Muszę rzec, że ten tydzień był dosyć pozytywny. Przynajmniej dopóki na scenie nie pojawiła Karen... no ale to drobny szczegół.
Pogoda wiosenna ma bez wątpienia tu jakiś swój udział. Prawie nie padało w tym tygodniu. Niebo często wręcz błękitne było i całkiem sporo słońca widzieliśmy. Temperatury raczej typowo marcowe: od zera do 10 stopni. Raz nawet przymroziło z lekka. Jednak wizualnie to raczej początek kwietnia, bo
śpiewają ptaki nad nami,
drzewa strzeliły pąkami
i ktoś na niebie owce wypasa, hej!
kalina |
Mieszkam pod lasem, więc wiem, co w trawie piszczy, a piszczy dużo. Nawet nie tyle piszczy, co świergocze. O świcie, w południe i wieczorem ptaki dają cudny koncert. Aż się do domu nie chce wracać... No ale jak wyjdę o świcie w szlafroku i crocsach wypuścić koguta, to dość szybko zaczynam zębami dzwonić, gdy tak sobie słucham ptaków w ogródku... W południe, gdy jadę do świetlicy, zwykle nie mam czasu, by gapić się na las, więc przez ten las mknę jak strzała (bo przecież zawsze za późno wychodzę, gdy zasiedzę się przy projektach przeplatanych zadaniami kurodomowymi). Wieczorem z kolei brzuch mi się do pleców z głodu klei, więc zapitalam do domu, by coś wszamać (a tu czasem dopiero trzeba się brać za gotowanie i obiad jemy dopiero koło 20tej).
magnolia |
Szkoła
W poniedziałek na lekcji wszyscy byli śpiący i zmęczeni. Nauczycielka odsłoniła okna (były zaciągniete grubymi kotarami, bo inaczej na ekranie nic nie było widać) i rzecze:
- Patrzcie, jaka piękna pogoda, jak słonecznie! Wyobraźcie sobie, że jesteście tam na zawnątrz w słońcu i od razu nabierzecie energii.
Ja na to, że wyobrażam sobie właśnie i widzę: hamak, poduszkę, kocyk, książkę... No i większość się ze mną zgodziła, co do wykorzystania takiej pogody - idealna na zdrową drzemkę. Czemu oczywiście towarzyszyło morze heheszków.
Koleżanka z kolei wzięła przed lekcją jakiś syrop na kaszel i okazało się, że chyba jest nadwrażliwa na jego skład, bo po chwili oznajmiła z głupim uśmiechem, że jest na haju. I wyglądała, zachowywała się i mówiła, jakby była. Ubaw mieliśmy przedni. Zwłaszcza kiedy, nauczycielka powiedziała do niej, by nie była świnia i by puściła tę flaszkę z syropem po klasie...
Tak, klasę mam nadal pozytywnie rąbnietą i lekcje są wesołe, ale jak zobaczyliśmy nasze projekty, to niektórzy się prawie załamali. Dużo tych zadań jest do zrealizowania w świetlicy, a z czasem się nie przewala. Nie będzie łatwo, ale - tak jak mówi nauczycielka - idąc na kurs, nikt nie oczekuje raczej, że dyplom dostanie po prostu w paczce płatków, tylko że trzeba cały rok ciężko nań pracować.
Nasza grupa jako pierwsza mogła przeprowadzić swoją zabawę, a wybrałyśmy drzwiczki do elfich domów. Poprosiłam Małżonka, by urwał w robocie ze dwie listewki z palety i trochę je wygładził jaką maszyną. W domu jeszcze mi to pociął na 15 cm ciuczki. Zabrałam to do szkoły wraz z farbami akrylowymi, workiem kolorowych piór, wyciorków do fajki, suszonych liści, kryształków wypożyczonych od Najstarszej, a i koleżanki przyniosły też różne śmieci. Każda z nas majstrowała drzwiczki dla elfów, które potem porozkładałyśmy w klasie, a niektóre koleżanki zabrały do domu, bo pomysł chcą pewnie wykorzystać w swoich świetlicach…
elfie drzwiczki zrobione przez koleżankę |
moja elfka z piór i wyciorka oraz jej drzwi ;-) |
Świetlica
W tym tygdniu w świetlicy spędziłam 5 godzin w środę i po 2 i pół godziny w czwartek i piątek. Wydaje się nie wiele, ale tyle się tam dzieje przez ten czas, że spokojnie za miesiąc by człowiekowi wystarczyło. A tu jeszcze masz Karen, która ci na nerwy działa.
