15 kwietnia 2023

Jak wyjść ze strefy komfortu nie łamiąc se nóg?

 Zastanowiłam się nad sobą trochę i mi wyszło, że ostatnio strasznie zrzędliwa się zrobiłam niczym stara  baba z Koluszek Większych. Od rana do nocy tylko na wszystko narzekam i biadolę.

Czyżby wyschło moje źródło wiecznej radości?

A może ktoś  zajumał mój niekończący się optymizm? Oddawać, ale już, złodzieje!

Nagle wyszłam z siebie, stanęłam obok i ujrzałam jakąś starą zgrzybiałą jędzę. Jestem na siebie zła.

Noż kurwa! Co mi da, że będę tak biadolić i się użalać nad swoim losem? Coś to zmieni? No nie bardzo, hé?

Tam jeden dzień to można se pobiadolić. Ba, nawet trzeba czasem dla równowagi. Nawe tydzień można, ale bez przesadyzmu. Nie miesiącami całymi. A wychodzi na to, że ja już któryś tydzień z rzędu siedzę i jojczę.

Dlaczego teraz mi tak trudno iść w stronę słońca? 

Dlaczego trudno odnaleźć radość i równowagę?

 Dlaczego teraz jest inaczej niż w wszystkich innych poprzednich gównianych sytuacjach kiedykolwiek było?

Dlaczego drzewiej miałam więcej sił i chęci do walki?

Chyba właśnie odkryłam odpowiedź na te wszystkie zadawane sobie od tygodni  pytania. 

Dotąd zawsze mniej więcej wiedziałam, czego chcę, czyli miałam cel do realizowania. 

Natomiast teraz tkwię od jakiegoś czas w morzu  niepewności i wątpliwości. No powiedzmy sobie szczerze - sama nie wiem, czego tak na prawdę chcę i dokąd powinnam iść.

W poprzednich wpisach opowiadałam o różnych możliwościach, ale tak na prawdę żadnej nie brałam na serio pod rozwagę. Ciągle czekałam i miałam nadzieje, że jakoś się samo wszystko ułoży, naprawi, wróci na swoje tory i będzie jak dawniej. No bo wiecie, zmiany są niby dobre - tak się mówi - ale prawda jest taka, że zwykle jak się już człowiek okopie w jakiejś rzeczywistości, gdzie jest mu w miarę dobrze i bezpiecznie, to nie chce mu się z tej strefy komfortu wychodzić. Ja widzę różne możliwości, różne opcje, różne ścieżki, na które mogła bym wejść i które być może zaprowadziły by mnie w nowe fantastyczne miejsca i dostarczyly niesamowitych pasjonujących wrażeń i emocji, ale też wiem, że wejście na nową nieznaną ścieżkę niesie ze sobą ryzyko, niepewność i trochę też tak strach wyruszać w nieznane...

Inaczej było, gdy człowiek był młody, głupi, naiwny, ale silny i odważny. Inaczej jest, gdy ma się już trochę oleju w głowie, jest się świadomym niebezpieczeństw i pułapek czyhających wszędzie, gdy już się większość życia przeżyło i najweażniejsze zadania wypełniło, a przy tym na zdrowiu trochę podupadło... 

Mam blisko 46 lat. Mam fajnego partnera. Mam troje odchowanych, samodzielnych i mądrych dzieci. Mieszkam w dobrym, spokojnym miejscu, wśród sympatycznych ludzi. Mam niezłych sąsiadów i znajomych. Mam komfortowy dom. Nie brakuje mi na razie na jedzenie, leczenie ani ubranie. Czuję się ogólnie bardzo komfortowo. Nie mamy ani za wiele, ani za mało. Ot, w sam raz, by się w dupie nie przewracało i by się potrzebowało chcieć więcej. Do tego idyllicznego obrazka do niedawna pasowała też moja praca. Sprzątanie to nie jest praca idealna. To praca ciężka i do tego bardzo mało dochodowa, ale ma wiele pozytywnych stron. Można ją wykonywać blisko domu. Można ją łatwo łączyć z macierzyństwem i małżeństwem. Co w przypadku matki trójki dzieci jest idealne.

