24 września 2023

Gdy się człowiekowi na starość nauki zachce...

Intensywnie przeżyty tydzień wymiany okien i tysiąca załatwień dał mi się we znaki. Długo to czułam w kościach: zmęczenie, senność, bóle stawów i trudności w pokonywaniu schodów, wstawaniu po dłuższym spoczynku czy długotrwałym tkwieniu w bezruchu.  Miewam bolesne skurcze łydek czasami. 

Kostka prawej nogi jest popsuta. Boli tylko czasem, ale jest  lekko opuchnięta, jakby podeszła płynem. Czasem ból promieniuje do kolana i kolano też mnie pobolewa wtedy i robi się gorące.... Tak se to notuję dla siebie, by ewentualnie móc potem zrekonstruować całą historię medyczną, gdyby była taka potrzeba.

Dużo się dzieje. Jestem zmęczona i skołowana chwilami.

Wnioski: ciało wychodowaniu w nim raka, potraktowaniu go skalpelem, dożylną trutką i przypalaniu promieniami Roentgena nie jest tym samym ciałem, którym było przed tymi wątpliwymi eksperymentami, nawet rok po skończeniu tych eksperymentów. Jest słabsze, bardziej podatne na zmęczenie i nadwyrężenia. Niedomaga. Wolniej się regeneruje. A mnie się to niespecjalnie podoba, ale nic nie mogę z tym zrobić. Wkurzające to wszystko jest niebywale, ale się nie poddam i dalej będę iść do przodu nawet pod górę i z przeszkodami, bo życie się samo nie przeżyje.

W zeszłym tygodniu rozpoczęłam już oficjalnie swoje szkolenie. Lekcje miały trwać cały dzień, ale ostatecznie popołudniowe odwołano. Pierwsze wrażenia były takie, że było dosyć nudno, a krzesła są niewygodne i grupa zbyt wielka. 

Zlitujcie się, babka na początek uczyła nas, jak posługiwać się planem lekcji! No wiecie, taka tabelka na kartce z rozpisanymi dniami i nazwami przedmiotów. Nie wiem jak wy, ale ja pierwszy raz coś takiego otrzymałam jakieś 40 lat temu w pierwszej klasie szkoły podstawowej i jakoś nie przypominam sobie, by ktoś miał większy problem ze zrozumieniem, o co w tym chodzi, a tu wychodzi na to, że niektórzy dorośli musieli mieć z tym problem, inaczej by tego dziś nikt nie tłumaczył. Dla mnie to tak samo potrzebne jak zakaz wjazdu hulajnogami do sklepu, który wywieszono jakiś czas temu na pobliskim markecie. Jakby nikt nie był na tyle głupi, by tam wjeżdżać hulajnogą, to nie było by zakazu... 

Grupa jest duża, bo połączono chwilowo dwa kierunki - opiekun żłobka i opiekun świetlicy szkolnej - gdyż wstępny materiał jest w obu grupach identyczny. Jednak ludzi jest w tym roku wyjątkowo dużo ze względu zmiany przepisów, o czym już mówiłam poprzednio. Mają nas zatem wkrótce podzielić. Oby, bo ja nienawidzę takiego tłumu. W tej drugiej grupie jest rodaczka. Gdy usłyszała moje nazwisko, to podeszła i zapytała po niderlandzku, czy mówię po polsku. Zabawne są takie momenty, gdy do potencjalnego rodaka ostrożnie zagajasz po obcemu... 

Pozostałą część lekcji uczono nas obsługiwać Moodle, internetową platformę szkolną i znowu ze zdziwieniem stwierdzam, że ludzie w 2023 roku ciągle nie ogarniają w ogóle komputerów ani internetu. O ile moim rówieśnikom jeszcze wybaczam, tak dwudziestoparoletnie dziewoje nie potrafiące obsługiwać komputera to zjawisko trochę zadziwiające... Ja to wiecznie zdziwiona.

Lekcje w minionym tygodniu były już o niebo ciekawsze. Mieliśmy pierwszą lekcję EHBO (Eerste Hulp Bij Ongevallen, czyli pierwszą pomoc) i pedagogiki oraz to samo co poprzedniego tygodnia, ale tym razem już ciekawsze...