W środę było ponad 70 dziecków. Na szczęście pogoga była piękna, zatem po kanapkach wzięliśmy chołotę na duży plac zabaw, który ma bezpośrednie przejście z mniejszego placu zabaw, na który z kolei się wychodzi prosto z sali.
Ten plac zabaw jest świetny. To taki mini park. Ma górkę z której można jeździć na linie. Ma szereg wierzb i kupę gęstych krzaczków. Ma wysoką linową piramidę wspinaczkową. Ma ławki, schody, mini boisko do piłki, piaskowniczysko z dwoma huśtawkami łańcuchowymi po środku... Jest gdzie ganiać, jest gdzie się schować.... Raj dla gównażerii, ale dla nas wychowawców to spore wyzwanie, by tałatajswto upilnować i cały komplet w miarę sprawny oddać po południu rodzicom. Dość rzec, że drzwiczki od apteczki u nas całe dnie są w ruchu, gdy dzieci bawią się na podwórku, co znaczy, że co jak co, ale zabawa wtedy jest wyśmienita.
inna magnolia |
W środę było sporo obtarć, jeden krwawiący nos, a ja i jedna koleżanka przeżyłyśmy chwilę grozy, jak mały farfocel wylazł na samą górę około 5-ciometrowej linowej piramidy i tam zawołał, że nie umie zejść, po czym nagle zawisł na dwóch łapkach, a nogi dyndały mu w powietrzu bez możliwości znalezienia oparcia... Aaaaaa!
Zapieprzałam po linach na górę ino gwizdało. Dziewczę na szczęście utrzymało się na tych swoich chudych, malutkich rączkach dopóki się nie wspięłam i nie wzięłam diablika jedną ręką i nie postawiłam na najbliższej linie. Potem zeszłam niżej i zesadziłam niżej diablątko. Potem jeszcze raz i byłyśmy na ziemi. Następnie wyszłam ponownie na górę, by pomóc trochę większemu dziewczęciu, które trzęsło portkami na szczycie i zaczęło wpadac w panikę.
Koleżanka z 15 lat ode mnie młodsza patrzyła na to z niedowierzaniem, bo ona - jak oznajmiła - w życiu by na to cholerstwo się nie wspięła. Dodała, że mało na zawał nie zeszła, gdy zobaczyła, jak ta mała zawisła na rękach na szczycie. A ona była wtedy kawałek od piramidy, bo poszła z jeszcze inną koleżanką badać sprawę mocno krwawiącego nosa, ale nikt nie widział, nikt nie słyszał, nikt nie powie, co się stało...
Ja wcześniej byłam odprowadzić do sali innego karzełka, który cały czas od wyjścia na podwórko trzymał się mojej ręki i z każdą minutą wyglądał coraz bardziej i bardziej na chorego... Zostawiłam go tam po opieką koleżanki dyżurującej przy komputerze i robiącej za odźwiernego, a sama wróciłam pod wieżę wspinaczkową akurat na to zdarzenie z wiszącą małpką. Mogłam zatem uratować diablątko. Dzieci, ech!
W piątek jedna z koleżanek, nota bene ze Słowacji, na dzień dobry podarowała każdej z nas czekoladowy kwiatek z okazji Dnia Kobiet, co wszystkie ucieszyło, bo to bardzo sympatyczny gest. Niektóre dziewczyny przyszły w różowych ubraniach, by uczcić ten dzień. Nawet nie wiedziałam, że istnieje taki zwyczaj w Dniu Kobiet, bo sama bym się na różowo ubrała.
Na koniec tygodnia miałam lekkie (bo na szczęście dzieci były blisko, więc się dosyć pilnowałam) starcie z Karen. Jest bowiem tu taka jedna Karen, która jest dosyć ciężkostrawna. Tym razem najpierw miała wielki problem z tym, że "ją filmowałam" i nie zapytałam się jej o zgodę. 🙄 Chwilę później znowu, że nie pilnowałam, by dzieci chodziły do toalety i dwoje zrobiło w majtki, a "przecież jest mało personelu dziś to chyba oczywiste, że ja powinnam tego pilnować". Z tym filmowaniem, to wiedziałam, że tak będzie. Mówiłam przecież, że samej mi się to zadanie nie podoba. Zgłoszę nauczycielce, że to bardzo głupi i jeszcze gorzej odbierany pomysł. Niektóre dziewczyny już o tym wspominały przy okazji fotografowania głupich kanapek, bo u nich też są takie Karyny.
Niestety Karyny zawsze myślą, że stażystki są darmową siłą roboczą, która będzie wykonywać za nich robotę, gdy one se wyskakują na papierosa albo oddają się pogawędkom. Dlatego pewnie też nie mogą zdzierżyć, że ja na ten przykład sobie filmuję dzieci, zamiast wycierać dzieciom zadki.
Prawda jest taka, że ja jestem tam by się uczyć i by odrabiać zadania zadane mi przez moich nauczycieli i dla mnie wykonywanie tych zadań ma priorytet. Dużo o tym się w szkole mówi i wiele koleżanek klasowych ma podobne doświadczenia. Okazuje się bowiem, że spora część, jeśli nie większość, pracowników świetlic nie ma najbledszego pojęcia o zasadach obowiazujących na tego rodzaju stażu (to się nazywa dokładnie werkplekleren, czyli nauka w miejscu pracy, a rzeczywisty staż stage, w którym ma się już wszystko umieć, będę mieć dopiero w ostatnim etapie nauki, czyli maj-czerwiec).
Co dla mnie (i nie tylko dla mnie) jest gorsze i mówiąc szczerze dosyć szokujące to fakt, że wielu wychowawców świetlicy nie ma tu żadnego specjalnego przygotowania, w ogóle jakiegoś wykształcenia. Niektóre moje klasowe koleżanki nie mają nawet liceum, a pracują już jakiś czas w świetlicach. Na prawdę z wielkim zdziwieniem, wręcz niedowierzaniem i przerażeniem zauważam, że ludzie pracujący tu z dziećmi to nie rzadko jakieś randomy wzięte ot tak z ulicy.
Po raz kolejny odkrywam zatem, że ja to jednak żyję w jakiejś alternatywnej rzeczywistości i ułudzie myśląc, że świat jest taki, jaki ja bym chciała, żeby był, że jak coś mi się wydaje logiczne i oczywiste, to to takie właśnie jest. A figa!
Cieszę się, że jestem już na tym etapie, iż nasze dzieci nie potrzebują ani żłobka, ani świetlicy. Gdybym bowiem wiedziała o żłobkach i świetlicach, to co wiem teraz, chyba nie odważyłabym się wysłać tam własnego dziecka. Serio!
Często zastanawiam się też, czy ja aby na pewno chcę brać udział w tej maskaradzie, czy ja aby na pewno chcę być częścią tego dziwnego tworu. Z drugiej strony jednak myślę, że może tacy ludzie, jak ja czy moje klasowe koleżanki (bo one myślą podobnie jak ja i mają podobną wizję świetlicy) są właśnie potrzebni, bo może można jednak coś zmienic powoli, poprawic jakość usług... Obawiam się jednak, że nie jest to w żaden sposób możliwe w aktualnych i to ciągle pogarszających się okolicznościach.
Dla mnie na prawdę bardzo dziwne jest, że w świetlicy można było (i nadal ciągle można) zatrudniać ludzi nie posiadających nawet podstaw wiedzy na temat wychowania, zdrowia, rozwoju czy potrzeb dzieci, nie mówiąc już o takich rzeczach jak organizowanie zabawy odpowiedniej dla wieku, zainteresowań i możliwości dzieci… Cóż, życie.
Tak, nieustannie mam wątpliwości co do tej pracy. Nie wiem, na prawdę nie wiem, czy ja na pewno chcę to robić, czy to aby na pewno jest miejsce dla mnie...? Jestem przekonana, że mam duże predyspozycje, odpowiednie talenty i wiedzę do wykonywania tego zawodu. Wiem, że lubię dzieci i chciałabym z nimi pracować, bawić się, wspierać ich i je czegoś uczyć, ale szara rzeczywistość mnie trochę przeraża. Te warunki, te okoliczności, te tutejsze realia, no i te wszystkie Karyny…
W tym tygodniu jedna ze świetlicowych koleżanek oznajmiła, że ona pracuje najdłużej w tej świetlicy, bo już UWAGA całe pięć lat, a reszta przychodzi i odchodzi. Dalej wymieniła kolejno imiona babek, które w tym roku odchodzą. Jedna na emeryturę, druga idzie studiować, trzecia, czwarta znalazły już lepszą pracę... W świetlicy nikt normalny nie chce pracować, bo ta praca to maksymalnie 19 godzin w tygodniu. Dobrze płacą, ale za mało, by się dało za to wyżyć. Przy tym godziny pracy są tak rozłożone, że ciężko łączyć to z inna pracą, no bo najpierw dyżur rano, potem po południu... Mnie to urządza, bo i tak nie wiem, czy dam rady więcej godzin pracować, a jak dam, to mogę dorabiać sobie na sprzątaniu, bo sprzątanie mogła bym upchać pomiędzy dyżury... Jednak dla większości osób ta praca jest o kant dupy. Dlatego pewnie pełno przypałów trafia się w świetlicach... i jest jak jest.
Nic to. Póki co w każdym razie spróbuję dokończyć ten rozdział m nabyć uprawnienia i otrzymać stosowny dokument. Jak się uda, na pewno poszukam pracy i zobaczę, co z tego wyniknie. Potem będę myśleć, co dalej... Ale wątpliwości mam ogromne. I raz jestem na tak, a raz na nie.
Inne sprawy
We wtorek pojechałam z Najstarszą do VDAB, bo dostała zaproszenie mejlem. Oczywiście na dzień dobry się przypieprzyłam do tego wysyłania ważnych dokumentów mejlem do osób, które mają w dossier wyraźnie zapisane, że mają na ten przykład ASS, a co za tym idzie, problemy z ogarnianiem administracji. Pani była zdziwiona (albo jest dobrą aktorką), że Córka nie dostała tego pisma też normalnie pocztą, bo rzekomo jest taka opcja że i e-mail, i list zwykły. W ogóle pozwoliłam sobie na wyrecytowanie całej długiej listy skarg i zażaleń na działanie GTB i Emino, instytucji związanych z VDAB, a mających na celu POMAGANIE ludziom z różnymi problemami, ludziom, którzy mają trudności z administracją, ogarnianiem papierologii, samodzielnym szukaniem pracy. Tak, te instytucje są od tego jak dupa od strania, ale na przykładzie dziewczyn widać, że nie zawsze idee pokrywają się z rzeczywistym działaniem.
Byłam bardzo miła i kulturalna, bo pani też była bardzo miła i kulturalna. Przedstawiłam historię w formie "panie, zlituj się nad nami", czyli z perspektywy biednej ofiary systemu i przypadku. Innymi słowy mówiąc, powiedziałam (mniej więcej zgodnie z prawdą), że córka bardzo chce pójść do pracy, ale sama nie jest w stanie pracy znaleźć, ani samodzielnie pójść na rozmowę, załatwić dokumentów etc. Pani w pełni się zgadzała z naszymi oczekiwaniami i przyznawała nam rację. Oznajmiła, że w Emino, jak i każdej innej firmie, są pracownicy dobrzy i pracownicy od siedmiu boleści... i że Najstarsza miała pecha trafić na tych drugich, i że ona sie postara wszystko wyjaśnić, i jak najszybciej znaleźć jej nowego konsultanta, a nawet spróbuje w innej prowincji, do której nie należymy, ale która o wiele bardziej nam odpowieda ze względu na położenie, czyli dojazd. Tam, gdzie teraz byliśmy, czyli w NASZYM urzędzie, nie da się dojechać bez auta, bo od nas nie ma żadnego sensownego połączenia autobusowego czy pociągowego. W Belgii to normalne, że z zadupia jest dobre połączenie do dużych miast, ale z zadupia na zadupie to nichuchu nie dojedzie ani autobusem ani pociągiem.
W tym tygodniu przyszedł też list, że Najstarsza dostanie zasiłek z hulphas w kwocie 23€/dzień. Uf. Jedno z głowy. Ucieszyliśmy się.
Poza tym zaciągnęłam Najstarszą do jednej pobliskiej firmy, która zasłony szyje i inne tam takie, a która - jak wynika z ogłoszeń w VDAB - szuka krawcowej na 3 dni w tygodniu. Najstarsza jest chętna do pracy i bardzo pozytywnie nastawiona, ale nie robimy sobie jakichś wielkich nadziei na tę pracę.
Nie mieliśmy umówionego spotkania i tak na żywioł weszłyśmy z ulicy. Firma jest otwarta dla klientów, więc nie ma problemu z wejściem. Zanim znalazłyśmy tam jakiegos ludzia, obejrzałyśmy sobie, co tam sprzedają, bo lada była na drugim końcu sali. To co tam sprzedają wygląda bardzo pięknie, bardzo szykownie i BARDZO DROGO... Weź, jakaś głupia świeczka 125€?! ŚWIE-CZKA!!! TAK, STO DWADZIEŚCIA PIĘĆ EURO za ŚWIECZKĘ. W słoiku. Tym bardziej wątpię zatem, że to takie fancy miejsce nada się dla naszej niedoświadczonej Najstarszej. No ale jak się nie spytasz, się nie dowiesz.
Pan był miły i przyjazny. Potwierdził, że zaiste szukają krawcowej. Dodał jednak, że tym jego żona się zajmuje a akurat jest na wolnym. Powiedział, żeby wysłać CV, ale miałyśmy ze sobą na papierze, więc mu dałam. Zapytał, czy Najstarsza ma doświadczenie w szyciu zasłon, bo najchetniej zatrudnili by kogoś, kto stanie i będzie szył. Ma jednak przekazać żonie, a ona ma się skontaktować, jak wróci z wolnego, Powiedział, że zapewne wtedy zaprosi Najstarszą, by przyszła i pokazała, co potrafi, a wtedy oni się dowiedzą, czy ona się ewentualnie nadaje, a Najstarsza się dodatkowo dowie, czy chce coś takiego robić i czy akurat tam chce pracować. Od domu do firmy jest ponad 8 kilometrów, co na początku może być dla Najstarszej nie lada wyzwaniem. Tam czasem sobie 8 kilosów przejechać rowerkiem do polskiego sklepu to raz, a codziennie naginać w te i wewte, a w międzyczasie jeszcze cały dzień szyć to dwa.
Stwierdziłyśmy wspólnie jednak, że jeśli by dostała tam robotę i ta robota się jej nadała, to może sobie od razu kupić rower elektryczny albo i mały skuterek, bo ma wszak jeszcze jakieś oszczędności z poprzednej pracy... Więc dojazdami nie ma się co martwić. Najpierw i tak musieli by ją zatrudnić, a na to szanse raczej niezbyt wielkie. Ale przynajmniej nikt jej nie zarzuci, że nie próbowała.
Numer jaki wycięłam w zeszłym tygodniu dzwoniąc w sprawie Młodej do VDAB też warty jest utrwalenia, bo do dziś się z Młodą z tego śmiejemy. No więc dzwonię na darmowy ogólny numer i słucham tej głupiej muzyczki (gorsza niż gdziekolwiek indziej), i słucham, i słucham, i słucham... Śmiejemy się z Młodą, że jak w końcu ktoś odbierze, to nie będę wiedzieć, co mam mówić ani w ogóle gdzie ja dzwonię...
W końcu milknie muzyczka i słyszę "Helan, słucham...".
WTF?
Patrzę na Młodą, która stoi obok i widzę na jej twarzy wielki pytajnik i WTF?
Rozłączam się.
Młoda krzyczy szeptem: "HELAN?!".
A wtedy dopiero do mnie dociera, że to była Helen. HE-LEN! Nie żaden Helan. No to śmiechówa!
Helan to nasz fundusz zdrowia a także mój (wciąż oficjalnie) pracodawca. Dlatego nasze mózgi usłyszały Helan a nie Helen, no i pomyslałyśmy obie, że niewłaściwy kontakt wybrałam w telefonie. A przecież chciałyśmy dzwonić do biura pracy a nie funduszu zdrowia haha.
No ale dobra, dawaj! Wybrałam ponownie ten sam numer i dosyć szybko zgłosił się jakiś pan...
Gdy z nim rozmawiałam, Młoda leżała na kanapie twarzą w poduszce, bo najpierw zaczęła wizualizować gestami, jak sobie wyobraża to, co pan w telefonie robi, a potem tak się z tego śmiała, że musiała zakryć paszczę poduszką... No, ja też sobie wyobrażałam rozmówcę jako straszego miłego pana, który nie bardzo lubi komputery i jest z nimi na bakier. I jak szuka tych klawiszy powoli i stuka jednym palcem, potem próbuje zrozumieć co też mu tam się pokazało i pyta 3 razy o to samo, a wszystko tak powolutku, spokojnie, bez pośpiechu, pełen chill... No taki był właśnie w słyszeniu. Ale też bardzo bardzo miły i sympatyczny.
No a propos pana... on mówił, że do tygodnia ktoś ma się z Młodą skontaktować, ale tydzień już minął i ni widu ni słychu... Po niedzieli zadzwonię znowu. Może Helen odbierze... chłe chłe.
☺☺☺
Młody tymczasem zaczął przygotowywać się do wiosennych egzaminów. Tym razem piszą tylko 4 przedmioty: niderlandzki, matematykę, biologię i angielski.
Młody woła ze schodów: Tato, podaj mi czerwoną książkę z plecaka, jeśli możesz.
Tata: Okej, robi się, ziomeczku... Pewnie chcesz się uczyć?
Młody: Tak... znaczy NIE! Nie chcę, ale MUSZĘ!
Wiosna u was jakby bardziej zaawansowana...
OdpowiedzUsuńMoże tak jak mówisz, Ty i Twoje koleżanki zapoczątkujecie proces zatrudniania fachowych osób w placówkach opieki lub przynajmniej zapoczątkujecie zauważalne zmiany.
Młody powiedział dobrze, niektóre rzeczy robimy , bo się tego od nas wymaga, ale bez entuzjazmu, bo to nie nasze ulubione czynności.
pięknie Wam już te magnolie kwitną. U nas jeszcze cisza na razie bazie tylko, krokusy i jakieś tam listeczki na krzewach widuje.
OdpowiedzUsuńPrzerażające faktycznie, że z dziećmi pracują ludzie bez przygotowania. U nas są też takie ale to się jakoś nazywa pomoc nauczyciela czy coś i wtedy te osoby nie robią wszystkiego jak nauczyciel tylko pomagają pod nadzorem.