No i tak mogli byśmy żyć długo i szczęśliwie, gdyby nagle nie rypło.

Oto właśnie się okazuje, że nie jestem w stanie dłużej wykonywać swojej pracy. To wywala mnie na pysk z mojej strefy komfortu, na której sie okopałam, zdawało się, na dobre. W którą wrosłam i zapuściłam długie, mocne korzenie. 

Praca pomocy domowej ma to do siebie, że nie pracuje się w bezosobowym biurze czy fabryce, gdzie wszyscy tylko pracę przychodzą wykonywać,  tylko u zwykłych ludzi w domach, gdzie wszyscy normalnie żyją, śpią, jedzą, przeżywają radości i smutki. Będąc sprzątaczką w prywatych domach, człowiek poniekąd dołącza do rodziny. Po kilku latach jesteśmy częścią tego ich życia. Przychodzimy przecież np w każdy czwartek, albo co drugi wtorek. Zawsze o tej samej godzinie, wedle tego samego zwyczaju. Znają nas psy i koty. Dzieci mówią do nas po imieniu. Wiemy, co domownicy lubią jeść, gdzie pracują, jakie mają hobby, jak uczą sie dzieci, gdzie jeżdżą na wakacje, z kim się spotykają... Oni o nas sprzątaczkach też wiele wiedzą... Nie raz już o tym pisałam, ale nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, jak to będzie kiedyś odejść z tej pracy, bo zdawało mi się przecież, że do samej emerytury będę sprzątać...

Teraz nagle stanęłam w obliczu faktu, że dalsze wykonywanie tej pracy może okazać się niemożliwe,  a ja nie jestem przygotowana na zmianę drogi, bo nigdy tak na prawdę nad taką opcją się przecież nie zastanawiałam. 

No i tu jest pies pogrzebany. Tak mi dobrze było na mojej ścieżce, że nie chce mi się opuszczać tej strefy komfortu. Nie chce mi się zmieniać pracy ani uczyć nowych rzeczy. Nie chce mi się szukać nowych rozwiązań... NO NIE CHCE MI SIĘ! I JUŻ.

Nie chcę nawet dopuścić do siebie myśli, że to może być przecież całkiem ciekawe, fajne, fascynujące, że to może przynieść wiele korzyści i frajdy. Z łatwością natomiast zadaję sobie pesymistyczne pytanie - a co, jak się nie uda?

Halo! Gdzie jest ta Magda, która lubi zmiany i nowe zwyzwania? Dlaczego teraz najwięcej do powiedzenia ma ta leniwa i niepewna siebie? 

Bo wiecie, nas jest zawsze dwie. Magda i Lena. Zodiakalne bliźniaczki. Dwie różne osobowości w jednej osobie...

Próbuję odnaleźć swój optymizm, by nadać swojemu życiu sens i cel. Próbuję doprowadzić do ładu ten burdel, który mam od kilku tygodni albo i miesięcy w głowie. Chcę mieć znowu swoje emocje pod kontrolą i być sobie panią, sterem, żeglarzem, okrętemm i wypłynąć na morze w poszukiwaniu nowych lądów do odkrycia. 

Póki co jednak - przyznajmy to otwarcie - bardziej jestem starym wrakiem na dnie śmierdzącego kanału niż okrętem. Kapitan leży pijany, a marynarze poszli na dziwki... 

Wkurzyłam się na siebie, gdy udało mi się w końcu na siebie samą spojrzeć z dystansu. Zauważyłam bowiem, że każdego dnia narzekam i utyskuję na swoje ciało, na swoją sytuację i tak kręcę się jak gówno w przeręblu, zamiast próbować się ogarnąć, zebrać dupę w kupę i zacząć szukać nowych rozwiązań tak na serio.

Kolejnym wielkim grzechem nie po raz pierwszy przeze mnie popełnianym jest czekanie na oklaski. Tak, przyznaję, znowu to zrobiłam. Całe dzieciństwo i młodość popełniałam ten sam błąd i jestem go dziś świadoma, z czego wniosek, że powinnam być mądrzejsza, ale nie. Znowu siedzę jak ta cipa i czekam, by ktoś mi dodał otuchy, by ktoś mi udzielił wsparcia, by mi ktoś coś doradził, zasugerował, poprowadził za rączkę lub przynajmniej zasadził kopa w dupę na rozpęd. Głupia ja. Przecież jestem dorosła i powinnam być świadoma tego, że nikt za mnie niczego z moim własnym życiem nigdy nie zrobi. Tylko ja mogę coś zrobić, a jedyna osoba, na którą zawsze powinnam móc liczyć to ja sama. Jeśli nie mogę na siebie liczyć to tylko do siebie mogę mieć pretensje. I mam. Opierdoliłam sama siebie. Wybaczylam sobie i dałam sobie rozgrzeszenie. Teraz tylko trzeba dokonać poprawy i zmienić nastawienie. 

Wstaję, biere dzide i ide...

Łatwiej jest to oczywiście napisać, niż wykonać, ale od czegos trzeba zacząć. Zrozumienie problemu to ważny krok. 

Pogodzenie się ze stanem rzeczy, to drugi ważny krok, ale ten jest o wiele trudniejszy w tym konkretnym przypadku. No bo wiecie pogodzenie się z tym, że się nagle przez raka jeszcze bardziej posiwiało, że ma się nagle więcej zmarszczek, że nie ma się jednego cycka, czy że się nagle przestało być prawdziwą kobietą i stało aseksulaną istotą jest dosyć trudne, ale do przełknięciam bo to nie ma przecież większego znaczenia w codziennym życiu. O wiele trudniej pogodzić się z niepełnosprawnością fizyczną, bo tak kuźwa trzeba nazwać mój aktualny stan fizyczny. Jestem 46-latką, czyli stosunkowo młodą kobietą,  o możliwościach fizycznych 80-latki. Jako osobie zawsze aktywnej fizycznie, wysportowanej, kochającej wysiłek fizyczny, rowerowanie, zwiedzanie, pracę fizyczną etc, taki stan rzeczy jest cholernie trudno zaakceptować.

Ból kostek i kolan przy schodzeniu ze schodów. Ból kolan przy kucaniu. Ból przy ruszaniu rękami. Ból przy podnoszeniu wiaderka z wodą czy przy odkurzaniu. Ból ramion podczas jazdy rowerem. Bolesne skurcze stóp i nóg. Zmęczenie po półgodzinnym wysiłku. Spanie po 10 godzin i wstawanie zmęczonym. Kłopoty z pamięcią i niedogodności typowe dla schorowanych starców a nie silnych kobiet w wieku dojrzałym. Diablenie trudno się z tym pogodzić i przejść nad tym do porządku dziennego. To będzie trudny orzech do zgryzienia.

Miałam nadzieję, że odstawienie piguł poprawi sytuację, a to dawało nadzieję, że inne piguły nie będą aż tak szkodzić. Figa. Nic to nie zmieniło. Niczego nie poprawiło. Kij wie zatem, o co chodzi...

Czekam na wtorkowe spotkanie z onkologiem i badania pełna niepokoju. Gdyż jakoś tak samo się myśli o tym, że w przypadku raka piersi przerzuty do kości to dosyć popularne zjawisko, a z kolei wiadomo, że stwierdzenie tego  zjawiska  w większości przypadków oznacza porę na odliczanie w tył. 

A gdy człowieka od ponad pół roku w kościach napierdala, to ciężko zapomnieć, że ma się raka i że rak to nie to samo co ból zęba czy złamanie ręki. Czekam na wtorek, by przepłukali mi ten port i pobrali mi tę krew i by doktor powiedział, że wyniki wporządku. Tylko tyle i aż tyle.

Poza tym ciągle mam wątpliwości co do roboty. No nie wiem zwyczajnie, co postanowić dalej. I tak źle i tak niedobrze. I ciągle mam wyrzuty sumienia, że najpierw paliłam sie do tej roboty, a teraz jojczę, że nie daję rady. Nie doceniłam wpływu tych wszystkich zabiegów na moje ciało. Przeceniłam swoje siły.

Teraz już nic nie wiem i nic nie jest dla mnie oczywiste. Czy lepiej wrócić do roboty, czy lepiej poprosić o przedłużenie zwolnienia? Nie wiem, bo tak na prawdę nie znam teraz swojego ciała i jego możliwości. Okropne uczucie taka niepewność samego siebie. Raz myślę, że jest spoko i jak się  uprę to przecież dam rady pracować nawet z jedną ręką. Nie jestem przecież mięczakiem. Nie takie rzeczy się w życiu robiło... Po chwili stwierdzam, że przecież może sie okazać, że jak wrócę do pracy, to znowu tak sobie dowalę, że się nie pozbieram. Wtedy dochodzę do wniosku, że powinnam zostać w domu... Ale co będzie, jak lekarz nie przedłuży mi wolnego, bo uzna, że mogę pracować...? Stresuję się tym.

W tym tygodniu napisałam na Whatsappowej grupie wiadomość do wszystkich klientów z wyjaśnieniem mojej sytuacji, bo o chorobowym nie powiadomiłam ich osobiście, tylko zdałam się na konsultanta z biura. Nie miałam mentalnych sił bowiem do pisania do wszystkich klientów z osobna. Nie miałam na to w ogóle ochoty. Tylko sąsiadkę odwiedziłam osobiście i jej powiedziałam. Reszta zaczęła się zatem po kolei dopytywać, jak się czuję i czy wszystko okej... Zatem napisałam co i jak w skrócie. Wszyscy życzyli mi zdrowia, a niektórzy napisali na priv, żebym słuchala swojej organizmu i przede wszystkim zadbała o swoje zdrowie, co jest dla mnie niezmiernie ważne i budujące. Jako sie rzekło, wielu z tych moich klientów jest dla mnie niemal jak jakaś dalsza  rodzina. Nawet ci, którzy mnie czasem do szału doprowadzają.

Nie zmienia to jednak faktu, że dla mnie ewentualna zmiana pracy i zostawienie tych wszystkich klientów będzie emocjonalne dosyć trudne, bo zwyczajnie się do tych wszystkich rodzin przywiązałam i polubiłam się z wieloma. To też musiałam sobie uświadomić, by zrozumieć swoje emocje i obawy, a w konsekwencji móc im stawić czoła, gdy taka chwila nadejdzie.

Wychodzenie ze strefy komfotu jest trudne i wymaga czasu. Oczywiście można, a czasem nawet trzeba, jednym susem wyskoczyć, ale wtedy można sobie nogi połamać albo się utopić, czego wolałabym tym razem uniknąć, bo w moim stanie nie jest to wskazane... Chcę to robić małymi krokami na spokojnie. 

Mam już umówioną spotkanie zapoznawcze z moim coachem. Pani zadzwoniła do mnie w minionym tygodniu i umówiłyśmy się na rozmowę w Teamsach, bo okazało się, że "coach z mojego regionu" nie oznacza bynajmnej mojej okolicy. No chyba, że dla kogoś 45km jest blisko. Dla mnie nie jest. Zatem rozmowa online wydaje się tu najlepszym rozwiązaniem. Ciekawa jestem tej rozmowy i tego, co kobieta będzie mi mogła zaproponować.

I w ten sposób stawiam kolejny mały kroczek i zaczynam się coraz bardziej interesować tym, co jest poza moją strefą komfortu.

budynek VDAB w Dendermonde


W międzyczasie  zaliczyłyśmy z Młodą kolejną wizytę w biurze pracy w sprawie jej drogi życiowej.