Eddy Merckx… odkryty podczas spaceru w czasie długiej przerwy


 No dobra, przyznaję - jednego dnia urwałam się na półtoragodzinne wagary, żeby się nie nudzić. Czytaj: wyskoczyłam sobie na wizytę u psychiatry, bo fartownie moja szkoła jest 3 kilometry od gabinetu. Dzień wcześniej psychiatrę odwiedził Młody z tatą. Przede mną jeszczde jedna wizyta w przyszłym tygodniu. Na szczęście udało mi się otrzymać skierowanie od rodzinnej z datą wsteczną, przeto  otrzymamy zwrot z Funduszu Zdrowia. Nie ukrywam jednak, że ten tydzień to nieźle wyczyścił mi konto: poniedziałek 30 € u rodzinnej, wtorek 205 € u ortodonty, środa i czwartek po 235 € u psychiatry i jeszcze na koniec w piątek 35 € u weterynarza i tak ponad 7 stów się uzbierało. A u tej ortodontki to kurde był Izydor może z 25 minut - zrobiła mu kilka różnych zdjęć: najpierw za pomocą specjalnej kamerki, którą przejechała po wszystkich zębach zrobiła obraz uzębienia z wierzchu, potem jeszcze sfotografowała mu paszczę w środku i całą twarz z różnych stron za pomocą telefonu, a na koniec pyknęła rentgena czaszki. I to kosztowało dwie stówy! Panie, ja też chcę tak zarabiać pieniądze :-)

U weta byliśmy z naszą Bozią Bożenką. Pochorowało nam się kurzysko. W czwartek wieczorem zauważyłam, że stoi osobno pod krzaczkiem. Próbowała pojść za kogutem i Chipsą, ale wywracała się na boki. Nie dała rady wejść do kurnika. Próbowała, ale spadła ze schodków. Wtedy zabrałam ją do domu i usadowiłam w kuchni. Na drugi dzień spakowaliśmy ją z Młodym do transportera i zawieźliśmy skuterem do pobliskiego weterynarza, który - wg miejscowych fejsbukowiczów - zna się na kurach. Widzieliśmy u niego pracowników ze schronika dla ptaków (choć nie zauważyliśmy, co przywieźli do leczenia) z czego wniosek, że pewnie jest ich nadwornym lekarzem. 



Wet stwierdził, że to jakaś infekcja bakteryjna i dał antybiotyk w tabletkach, które wrzucamy Bozi do dzioba masując gardełko, by poszły dalej. Bozia siedzi w naszej szpitalnej klatce w kuchni. Ma tam jedzenie i wodę. Trochę je i trochę pije - dużo mniej niż normalnie, ale to i owo weźmie do dzioba. Ugotowałam i starłam jej jajko i nawet trochę wsunęła. Zjadła też serka, bułeczki, kilka ziaren, troszkę piasku i sporo drobno pokrojonej świeżej trawy. Robaków nie chce. Wodę pije. Nie może chodzić. Przewraca się do tyłu i tłucze się czasemi po całej klatce, bo usilnie próbuje stanąć na nogach, ale głównie spokojnie siedzi w kącie. Czasem cichutko coś mówi po kurzemu. Biedna kurka.

Mamy nadzieję, że wyzdrowieje. Wet kazał zadzwonić w środę po południu i zrelacjonować jej stan. Mówi, że być może potrzeba będzie dłużej dawać jej leki.

Lekcje niderlandzkiego mi się podobają. Są bardzo żywe, dużo gadamy, sporo zadań robimy w małych grupach a nauczycielka nas sprawdza i poprawia. Jest dobrze. 

Niestety z przykrością stwierdzam, że ten mój cholerny mózg wciąż nie działa, jak przed rakiem, wciąż ma lagi i problemy z ładowniem i szukaniem danych. Tym razem miałam np problem z wymyślaniem zdań z użyciem słów z listy podenj przez nauczycielkę. Poprostu blue screen, zero pomysłów, jakie zdanie można ułożyć np ze słowem "wskazywać" albo "składać". Żenada do kwadratu. Wychodzę jednak z założenia, że im więcej tego mózgu używam, tym sprawniej będzie działał. Tylko potrzeba czasu i cierpliwości, a to jest trudne.

Skończyły się wielkie upały, ale ciągle jest stosunkowo ciepło w południe. Poranki bywają jednak chłodnawe. Któryś z dni poprzedniego tygodnia dosyć mocno dał się nam we znaki. Ani ja, ani Młody nie wzięliśmy rękawiczek, bo jeszcze nie przyszło nam do głowy, by ich poszukać w zakamarkach szaf no i było niezafajnie. Ja to tam pikuś. Zmarzłam trochę na skuterze, co było nieprzyjemne, ale zaraz się rozgrzałam i zapomniałam o tym. Natomiast Młody po raz pierwszy pojechał w chłodny poranek 5 km bez rękawiczek i sporo się potem wycierpiał i wystraszył.

Gdy dotarł do szkoły, mówił, dłonie miał nie tylko spuchnięte jak beczki, ale dodatkowo pojawiły się białe plamy i bąble jak po poparzeniu pokrzywą, no i co najgorsze to bardzo, bardzo boli. Po takim zmarznięciu opuchlizna utrzymywała się aż do przerwy południowej. Ból po chwili zelżał i dało się wytrzymać, ale o komforcie nie ma mowy. Po powrocie Młody czym prędzej poszukał swoich jednopalcowych polarowych rękawic z Kubusiem Puchatkiem. 

Dla tych co nie wiedzą,o co chodzi, wyjaśniam, że mój syn ma alergię na zimno. Tak, lekarka twierdzi, że to alergia. Co gorsze, jego nadwrażliwość znacznie ogranicza mu noszenie rękawiczek czy czapek. Cienkie rękawiczki z palcami np odpadają, bo obcisłego jego ciało nie toleruje i też go boli. Udało mi się w Kruidvat kupić rękawiczki z jednym palcem, które są w miarę dobre na Młodego (w domyśle są dla kobiet), ale i tak mam obawy co do tego dojeżdżania na rowerze w bardzo zimne dni. Musimy wypróbować autobus w razie wu. Póki co on się trochę boi samotnej jazdy, ale muszę z nim trochę pojeździć, zainstalować mu aplikację autobusową, kupić na nią bilety i nauczyć go korzystać z niej oraz z rozkładów jazdy, rozpoznawania autobusów po numerach i td, żdeby w razie potrzeby mógł bez obaw wsiaść w autobus i pojechać do szkoły, do domu czy np do dentysty. 

W koncu ma już 11 lat i jest mądry, niech się uczy wszystkiego po trochu. Wkurza mnie tylko, że musi do 12 urodzin czekać, by móc otrzymać plastikowy dowód odobisty, bo już byśmy mu z chęcią konto w banku założyli, żeby miał własną kartę do bankomatu i własną aplikację bankową na telefonie. Gotówka to dziś już przecież przeżytek. Koledzy klasowi płacą już kartami w sklepie.

Dostałam już kilka zadań domowych. Z dwóch przedmiotów były krótkie pisemne, z czego jedno z kategorii dziwne - mamy znaleźć jakiś przedmiot, który kojarzy nam się z wychowaniem, pisemnie uzasadnić dlaczego i przynieść to do szkoły oraz o tym opowiedzieć reszcie. Nie lubię takich zadań abstrakcyjnych, bo są dla mnie trudne i zwykle zupełnie opacznie rozumiem, co autor miał na myśli. Wybrałam jako przedmiot książkę i upisałam kawał tekstu na ten temat, ale obawiam się, że może to w ogóle nie zostać zrozumiane przez normalnych ludzi, jak to zwykle bywa z moim sposobem myślenia. 

Mam też w jakiś kreatywny sposób (np majsterkując) przedstawić siebie i tę pracę zabrac do miejsca stażu. Jeszcze gorsze zadanie niż to powyższe, bo mam za dużo pomysłów, a za mało chęci do ich realizacji. Jestem zmęczona psychicznie i fizycznie. Przestawiam się ciągle na tryb szkolny, czyli rzeźkie wstawanie o szóstej, poranny pośpiech, wyjście z domu rano i powrót wieczorem, by w wielkim pośpiechu skraftować jakieś jedzenie dla wszystkich, ogarnać co trzeba i pójść wcześno spać, a raczej paść na pysk o 21.

Najtrudniejszym zadaniem jest jednak skontaktowanie się z trzema świetlicami i umówienie się na spotkania w celu zwiedzenia tych placówek i zadaniu kilku pytań, by ostatecznie którąś wybrać na miejsce pierwszej praktyki, którą zaczynamy już po 6 października. Do tego czasu mamy mieć podpisane umowy. Odpowiadając na wasze niezadane pytanie: praktyki nie są płatne. Idziemy, by się uczyć. Wiem już, gdzie chcę uderzyć, ale telefonowanie dla mnie to koszmar, a jakoś muszę się przecież umówić na wizytę. Sama wizyta to już łatwizna. Chyba.



Dziewczyny bawią się w Polsce ze swoimi znajomymi. Tym razem poleciały tam obie. Młoda spotyka się ponownie ze swoimi kumplami. Najstarsza z poznanym przez internet chłopakiem. Są dorosłe, wolno im robić, na co mają ochotę. Cieszę się, że się zdecydowały razem polecieć do Krakowa. Jestem dumna z nich, że wszystko potrafią sobie same załatwić i zorganizować i że, mimo iż nie są jakimiś najlepszymi psiapsiółkami,  potrafią w takich sytuacjach ze sobą fajnie współpracować i sobie pomagać, że są dobrymi siostrami. Oczywiście trochę się też niepokoję o nie, bo jestem ich matką, ale mam nadzieję, że żadnych wielkich głupot nie narobią i nie wpakują się w żadne wielkie kłopoty oraz że dobrze się tam bawią i miło spędzają czas. Młoda od czasu do czasu wysyła jakieś zdjęcia. Dzwoniła też raz, by spytać o swoje p'Taszunie, a ja czasem wysyłam jej zdjęcia Taszuń, bo wiem, że one są dla niej ważne i na pewno za nimi trochę tęskni.

Taszunie

czasem te małe głupieloczki śpią w ciasnocie pod sufitem

Młody jutro jedzie z innymi pirszorocznymi na dwuipółdniową wycieczkę integracyjną. Nie podoba mu się to. Boi się i stresuje. Rano muszę go zawieźć skuterem pod szkołę razem z bagażem, co łatwe nie będzie, ale co, my nie damy rady? Dalej pojadą pociągiem (szkołę mają nieopodal dworca). Bagaże pewnie pojadą samochodem z urzędu gminy, jak to zwykle u nas się organizuje. 

I znowu ja i Małżonek bedziemy mieć cały tydzień urwanie głowy. Nie wiem, jak ja ogarnę to wszystko, co mam do ogarnięcia. Załatwić praktykę, odwieść Młodego, niderlandzki online, przywieźć Młodego ze stacji i dziewczyny z lotniska (to Małżonek),  lekcje stacjonarne przez 2 pełne dni, wizyta u lekarki (comiesięczny zastrzyk i przedłużenie zwolnienia o kolejne miesiące), wizyta u psychiatry, a tu jeszcze ma ktoś do pieca na przegląd przyjść, a to znowu właściciele się namyślili, by jednak drzwi od kuchni i okienko w kiblu też wymienić na nowe (jakby kuźwa nie można było od razu) i ktoś ma przyjść pomierzyć, więc trzeba komuś być wtedy w domu. Pomieszanie z poplątaniem, jak zwykle. Dobrze by było też czasem coś upichcić, przeprać, izbę zamieść, zwierzęta doglądnąć.... I jeszcze zdążyć się pouczyć, zadania domowe odrobić no i kurde wyspać. 

Nikt nie mówił, że będzie łatwo, ale postaram się dać rady ze wszystkim i przeżyć ten rok szkolny z uśmiechem i entuzjazmem. Narzekać będę, bo mogę i bo tego czasem potrzebuję.

A kiedys, jak ogromnie wiało, puszczaliśmy z Młodym bańki. Wiatr je dmuchał i gonił z nimi po całej okolicy. Zabawa przednia, nawet jak się ma ponad 40 lat. Najlepiej leciały z okna, ale i na łączce fajnie było się bawić.




Na koniec obrazek, który mnie rozbawił. Nie popieram wandalizmu, ale dla tego robię wyjątek. Ten słupek stoi zwykle na wjeździe na ścieżkę rowerową tuż koło drugiego słupka, co mnie za każdym przejazdem wkurza, bo ledwo się tam człowiek wciska pomiędzy te słupki i zawsze mam obawę, że się z tym pieroństwem zderzę. . Wnioskuję, że ktoś miał podobne zdanie w tej kwestii hahaha. Niestety słupek już wrócił na swoje zwykłe miejsce i znowu utrudnia przejazd. Jakby jeden nie wystarczył, by powstrzymać potencjalne samochody. Czasem nie rozumiem sensu tych przeszkód.

 Inna taka, moim zdaniem, bardzo głupia i niebezpieczna blokada jest w lesie. Przy wejściu jest drewniany szlaban, co samo w sobie jest dobrym pomysłem, bo nikt tam ani autem, ani traktorem, ani nawet motorem nie wjedzie bez potrzeby, a służby w razie co przejadą, gdy trzeba. Tyle tylko, że szlaban jest za szeroki i po bokach praktycznie ciężko jest przejść, a już na pewno nie da się przejść z rowerem, z kolei przejeżdżanie jest ryzykowne. Po lesie rowerem można jeździć z wyjątkiem niektórych ścieżek, gdzie stoją stosowne znaki. Koło szlabanu każdy przejeżdża, ale z trudem. Ja zawsze mam cykora, że się wwalę do rowu albo w ten cholerny szlaban. Raz widziałam, jak dziadziuś się wywalił… Nie wiem, czemu ludzie nie myślą, tworząc takie cuda na drodze…

szanuję, że komuś się chciało zrobić ten psikus


3 komentarze:

  1. No masz prawdziwe urwanie głowy, podziwiam, ze dajesz rade, ja już zmęczyłam się czytaniem o tych wszystkich aktywnościach. Czasami czuje się staro, a czasami mam nadzieje, ze to tylko lenistwo...
    Teraz robią takie urządzenia do robienia baniek, że nawet my dorośli świetnie się bawimy, mój wnuk tez uwielbia:-)
    Te kompetencje cyfrowe nie zależą od wieku, niektórzy maja alergie na komputery!
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "tylko lenistwo" brzmi przekonywująco. Czasem można też miec po prostu zły dzień albo nawet miesiąc, tak myślę...
      Tak, dawniej nie dość że trzeba bylo umieć zrobic mydło na bańki to jeszcze słomkę odpowiednią w stodole znaleźć i jeszcze odpowiednio ją ponacinać. Robienie baniek było nie lada wyzwaniem, a teraz to nawet dmuchaczki, wiatraczkiem specjalne są, że nawet się wysilać nie trzeba.
      Alergia mnie nie całkiem przekonuje. Nadal uważam, że sporo zależy od tego, do czego się dziecko przekona, czego nauczy w tej kwestii oraz na ile pozwoli. Mam na myśli oczywiscie ludzi urodzonych już w czasach internetu, czyli lata '90 i 2000+. Jeśli rodzice traktowali komputery jak zagrożenie i trzymali dziecko od tego z dala, to ono się teraz tego boi, bo raz że to "niebezpieczne" a dwa że coś popsuje i trzy że na głupka wyjdzie. No ale to moja opinia. Choć może faktycznie być też tak, że niektórzy zwyczajnie nie mają odpowiednich talentów, jak do muzyki czy rysowania...

      Usuń
  2. Bardzo ciekawy wpis. Uczymy się całe życie, ale to raczej zaleta.

    OdpowiedzUsuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima