29 października 2022

Muachacha! Przebrałam się na Halloween za pirata!

 W zeszłym roku nasza szkoła podstawowa debiutowała imprezą halloweenową, co spotkało się z gorącym przyjęciem i wielkim zainteresowaniem, dzięki czemu Komitet Rodzicielski zarobił grubo ponad tysiąc euro. W tym roku poszła zatem druga edycja. 

Tym razem nie pomagałam w organizacji, bo nie miałam na to ochoty. Nie wiedziałam, jak będę się czuć w czwartek i piątek wieczorem, bo to ciągle jest ruletka… 

W czwartek przygotowuje się dekoracje, co trwa do 22giej albo i dalej. Impreza też koło dziesiątej się kończy, a potem jeszcze trzeba sprzątać… Nie, trzeba myśleć trochę o sobie, bo człowiek już nie ma 20 lat i nie ma (miejmy nadzieję, chwilowo) zdrowia.

ja, jako pirat 

Miałam jednak wielką ochotę pójść razem z Młodym na tę imprezę. Oczywiście przebrana, ale pod warunkiem, że ktoś ze mną pójdzie, bo samemu to trochę licho… Nie szykowałam jednak żadnego kostiumu, a tylko zniosłam ze strychu pudło z perukami i czapkami, by zobaczyć, co tam mamy jeszcze przydatnego… 

Mąż nie bardzo miał ochotę na szkolną imprezę… 

Najstarsza szkoły nie zamierza odwiedzać, skoro w tym roku w końcu udało jej się to diabelstwo opuścić raz na zawsze… 

Młoda też nie wiedziała, jak się będzie czuć… jej autystyczno-depresyjne samopoczucie to też ruletka.

Zobaczy się w piątek po południu…

Rano poszłam do roboty. Wróciłam po 3 godzinach i ogarnęło mnie takie ogromne zmęczenie, że na stojący zasypiałam. Pomyślałam, że chyba tylko zawiozę Młodego i wrócę spać. Gdy jednak odpoczęłam,  samopoczucie się poprawiło.

Godzinę przed imprezą, gdy zaczęłam powoli przerabiać synka na wampira, Młoda przemknęła w majtoszkach w stronę łazienki niosąc jakieś czarne łachy… Wyszła stamtąd w stanie przerażającym, cała umorusana czarną farbą, w szykownej czarnej sukience, którą nie dawno w lumpeksie kupiła za parę centów, i zaczęła przewracać pudło w poszukiwaniu jakiegoś stosownego na tę okazję nakrycia głowy…

Potem pomogła mi w malowaniu Młodego, bo coś nie bardzo mi szło z nowymi farbami… Gdy organizowaliśmy pirackie urodziny, mieliśmy lepsze mazidła do twarzy, a teraz kupiłam jakieś trudne w obsłudze. Próbowałam gąbeczkami, paluchami, ale najskuteczniejsze okazały się jednak pędzle i taktyka Młodej polegająca na urabianiu farb z wodą przez chwilę... 

Poza farbami do makijażu dla Młodego kupiłam tylko nową pelerynę wampira  oraz czerwony golf w lumpemsie. Do tego założył czarne dresy i kazał sobie pomalować paznokcie na czarno.Wampir perfekcyjny.

Gdy przyszliśmy, jeszcze było jasno…

Po ciemku wampir o wiele lepiej się czuje…

Młoda nie miała odpowiednich czarnych butów i zaczęła zakładać robocze, ale wtedy Ojciec zaproponował jej swoje martensy. Spasowały. 

Ja z kolei zajumałam Małżonkowi białą koszulę, założyłam bordowe portki i stare czarne kozaki oraz piracką czapkę z dredami znalezioną w naszym magicznym pudełku ze strychu, a w pasie przewiązałam się jakimś kawałkiem czerwonej szmaty… W ostatniej chwili przypomniałam sobie jeszcze o pirackiej spluwie i poszłam jej poszukać w skrzyni w pokoju Młodego. Odsuwając organki, niechcący strąciłam globus, który spadł ma podłogę z wielkim hukiem. Wtedy Młody przybiegł, rozejrzał się, zrobił w tył zwrot i udając złość, zakrzyknął ze schodów do taty

 - No patrzcie co za matka! Zdemoluje ci pół pokoju i zrobi bałagan, tylko po to, by wyciągnąć jakiegoś starego shotguna…

A na to siostra wychodząca ze swojego pokoju

 - Młody, no bez przesady, w twoim pokoju to ja jeszcze nigdy jakiegoś wielkiego porządku nie widziałam…

Uwielbiam moją wesołą rodzinkę i te wszystkie komentarze i żarty Trójcy Nieświętej oraz Małżonka

Tak czy owak nie ma to jak przebrania wyrychtowane na poczekaniu z tego, co jest pod ręką. Mistrzowie improwizacji i spontanu.

Małżonek oznajmił, że nie chce mu się iść i odwiózł nas tylko pod szkołę. A godzinę później zmienił jednak zdanie i przyjechał, ale nie przebrał się drań… A propos przebrań to rozbawił mnie tekst Młodej.

Siedzimy sobie na ławce i podziwiamy przebrania dzieci i dorosłych zwracając jedna drugiej uwagę na tą czy inną osobę. 

- O patrz, mała Hermiona! Jaki słodziak.

- O łał, jaki fajny mały smok…

- Ta pani ma fajny kapelusz.

W końcu Młoda wskazując na dwóch facetów w eleganckich marynarkach mówi - Matka, patrz, ci dwaj się za komorników przebrali…

Długo się będę z tego śmiać.

Gdy tak siedziałam z Młodą na szkolnym podwórku popijając piwo, podeszła do nas dyrektorka i spytała, czy może zrobić zdjęcie takim szykownym damom… Pewnie, że mogła… Fajnie jest być nazwanym szykowną damą, gdy człowiek się ubierze w koszulę starego i piracką czapkę albo pokaże się w wieczorowej sukience, butach taty i umorusanych rękach. Buachachacha! 🧙🏼‍♀️🧛🏼‍♀️🧟‍♀️

Tegoroczna impreza nazywała się Heksen Party, czyli Impreza Czarownic, przeto większość dziewczyn i kobiet przebrana była za czarownice. Większość męskich imprezowiczów reprezentowała świat wampirów. Spotkałam jednak jednego dorosłego pirata i kilka małych piraciątek. Było też sporo szkieletów. Jednym z nich był wychowawca Młodego. Jego żonę, wychowawczynię klasy piątej, rozpoznałam dopiero po tym, jak poprawiała partnerowi leginsy na tyłku, taką była świetną wiedźmą. Znajomej z Chile w ogóle nie rozpoznałam! Krzyczała z udawaną złością i nieudawanym śmiechem do mnie i koleżanki (jej sąsiadki) przebranej za wiedźmę, że stoimy jej w drodze do kasy, ale jej nie rozpoznałam. Dopiero potem małżonek pokazując ją, mówi, że Natalia jest tak przebrana, że jej nie poznał dopóki się mu nie przedstawiła… 

Zajebiaszcze są takie imprezy, gdzie dorosły może przez chwilę zupełnie bezkarnie pobyć sobie dzieckiem. Flamandowie chętnie biorą udział w takich imprezach i chętnie się wygłupiają. W kolejce do wuceta ucięłam sobie pogawędkę z jakąś przypadkową starszą panią, która również zachwycała się tą imprezą. Ta zabawa jednak nie tylko ze względu na przebrania jest fajna. Super, że są takie okazje w szkole, gdzie można spotkać się z innymi rodzicami, a także z dziadkami i nauczycielami, by pogadać na luzie i lepiej się poznać. No i w swoim własnym rodzinnym gronie się zrelaksować i miło spędzić czas.


Impreza, tak samo jak w zeszłym roku, odbywała się na ogromnym szkolnym podwórku. W szkole był kącik filmowy, gdzie były ustawione krzesła i na dużym ekranie wyświetlano bajki w stosownej tematyce, więc zmęczone wrzawą albo z natury spokojne dzieci (i dorośli) mogli sobie posiedzieć w spokoju. Był też kącik malowania twarzy. 

Podwórko podzielono na dwa sektory.  Na pierwszym pod budynkiem sekretariatu była kasa, w której kupowano się karty „płatnicze”. Stały tam też stoliki no i oczywiście stoiska ze strawą i napitkiem: zupa dyniowa, hamburgery, cheesburgery, chipsy, napoje gazowane i alkoholowe. W tym roku przygotowano 4 stoiska, bowiem w zeszłym roku było tylko 2 i trzeba było stać w ogromnych kolejkach, by kupić coś do jedzenia. 

imprezowa „karta płatnicza”
kasa i belferki wiedźmy






w tle dyskoteka…

stoiska z jedzeniem obsługiwane przez Komitet Rodzicielski i nauczycieli

pani przedszkolanka rządząca w stoisku z alkoholem


W drugim sektorze była dyskoteka pod gołym niebem - kolorowe światła,  ultrafiolet, stroboskop i oczywiście stół dj ski, w którym urzędowało dwóch uczniów pod bacznym okiem nauczycielskiej pary i wsparciem techników z Komitetu Rodzicielskiego.

Przez te podwórka przewinęły się setki osób. Wstęp był wolny i przyjść mógł każdy. Widziałam sporo byłych uczniów bawiących się do muzyki razem z młodszymi kolegami, przypadkowymi rodzicami, nauczycielami, dziadkami i maluszkami. Impreza rozpoczynała się o 17.30, ale ludzie przychodzili o różnych godzinach. Niektórzy wpadli  dopiero po 19tej. Po dwudziestej powoli towarzystwo zaczęło się rozchodzić. My zwinęliśmy żagle gdzieś po 21, ale jeszcze sporo ludzi zostało…

Klimatu dopełniały oczywiście halloweenowe dekoracje oraz projekcje na ścianach budynków i światła zainstalowane w kilku miejscach. Pogoda była znowu niemal letnia. Niektórzy paradowali w koszulkach, bo było blisko 20 stopni. Idealnie na imprezę pod gołym niebem. 





podświetlone drzewo i projekcja na ścianie domu parafialnego












A teraz zaczynamy tygodniowe ferie jesienne. Znaczy uczniowie zaczynają. Inni mają długi weekend, bo we wtorek Święto Zmarłych, a niektóre firmy mają też wolny poniedziałek. Do tych farciarzy należą np Małżonek i Najstarsza. Ja idę do roboty w poniedziałek, ale za to w środę sobie wzięłam wolne, bo klientów nie będzie w domu.

Wdrożenie do roboty nawet sprawnie poszło. Bałam się, że nie będę sobie radzić z porankami, ale nawet szybko udało mi się wskoczyć na stare tory. Wstaję o szóstej albo o piątej, by zdążyć zrobić jakieś ewentualne pranie, przygotować obiadokolację choćby w części czy jakieś drobne sprzątanko poczynić typu odkurzanie, mycie prysznica, czy posprzątanie u świnek. Ale miewam też dni, że dopiero o siódmej wstaję, bo nie mam potrzeby ani chęci wstawać wcześniej. 

Młody często rano jeszcze dokańcza odrabianie lekcji albo powtarza do testu czy sprawdzianu ustnego. We Flandrii testy są prawie każdego dnia, szczególnie przed feriami. W niektóre dni jest kilka sprawdzianów. W szkołach średnich bywa i po 6 dziennie. Ale jedno jest tu dobre - co zdane, można zapomnieć, bo zawsze zdaje się testy tylko z ostatniego etapu nauki. Tak więc na sprawdzianach w maju nigdy nie dostaniesz pytań z materiału, który był w październiku. No oczywiście pewne rzeczy trzeba zawsze znać, jak wzory matematyczne, tabliczkę mnożenia, zasady gramatyki, ortografii, odmianę czasowników etc etc. 

Młody przyniósł znowu świetny raport. Większość jego wyników to ciągle 70% - 90% czyli aż nadto wystarczająco, bo za zaliczone uważa się wynik powyżej 50%, czyli 5/10 czy 50/100 (50 na 100) punktów. 

W tym sezonie znowu poczyniłam pewne obserwacje. Wiele dzieci jest ciągle pod ogromną presją rodziców. Któregoś dnia Młody opowiadał, że kumpel otrzymał z jakiegoś testu poniżej 50% i się rozpłakał. 11-letni chłopak płacze na lekcji, bo rodzice będą mu robić awanturę. 

Ale to i tak nic - jak mówi Młody - bo inna koleżanka za złe punkty dostaje z plaskacza w twarz. 

Z całym szacunkiem, ale ja uważam, że ludziom to się chyba lekko pierdoli w głowach! 

Młodemu się udziela ta napięta atmosfera, choć nikt go w domu do niczego nie zmusza ani niczym nie straszy. No, inna sprawa, że Młody jest z natury obowiązkowy i bardzo odpowiedzialny. 

Rzadko kiedy przypominamy mu o odrabianiu lekcji. Nie znamy jego planu testów. On sam mówi, kiedy ma jaki test i sam o wszystkim pamięta, sam się do wszystkiego przygotowuje, sam odrabia zadania. Tylko jeśli potrzebuje pomocy, woła kogoś na pomoc lub prosi o radę.

Taka sama była i jest Młoda.

Taka sama byłam ja. Najstarsza miała spore, a czasem wręcz ogromne trudności, ale teraz już wiemy, że głównie z powodu autyzmu i zbyt wysokich wobec niej oczekiwań wynikających z naszej niewiedzy, że ona jest autystycznym człowiekiem i czym w ogóle jest autyzm. Po dopasowaniu rzeczywistości szkolnej i oczekiwań też stała się samodzielna, choć oczywiście wymagała więcej uwagi. 

Wychodziło by na to że normalne dzieci są bardziej problematyczne niż normalne inaczej. Że dzieci bez autyzmu potrzebują zastraszania i bicia, by mogły prawidłowo funkcjonować w szkole.

Nie wiem, co mam myśleć na ten temat, bo nie mam normalnych dzieci.

Tak samo w kwestii tych  „okropnych nastolatków”. Nie ma dnia, bym nie zobaczyła w necie lub nie usłyszała w realu o tym jaka to tragedia być rodzicem nastolatka, jakie nastolatki są wredne, krnąbrne, bezczelne, chamskie, jak trudno do nich trafić, jak niemożliwym jest je zrozumieć…

Moje są jakieś popsute chyba, bo nie mamy z nimi tego typu problemów. Gorzej, ja świetnie się dogaduję z wszystkimi trzema moimi nastolatkami, uwielbiam ich słuchać,  a one mi pomagają dobrowolnie, kupują i robią dla mnie prezenty, uwielbiają się przytulać, wyciągają mnie z domu na wycieczki do lasu, na zakupy, opowiadają mi o wszystkim (choć nie wątpię, że kilka tajemnic zawsze dla siebie zostawiają), przychodzą do mnie po radę… No doprawdy nie wiem, co z nimi jest nie tak. 

Nie twierdzę tu, że bycie mamą nastolatka jest łatwe, bo bycie mamą nigdy nie jest łatwe. Nastolatki mają mnóstwo różnych problemów i częstokroć są to bardzo trudne problemy, które kosztują nas wszystkich dużo stresu. Ale nie są to tego typu problemy, o jakich krzyczy i przed jakimi od pokoleń przestrzega świat rodziców, dziadków i pradziadków.

Jednym słowem dobrze jest być normalnym inaczej rodzicem normalnych inaczej dzieci i normalnym inaczej partnerem normalnego inaczej Małżonka, bo ten też jest popsuty. Nie generuje bowiem tych wszystkich problemów, o których trąbią wszystkie idealne panie domu, celebrytki czy zwykłe baby.  

Im więcej wiem o ludziach, tym bardziej utwierdzam się w naszej niezwykłości. I dobrze mi z tym. Choć nurtuje mnie wciąż pytanie, czemu innym tak trudno przychodzą takie proste rzeczy, jak choćby ta odpowiedzialność dzieci i z nimi się dobre dogadywanie…?

Zostawiam jednak te rozmyślania i idę cieszyć się weekendem z moją niezwykłą rodzinką.

A zapomniałabym zanotować, że w poniedziałek byłam u dentysty pokazać paszczę po zabiegu usuwania zębu mądrości i ten stwierdził (dentysta, nie ząb), że wszystko gicio i że mogą startować z podawaniem Zomety na wzmocnienie kości i że to normalne po takim zabiegu, iż tak długo utrzymuje się opuchlizna i pobolewania.

Drugą ważną informacją jest, że nasz biedny poszkodowany prze werandę wróbel już ozdrowiał i już wypuszczony został na wolność. Niewykluczone, że już przylatuje z resztą braci do restauracji u Heńka. Ostatnio znowu stołują się w niej też jeże i myszy, a i Mały Tiki wrócił po letniej przerwie. Dla nowych dodam, że Mały Tiki to rudzik. Nieustraszony choć niepozorny król całej okolicy. Heniek jest królem podwórka, ale Mały Tiki jest ważniejszy… Dla jeża wystawiamy w małej miseczce suchą karmę dla kotów. Czasem uda się popatrzyć przez okno akurat, gdy się posila. Młoda mówi, że jak będziemy zapominać wystawiać jedzenia, to Pan Jeż przyjdzie i zacznie się dobijać do drzwi kuchennych i nas wyzywać od najgorszych…

Tak, wiecznie wymyślamy niestworzone historie o naszych i mniej naszych zwierzętach, a w niektóre z czasem sami zaczynamy trochę wierzyć. 

Ze stałych bywalców zimowych nie pojawiły się jeszcze nasze kosy i jazgotliwych sikorek też jeszcze nie ma.

No ale i nie dziw. Lato jeszcze…  Dziś podają, że w Ukkel zanotowano temperaturę 25,1 stopnia Celsjusza. Koniec października! 

Poniżej myszy, które cały dzień zbierają ziarna u kur i w ogóle się człowieków nie boją. Siedzimy czasem obok i sobie patrzymy, jak trzymają i obracają w łapkach ziarenka. 















6 komentarzy:

  1. Świetna impreza, sama poszłabym, tym bardziej, że poczęstunek i dyskoteka!
    Tak jest czasami, że gdy nam się nie chce, to potem jest fajnie.
    Lubię czytać o waszej rodzince, pozdrów całą gromadkę:-)
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za pozdrowienia dla rodzinki. I fakt, czasem dobrze się w ostatniej chwili przekonać do ruszenia kupra z domu…

      Usuń
  2. Bardzo ciekawa impreza. Ładnie wyglądałaś jako pirat - przy kościotrupie genialne ujęcie. Mi Halloween przechodzi bokiem, bo jakoś nie wczułam się w to święto. Z drugiej strony za bardzo nie było kiedy świętować bo byłam w pracy.

    Serdecznie pozdrawiam i mały ślad tu pozostawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za odwiedziny i ślad ;-) No i za komplement ❤️ Ja od zawsze lubiłam takie zabawy i nawet próbowałam w Polsce organizować czy halloweenowo-andrxejkowe wydarzenia, ale w katolickiej społeczności to było skazane na niepowodzenie… Tu mogę się bawić ;-) Z pracą mi to nie koliduje, inaczej też bym nie szła, wiadomes :-)

      Usuń
  3. Dzień dobry Pani Magdaleno, napisałem komentarz pod Pani postem o nauce domowej. Czy mogłaby Pani tam zajrzeć? Może ma Pani jakieś nowe informacje? Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odpisałam tam krótko, ale zachęcam do kontaktu na priv (formularz kontaktowy po prawej - wersja na komputer).

      Usuń

Komentujesz na własne ryzyko