Pani z GTB okazała się bardzo sympatyczną osóbką. Młoda z moją pomocą opowiedziała jej historię życia  i problemów z szukaniem pracy w normalnym trybie. Pani wypytała o zainteresowania, pomysły, talenty, mocne punkty i słabe strony. Zanotowała wszystko. Obiecała sprawdzić, czy Młodej nie należy się przypadkiem jakiś zasiłek. Obiecała spytać kolegi o instytucje wspierające ludzi z autyzmem. No i w końcu umówiła się z Młodą na drugie spotkanie. Dała do wyboru stacjonarnie i online. Stanęło na online. Również Teams. Dla mnie to spotkanie też było istotne, bo już się przekonałam, że kobieta rozumie problemy i trudności Młodej, że będzie na prawdę chciała jej pomóc i że wcześniej czy później jakąś pracę jej znajdą i że będą ją prowadzić, jeździć na rozmowy z pracodawcami, wspierać, domagać się dla niej specjalnych warunków... tak jak to było w przypadku Najstarszej. Dziś już wiem, że Młoda jest w dobrych rękach i że będą jej starać się pomagać na serio. To jest dla mnie matki budujące i dające nadzieję. A i Młoda, widać, pewniejsza po tej rozmowie się poczuła. Kliknęło.

Bruksela

Dziś z kolei odbyliśmy bardzo sympatyczne spotkanie z polskim logopedą w Brukseli. 

Fajnie było po wielu latach znajomości internetowej spotkać się w końcu w realu. Świetnie się zatem złożyło, że Młody ma drobne problemy z wymową i że pomyślałam o polskim logopedzie.

Kurde, próbowałyśmy z moją imienniczką zliczyć, ile to lat już się znamy i ile razy się miałyśmy spotkać, ale ciągle coś wypadało, aż w końcu poszło w zapomnienie... Wyszło, że już z osiem... czy coś koło tego.  

Madzia jest przesympatyczną osobą i ma świetne podejście do dzieci. No w końcu sama jest mamą. Izydor też ją od razu polubił, a na spotkaniu tak świetnie się bawił, że aż popłakał się ze śmiechu. Najważniejsze, że wreszcie mu ktoś wytłumaczył, co robi źle i gdzie tkwi problem z wymawianiem głosek szumiących. Dosyć szybko załapał, co trzeba robić z językiem i cieszył się, gdy udało mu się powtórzyć prawidłowo "szkoła". Potem całą drogę do domu powtarzał co chwilę "szkoła", co wywołało znowu trochę śmiechu, gdyż po drodze zgarnęliśmy Młodą, która szwendała się po mieście i ta niewtajemniczona zaczęła mu tłumaczyć, że budynek, który akurat mijalismy to nie żadna szkoła... Ha ha.

Młody musi teraz ćwiczyć ułożenie języka, co - jak powiedziała nam Magda - będzie też niezmiernie ważne w poprawieniu ułożenia zębów i bez tego noszenie aparatu ortodontycznego może zdać się psu na buty. 

Gdybyście potrzebowali pomocy logopedy, polecam Magdę z całego serca:

 https://www.facebook.com/logomaniabelgia

Ja mam nadzieję, że z Magdą uda nam się jeszcze spotkać całkiem prywatnie na zwykłe pogaduchy.

🍬🍬🍬

Teraz jeszcze heca, która się Młodemu ze szkoły przypomniała. Opowiadał, że przed feriami dostali czekoladowe jajka i wszyscy zażerali. W końcu jeden kolega mówi

 - Kurde, zjadłem to jajko, a przecież jest Ramadan. ZAPOMNIAŁEM. 

I sam się zaczął z tego śmiać, a reszta razem z nauczycielem razem z nim.

Byle się tylko rodzice nie dowiedzieli, bo cholera wie, jakie mają podejście do postu i swojej religii.


I jeszcze kwiatki na łańcuchu, które rozbawiły Młodą w mieście.



W tym tygodniu zamówiłam nam też świetną zabawkę - kryształowe figury do fotografii i eksperymentów ze światłem. Już zdążyłam ją przetestować na naszym jednym jedynym tulipanie i łączce przydomowej. Będzie z tym niezła zabawa.


oczy Izydora






























8 komentarzy:

  1. jako, że jestem "chwilę" za Tobą w tym całym bajzlu leczenia to właśnie byłam od dawna zdumiona, że tak od razu wracasz do fizycznej pracy. U mnie z grona ludzi poznanych podczas leczenia to raczej wracają tylko biuraliści a Ci od pracy fizycznej nie tak prędko. Niestety regeneracja po tych wszystkich zabiegach w tym radioterapii wynosi średnio pół roku przy czym efekty uboczne radio mogą dopiero wyjść za pół roku. Ja jeszcze do pracy nie wracam do końca roku bo moją pracę uznano za zbyt stresującą o obciążającą choć nie jest fizyczna. A onko zaleca w ogóle jej zmianę. Ja sama skłaniam się do jej opuszczenia choć też nie mam pomysłu na nowe i inne. Ale jednać żyć chcę i to zdrowo więc stres na pewno mi nie służy a w tej pracy go nie uniknę więc trzeba mi czegoś spokojniejszego choć wiekowo jestem tak samo jak Ty już nie najmłodsza. Natomiast co do przerzutów różnych to jestem na takim naszym forum onko i mamy tam dziewczyny z taką przypadłością żyjące już od 10 czy 12 lat i to nie jedną i nie dwie więc życzę żeby te łamania były jednak z leków a nie z przerzutów ale myśleć musimy optymistycznie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ze mną na temat pracy nikt nie rozmawiał. Zapytałam, czy mogę wracać, dostałam krótką odpowiedź, że jak chcę, to mogę. Teraz, jak poszłam do naszej, można rzec rodzinnej, psycholożki na wsi, to się dowiedziałam, że w "jej" dawnym szpitalu to całkowicie inaczej wygląda, że pacjentom o wiele więcej uwagi się poświęca, że jest stopniowe wprowadzanie aktywności fizycznej i td. Powiedziała, że jest bardzo zła na mój szpital, że tak olewają ludzi. Ale co ciekawe siostra znajomej, która jest jakiś miesiąc za mną w tym bajzlu i która w tym samym szpitalu się leczy, nie mogła wrócić do pracy, choć nie pracuje fizycznie, tylko jest belfrem w szkole dla dorosłych... Nie wykluczone, że bycie Belgiem lub nie Belgiem ma znaczenie :-) Inna sprawa, że tu ogólnie się specjalnie nie rozczulają nad pacjentami. Czasem po wcale nie lekkich operacjach wyganiają ludzi do domu zaraz na drugi dzień i tylko pielęgniarkę sobie trzeba do domu zamówić. W duszy mają, czy człowiek ma kogoś do opieki czy pomocy - każdy musi sobie pomoc zorganizować we własnym zakresie, choćby z funduszu, ale lekarza to nie obchodzi. Do domu można też wypożyczyć łóżko i wszelakie inne "gadżety" i ta tendencja rośnie z każdym rokiem, bo szpitale nie mają hajsu i miejsc, no a ludzie też wolą iść do domu, niż płacić za pobyt (płaci się za każdy dzień pobytu, każdy zabieg, badanie czy lekarstwo...). Tutaj też o wiele rzeczy trzeba się samemu dopominać i dopytywać, bo inaczej się nie dostanie.
      Różnice pomiędzy PL a BE są ogromne, ale ciągle zdecydowanie wolę tu się leczyć niż w PL.

      Usuń
    2. Wiadomo, że dzieli nas polityka zdrowotna naszych krajów tego nie porównamy. Ale u nas zdolność do pracy pracującym określa ZUS. Robią komisję i patrzą na wiek, chorobę i stanowisko i oceniają kiedy można wrócić do pracy. I tu zakres jest spory bo moją dać wolny miesiąc albo nawet 12 miesięcy maksymalnie. Mnie dali maksymalny czas bo ja pracuję z brudem, chorobami i zarazkami i jestem narażona na różne świństwa. Tym co mają lekką pracę albo czystą i siedzącą dają krócej. Potem onko daje świstek po zakończonym leczeniu, że można wracać do pracy i się wraca. Także u nas też każdy ma inny ten czas ale nie ma raczej opcji, że zaraz sie wraca no chyba, że ktoś pracy nie przerwał na czas leczenia bo są i tacy ;) A co do szpitali u nas też jest zupełnie inaczej w każdym. Jedni przyjmują na operację na 2-3 dni i do domu a inni na ok. tydzień to już nie wiem od czego zależy. Mnie przyjmowali dzień przed operacją sami sobie robili badania a koleżanki gdzie indziej szły w dniu operacji i od razu po przebraniu buch na stół. I leczenie też niestety jest różne. Zależy od tego jakie dany szpital ma dofinansowanie. Mój teraz się okazuje, że strasznie oszczędza na badaniach co jest wkurzające i muszę żebrać o jakieś rzeczy które w innych szpitalach są standardem. Także to widać jest podobnie jak w Belgii :)

      Polly

      Usuń
  2. Fajne efekty -z tymi kryształami.
    Co do wyjścia ze strefy komfortu i zmian: ja bym poczekała na wynik badań ,nie podejmując zbędnych działań -żeby mieć spokojną głowę co dalej ze sobą robić i jak postępować. Rozmowa z coachem pewnie też Ci wiele wyjaśni.
    Przyczyna łamania w kościach może być też prozaiczna, obok tego że bierzesz/ łaś silne leki. Typowe badania pod kątem osteoporozy ( zrzeszotnienia kości https://www.google.com/search?q=rzeszotnienie+ko%C5%9Bci&ie=utf-8&oe=utf-8&client=firefox-b-ab ) chyba są/powinny być w procedurach leczenia onko schorzeń? Nie znam, ale chcąc rozwiać własne wątpliwości być może sama bym tak postąpiła...

    OdpowiedzUsuń
  3. Takie pytania typu egzystencjalnego to chyba kazdy z nas sobie zadaje, tak co 10 lat...a u ciebie jeszcze dochodzi choroba i leczenie, nie dziwot więc, że tłuka Ci się po głowie takie pytania.
    Nic tu mądrego nie doradzę, bo nie chodzę w twoich butach, ale masz mądrych doradców.
    Niektórzy wracają do pracy po leczeniu, ale nie do tak ciężkiej fizycznie.
    Kryształy to fajna sprawa, wyszły świetne fotki!
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja na oddziale widziałam sporo ludzi pracujących w trakcie chemioterapii (przy komputerzez) a i na naświetlania też ludzie pomiędzy pracą przyjeżdżali. Wszystko zależy od organizmu i tego jak dane leczenie na kogo wpływa. Te cholerne bóle i sztywność stawów nie każdemu się trafia, a bez tego być może by mnie tak nie rozwaliło. No ale nie ma co nad tym gdybać. Trzeba szybko wymyślić i wprowadzić plan B :-)

      Usuń
  4. Ja osobiście mam dość lansowania idealnych (z pozoru) blogerek i instagramerek - Twój blog zawsze ceniłam za jego, a w zasadzie Twoją, autentyczność. Nikogo nie udawałaś. Byłaś sobą i wysyłałaś jasny przekaz czytelnikowi: albo zaakceptujesz mnie taką, jaką jestem, albo won, szukaj sobie czegoś innego do czytania. Tego kwiatu jest pół światu.

    Wbrew popularnemu nurtowi "good vibes only", nie da się chyba zawsze i wszędzie tryskać szczęściem, radością i optymizmem. Może są na świecie tacy cudotwórcy, ja do nich nie należę. Jasne, można stłamsić swoje gorsze samopoczucie, stłumić te negatywne emocje, ale to - jak sfermentowana ciecz - kiedyś pierdyknie. Spektakularnie.

    Jasnym jak słońce jest, że przechodzisz teraz przez ciężki czas i MASZ prawo narzekać, ile tylko zechcesz. Życie zasadziło Ci niesamowicie bolesnego kopa, odebrało cycka, siły witalne, zredukowało Twoją mobilność i niezależność. Zostawiło Cię z Twoim własnym cieniem.

    Masz piać z zachwytu? Bądźmy poważni.

    Pięknie to wszystko opisałaś - wiele z tych rzeczy jakbyś wyjęła z mojej głowy. Nie sądziłam, że mamy aż tyle wspólnego.

    Podoba mi się, że rozbudzasz ciekawość świata w swoich dzieciach, a jakby tego było mało, jeszcze później w tym procesie sama uczestniczysz - bardzo ciekawe zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za ten budujący komentarz. Fajnie jest czytać, że ktoś podobnie myśli o wielu sprawach.

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima