8 maja 2024

Ostatni etap mojej nauki rozpoczęty

PS. Uprzejmie proszę o usprawiedliwienie nieobecności mojej na tym blogu w zeszłym tygodniu, ale zmęczenie i stan depresyjny były za ciężkie, by się spod nich wydostać, a wepchanie się razem z nimi na blogspota mogło by być niemiłe w odbiorze dla czytelnika.

Tydzień temu w poniedziałkowe popołudnie udałam się w stronę nowej-starej świetlicy, by rozpocząć ostatni etap kursu. Teoretycznie ostatni, bo kurs trwa do wakacji, ale jak się nie zaliczy, to trzeba we wrześniu zaczynać od nowa. Teoretycznie.

Parę dni temu otrzymałam wiadomość od jednej z klasowych koleżanek, że nie zaliczyli jej poprzedniego etapu i musi powtarzać kurs... 

I wiecie co? Z jednej strony nie jest to dla mnie jakieś ogromne zaskoczenie. To ta dziewczyna, która nie przykładała się do naszego przedstawienia i miała jakieś trudności z kilkoma innymi zadaniami, a z doniesień z lat poprzednich wiemy, że za drobniejsze niedociągnięcia ludzi oblewano... 

Jednakowoż z drugiej strony, gdy patrzę na realia, na tę nieciekawą świetlicową rzeczywistość, z którą ja i klasowe koleżanki się spotykamy na naszych stażach, to oblewanie kursantów za niewykonanie zadań czy niespełnianie wygórowanych wymagań, za rzeczy, których w świetlicowej rzeczywistości nikt nigdzie nigdy nie robi, jednak wydaje się lekką kpiną.

O innych koleżankach informacji nie mam, ale za parę dni spotykamy się w klasie na interwizję, to będzie okazja wymienić się spostrzeżeniami i zobaczyć, kto zdał na kolejny poziom, a kto nie.

Dodać też muszę ponadto, że w głębi duszy to ja chyba jednak liczyłam na to, że nie dostanę zielonego światła do ostatniego stażu. W takiej sytuacji dziś miała bym juz wakacje i mogła bym odpoczywać, czego przecież ogromnnie potrzebuję... 

Cały czas jednak usilnie trzymałam się rękoma i nogoma myśli, by skończyć ten kurs do wakacji, by jak najszybciej mieć to za sobą, by nie chodzić już więcej do żadnej szkoły, by się nie stresować, a spokojnie znowu móc żyć zwykłym trybem i wskoczyć na powrót do jakiejś zwykłej rutyny.

Jak wiadomo, przeszłam na warunkowym, tzn kilka zadań muszę dokończyć na tym stażu. Czy się uda, to się zobaczy.


Od domu do świetlicy mam niewiele ponad kilometr. To jest plus. Pierwszego dnia towarzyszył mi w drodze lekki niepokój na temat tego, jak też zostanie mój powrót odebrany. Okazało się, że przywitano mnie z radością. Koleżanka najwyraźniej się cieszy, że ma z kim pogadać i że w sprzątaniu ma kto pomóc... No, mój cel jest trochę bardziej skomplikowany, ale sprzątanie w tym przypadku należy do obowiązków wychowawcy, więc i na miotle mogę polatać, byle tylko nie jako dodatek a nie główne zajęcie.

Niestety zastałam tam jeszcze mniej dzieci, niż kiedy opuszczałam tę placówkę w styczniu, co jest dosyć smutne. Widać zaniedbanie na kilku płaszczyznach. Zastanawiam się tylko, czy to brak czasu, chęci, pomysłów, umiejętności...?

Ogólnie jednak dla mnie jest w porządku: spokojnie, atmosfera przyjazna, taka swojska, wiejska...


W pierwszy dzień - przyznaję bez bicia - nie robiłam niczego poczciwego. Głównie gadałyśmy i trochę się od nowa oswajałam z dziećmi a one ze mną. Było ich zaledwie kilka sztuk... Sporo dzieci choruje, co nie dziwi przy takiej paskudnej pogodzie - zimno, ponuro, pada i pada bez końca. Poza tym ospa jest na tapecie i do świetlicy przychodzą dzieci w kropki...

Kolejnego dnia koleżanka dała dzieciom pudło z różnymi drewienkami (sklejkowe klocki z odpadków) a ja siadłam przy nich na podłodze i pokazałam,  że z kółek można układać na przykład kwiatki, co szybko zostało podłapane i powstały różne inne obrazki... Potem zakręciłam kółkiem i też się zarazili. Następnie jedno poturlałam do chłopca, a on puścił to dalej, a wówczas koleżanka powiedziała STOP, bo "to nie służy do tego". 

Trochę zbaraniałam na tę uwagę, bo dotąd nie spotkałam się z wytycznymi dotyczącymi używania  drewnianego okrągłego klocka i nie widzę niczego niestosownego ani niebezpiecznego w turlaniu po podłodze drewnianego kółka. Zwłaszcza, gdy na sali jest tylko 4 dzieci (no bo już turlanie kółka pod nogi innym dzieciakom mogło by być niebezpieczne). No ale dobra. Następnym razem będę drążyć, dlaczego nie mogę turlać dropsa, bo ja uważam że jak najbardziej można. A nawet trzeba. 

"bałwanek" ułożony przez dzieci

Wychowawczyni nie zademonstrowała dzieciom, jak używać tych klocków. Nie bawiła się z nimi. I to jest jedna z rzeczy, której brakuje w świetlicach, ale też często w domach, gdzie rodzice się dziećmi zajmują. 

Dorośli zapominają, że czasem dzieciom trzeba pokazać, jak można się bawić, czasem trzeba je zainspirować, pokazać nowe ścieżki i alternatywne rozwiązania, by rozwijać kreatywność, by pokazać, że można kombinować, że można samemu coś wymyślić, coś inaczej zrobić. Natomiast ciągłe pokrzykiwanie z drugiego kąta, że czegoś nie wolno jest doskonałym sposobem, by zabić kreatywność, pomysłowość,  chęć  i radość z odkrywania świata oraz wiarę w siebie. Ja lubię sie bawić z dziećmi. Sprawia mi to sporo frajdy przeważnie, choć miewam też dni niechcemisienicsizmu...

W piątek mieliśmy zaledwie czworo przedszkolaków. CZWO-RO! 

Koleżanka zaproponowała, byśmy poszły do żłobka na dół się pobawić. Byłam sceptycznie do tego nastawiona. Jak się okazało potem, zupełnie słusznie. Naszym dzieciom tam się nudziło, a poza tym podejście pań to u mnie traumę z dzieciństwa aktywowało. Znowu pokrzykiwanie na szkraby z góry. Zostaw tę lalkę! Dość jest zabawek na podłodze! Masz tam piłki i puszki! Baw się piłkami! No co beczysz?! Dobrze wiesz, jakie są zasady i że teraz nie bawimy się lalkami. Idź się baw czym innym! No ile jeszcze będziesz się mazać?! ...a szkrab stoi zdezorientowany, przestraszony i płacze... 

Podniosłam jedną piłeczkę, podałam mu bez słowa. Spojrzało na mnie zapłakanymi oczyma, uśmiechnęło się, złapało piłkę i rzuciło do mnie niezdarnie, a gdy udawałam trudności ze złapaniem, już śmiało się głośno i klaskało w łapki. Po chwili kolebiąc się jak kaczucia podreptało do innych dzieci.

Można? Można! Ale po co jak można też cały dzień piłować koparę. Wiadomo przecież nie od dziś, że od zniżania się do poziomu dziecka i wygłupów może pęknąć kij w dupie. Zastanawiam się, czy ci ludzie zawsze tacy byli, czy może po prostu wypalenie zawodowe ich wszystkich dopadło... albo w życiu im się nie wiedzie i tacy zgorzkniali są przez to... 

A może to ja mam wypaczony obraz rzeczywistości i do wszystkiego się ciągle przyczepiam. Szczerze czasem nie wiem, gdzie góra jest, gdzie dół, co jest normalne a co nie, bo wiem, że ja nie jestem jak wszyscy i to rodzi problemy…

Ja lubię się bawić z dziećmi i wiem, jak bez darcia mordy sprawić, by się zainteresowały zabawą. To jest tajna sztuka więc nie mówcie nikomu. Wystarczy pokazać organoleptycznie, jak się czym bawić.

Zdarza mi się też dosyć często używać rzeczy niezgodnie z ich przeznaczeniem. Nie dawno np zrobiłam slime. Młody ma 12 lat, ale jest zachwycony tą zabawką

Slime  (albo jak kto woli domowe Play-Dough) z mąki kukurydzianej i kremu do ciała.

 "Slime" to gluciasta masa plastyczna. Ta jest wyjątkowo miła w dotyku i pachnie obłędnie. Ponadto łatwo się zmywa.

 Użyłam dwóch składników, które służą do czego innego: balsam do ciała służy do balsamowania ciała, a maizena (skrobia kukurydziana) służy np do zagęszczania zup i sosów czy robienia budyniu. Jak pomieszać oba te produkty, otrzyma się zajefajną masę plastyczną. Można dodać kropelkę barwnika spożywczego, by ją pokolorować. Odrobina brokatu też pewnie by nie zaszkodziła, a dzieciom jeszcze bardziej świeciły by się oczy.



W czwartek sprzątałam w świetlicy jedno pomieszczenie porządnie, bo pajęczyny zwisały z sufitu, a w zlewie zamieszkał pająk. Pozostałe pomieszczenia ogarnęła koleżanka na porannym dyżurze. 

Pod koniec dyżuru  zdążyłam jednak przeczytać dzieciom trzy książki, które przezornie zabrałam ze sobą, bo nikt nie zna dnia ani godziny, w której pojawi się okazja do wciśnięcia dzieciom jakiejś książki. Bibliotekara we mnie pewnie nigdy tak całkiem nie umrze.

Trzy dziewczynki (2,5-4 lat), które najdłużej zostały, z wielką ochotą wskoczyły na kanapę, jak tylko zobaczyły książki. Najwyraźniej rodzice im czytają, bo to widać, słychać i czuć. Wszak nie wszystkie dzieci, jak i nie wszyscy dorośli są książkolubami.

Czytałyśmy "Małą białą rybkę" (Klein wit visje), książkę o kształtach i książkę do gimnastykowania dłoni. 

W tym tygodniu mieliśmy tylko 3 dni robocze,  bo teraz rozpoczynamy długi weekend. Znowu wcisnęłam dziatwie książkę. Tym razem wygrzebałam na strychu starą bajkę Izydora pt: "Kees en het kaasmonster", opowieść o chłopcu, który nocą poleciał na Księżyc, gdzie spotkał serowe potwory zjadające serowy księżyc. Przygotowałam też rakietę mini-układankę.



Innego dnia zabrałam do świetlicy całą kolekcję łamigłówek: książki-wyszukiwanki, książeczki z labiryntami, sudoku i krzyżówkami dla dzieci, które zalegały na strychu po naszych dzieciach, a do tego różne epickie gry do łamania głowy: Laser  Maze, Gravity Maze, Parkinkg Puzzler. W taki oto prosty sposób wykonałam jedno z zaległych zadań - epickie zabawki Ajzajdora posłużyły bowiem do stworzenia nowego kącika zabaw pt "DENKHOEK", czyli kącik myślenia.



W poprzedniej świetlicy by ten numer nie przeszedł, bo tam było za dużo dzieciaków. Tutaj, gdzie straszaków jest tylko kilku, kącik zdaje się idealny. Dzieciakom bardzo się gry i łamigłówki podobały. Zresztą nie tylko dzieciakom - koleżanka od razu wyguglowała sobie, ile kosztuje takie Laser- i Gravity Maze, by kupić swojej córce. Mnie te gry z kolei dawna klientka poleciła i Młody był nimi zachwycony, ale już dawno wszystkie poziomy przerobił. Cieszy mnie zaterm, że teraz jeszcze kilka innych dzieci z nich skorzysta. Potem muszę je zabrać z powrotem do domu, bo Młody na razie nie pozwala ich oddać.

Robiłyśmy też zajęcia plastyczne przygotowane przez koleżankę. Ale i tam udało mi się własny pomysł na wykonanie przemycić. 

W przyszłym tygodniu mam zamiar zrealizować mój kącik sensoryczny i zabawy z nim związane. Tutaj mogę powiedzieć po prostu, że chcę coś zorganizować w danym dniu np za tydzień czy za dwa tygodnie i koleżanka mi od razu powie, czy nic nie stoi na przeszkodzie, czy nie ma nic zaplanowane, a jak jest, to od razu zaproponuje inny termin albo alternatywne możliwości, co możemy dalej przedyskutować co do szczegółów. Wypaść zawsze coś może, wiadomo, ale jest normalnie, nikt nie zbywa, nie olewa, można się dogadać jak ludzie, co sobie cenię. Dobrze, że tu wróciłam. Może uda się jakoś dokończyć ten kurs albo przynajmniej jakąś większą część zaliczyć. Bez wątpienia będę się tu lepiej bawić niż tam.


Moje ciało ciągle nie do końca chce współpracować. Ostatnio wykazuje jakieś dosyć dziwne zachowania. Nie mogę spać, przez co jestem coraz bardziej i bardziej zmęczona, zestresowana i ogólnie w stanie kitowym. Wieczorem idę do łóżka około dziewiątej, by poczytać książkę. Jak już nie widzę liter, gaszę lampkę i zasypiam w mig. Po około 3 godzinach budzę się nagle z uczuciem, iż spałam ze 20 godzin i że już na pewno jest koło 8 rano, że zaspałam... A tu północ, najdalej pierwsza w nocy!

Zwykle nigdzie rano nie muszę iść ani w ogóle nie muszę rano wstawać, bo Młody nie potrzebuje asysty do wyjścia do szkoły. Sam wstanie, sam się ubierze, sam wyjdzie na czas... Tata mu pakuje gofry i wodę do tornistra,  by nie zapomniał, choć i z tym też Młody sobie radzi... Nie muszę zatem wstawać i nie mam presji, że mogę zaspać, przeto to uczucie jest bezzasadne.

Budzę się prawie co noc pomiędzy północą a pierwszą w nocy. Budzę się i nie mogę zasnąć przez kilka godzin. Czuję zmęczenie i senność, ale sen nie chce się aktywować. Zupełnie bez sensu. Leżę i gapię się na sufit, a przez mój mózg pędzi we wszystkie strony na pełnym gazie miliony uciążliwych, niepokojących myśli. W końcu jakoś zasypiam i budzę się koło piątej-szóstej z takim samym uczuciem jak w nocy. Jest późno! Zaspałam! Szukam naprędce telefonu, a ten pokazuje 5:30. 

To ma fatalny wpływ na moje funkcjonowanie za dnia. Co dziwne w dzień też nie potrafię zasnąć. Nigdy nie byłam fanką spania w dzień, bo to zwyczajnie nie działało. Jednak gdy byłam chora albo okrutnie zmęczona nie raz się kładłam na kanapie i zapadałam bez problemu w krótką kilkunastuminutową czy półgodzinną drzemkę, po której wstawałam rzeźka i lepszym sapomoczuciu. 

Teraz to nie działa. W środę miałam np idealne warunki na taką drzemkę: Dziewczyny pojechały nad morze, Chłopacy poszli pokopać w piłkę na boisko. Nie miałam nic do roboty, a zasypiałam niemal na stojący, ledwo się trzymałam na nogach. Wyszłam do ogródka, by posiedzień na słońcu, ale okazło się, że jestem zbyt zmęczona by siedzieć na krześle ogrodowym. Głowa mi leciała. Ręce mnie bolały. Źle się czułam. Poszłam na kanapę, ułożyłam się wygodnie. I nic. Nie udało mi się zasnąć, bo czułam ciągle jakieś nieuzasadnione zdenerwowanie...

Kiedyś się zastanawiałam, jak niby można być zbyt zmęczonym, by zasnąć?! Przecież to nie ma sensu! Teraz już wiem, co autor miał na myśli i że zaiste może tak się zdarzyć.

Moje serce też czasem wykazuje dziwne zachowania. Zadaję sobie tylko pytanie, czy jest to przyczyna, czy skutek, czy też błędne koło...?

Na początku tygodnia jechałam z Najstarszą do biura pracy. Jechałyśmy skuterkiem spokojnie bez pośpiechu. Pogoda była dobra. Nie było powodu do stresu ani nic... Ala nagle w drodze pojawiło się znowu to uczucie (już kilka razy mi się przytrafiło wcześniej, ale nie potrafię umiejscowić w czasoprzestrzeni), że serce jakby miało problemy z pompowaniem krwi, jakby się męczyło bardzo. Tak jak np gdy rowerem pod wielką górę wjeżdżasz czy inną tam fizyczną pracę wykonujesz, albo jak jest bardzo gorąco i duszno... Takie uczucie mi towarzyszy np, gdy wchodzę do szklarni z roślinami tropikalnymi, gdzie jest gorąco i wilgotno... No ale teraz jechałam skuterem spokojnie nic nie robiąc, ciesząć się przyjemną przejażdżką po wiejskich okwieconych górkach. A tu nagle ciężko mi się na sercu zaczęło robić w dosłownym tego słowa znaczeniu, jakby mi kto klatę ściskał i powietrza brakowało... Uczucie mięło szybko, ale niepokój pozostał.

Poza tym kilka razy zakręciło mi się w głowie też bez specjalnego powodu. Mam od zawsze niskie ciśnienie (dawniej to było zawsze około 90/60, teraz zwykle 110/70), zatem nagłe wstanie albo schylanie i prostowanie nie rzadko wiązało się z karuzelą we łbie. Teraz jednak zawroty głowy pojawiajają się w nieoczekiwanych sytuacjach. Nie jest to często, bo dopiero kilka razy się zdzarzyło, ale na tyle już często, że zaczęłam to zauważać. Ostatnio np podczas zakupów. Wstąpiłam z Małżonkiem do sklepu, przeszliśmy niespiesznie sklep i załadowaliśmhy do wózka parę rzeczy. Gdy staliśmy przy kasie nagle sklep zaczął się poruszać i poczułam, że muszę się czegoś przytrzymać... Minęło szybko, ale dziwna i niepojąca sprawa.

W tym tygodniu postanowiłam w końcu sobie zmierzyć ciśnienie i się okazało, że przy słowie PULS miga zaledwie 40. Najsampierw pomyślałam, że nasz stary ciśnieniomierz jakieś cuda odpala. Drugiego dnia było prawie tak samo, co skłoniło mnie do zamówienia nowej maszyny, ale potem przyszedł Małżonek i jemu maszyna pokazywał normalne wartości, zatem uznałam, że może ona jednak wcale nie cygani... Zamówiłam więc wizytę o lekarki, a potem wyguglowałam potencjalne przyczyny i wyszukiwarka podpowiedziała mi probelmy z tarczycą... Cała listę objawów mogłam sobie punkt po punkcie odfajować, no ale w moim przypadku przyczyn może myć bez liku...

Spisuję sobie tutaj, by wszystko sobie uporządkować i i by zanotować, gdybym za jakiś czas potrzebowała tej informacji.

Lekarka zgodziła się, że wymienione przeze mnie objawy zaiste mogą być skutkiem źle funkcjonującej tarczycy, ale też leków które biorę albo zmęczenia i stresu. Pobrała mi krew i umówiłyśmy się na piątek na omówienie wyników i ewentualnych dalszych kroków.

Tymczasem Najstarsza zaczęła i po dwóch dniach skończyła testować kolejny lek na ADHD. Concerta kosztowała bagatela 60€, bo nie ma na to refundacji. To, tak samo jak Rilatin, pochodna amfetaminy i tak samo jak tamto okazało się mieć fatalny wpływ na serce Najstarszej. Znowu musimy umawiać się do psychiatry, by zapytać, co dalej...

Kurde, Najstarsza jest zawiedziona, bo pozytywne działanie tych leków było odczuwalne natychmiast - "wreszcie mogła normalnie myśleć", jak powiedziała. 

W zeszły weekend odwiedzili nas Znajomi z "małym epickim pieskiem Izydora" (wielkich epickich psów Izydora nie zabrali z obawy, że zeżrą nasze piękne świnie). Izydor aż skakał z radości, gdy mu powiedziałam, że Eva i Joshua z pieskiem przyjadą. A mały piesek aż szczekał z radości, gdy zobaczył Izydora zbiegającego ze schodów.

My starzy też wielce się radowaliśmy, że Znajomi przyjechali. Dobrze bowiem czasem z kimś normalnym inaczej po normalnemu języku pogadać o starych karabinach. 

Tyle tylko, że moje ciało to trochę sabotowało. Po chwili rozmowy mój mózg zaczął mieć problemy z koncentracją i rozumieniem, a zmęczenie rosło w siłę, z czego nawet nie zdawałam sobie sprawy, dopóki goście nie wyszli. Wtedy nagle jakbym obuchem w łeb dostała, poczułam się strasznie zmęczona i słaba. A idź pan z takim życiem! Nawet socjalizować się nie można bezkarnie.

Podoba mi się, że wreszcie mam taką Znajomą, do której można powiedzieć normalnie po prostu nie przyjeżdżaj, bo nie mam ochoty się socjalizować i ona rozumie o co mi chodzi i to szanuje. I która wie, co znaczy, że mózg nie pozwala człowiekowi czegoś robić.


Dłuższą chwilę po tym jak goście odjechali, zeszła Młoda z aparatem i spytała, czy idę z nią do lasu. Najpierw odrzekłam że nie, bo jestem strasznie zmęczona, ale w tej samej chwili uznałam, że spacer po lesie właśnie może mi dobrze zrobić, Poruszam się, dotlenię ostatnie dwie szare komórki i będę jak nowa...

Wzięłam swój aparat i poszłyśmy. Przeszłyśmy nieśpiesznie swoją stałą trasę na 7 tysięcy kroków co kilka kroków przystając albo przykucając, by zrobić zdjęcie jakiemuś ślimakowi, robalowi czy dzikiemu czosnkowi. Ja nawet trochę się czołgałam by powąchać leśne konwalie, bo przecież konwalii nie można zostawiać niepowąchanych. 


Spacer był fajny, ale nie wpłynął jednak jakoś specjalnie  pozytywnie na mój stan ogólny. Snu tez nie poprawił, na co liczyłam. Znowu obudziłam się po północy, by se popatrzeć w ciemność. Bo mogę, ha!

Z lasu poza zdjęciami przyniosłam sobie kleszcza, którego zauważyłam dopiero we wtorek po południu, gdy nagle zaczęła mnie noga swędzieć niemiłosiernie. No co za mały wredny gnojek! Wyrwałam go i rozpłaszczyłam na podłodze, ale noga mnie ciągle swędzi. Miejmy nadzieję, że był zdrowy i nie sprzedał mi żadnych dodatkowych atrakcji zdrowotnych, bo tych które mam mi wystarczy. Pożyjemy zobaczymy. Ale trzeba przyznać, że te gnojki wyjątkowo mnie lubią. Chyba nie ma roku, bym choć jednego nie podkarmiła swoją wyśmienitą krwią. Cholera, nawet po chemioterapii się czepiały, co jest wielce zaskakujące, bo komary np wtedy trzymały się na odległość. Nawet fajnie było patrzeć, jak debile krążą wkoło, podlatują, siadają i zaraz się podrywają, jakby ich parzyło. Nawet papugi wyczuwały chemię - syczały wtedy na mnie okropnie i uciekały, gdy do nich podchodziłam. A kleszcze się czepiały i piły krew jak ze swojego.


W zeszłym tygodniu dostałam kartkę z Utrechtu od internetowej znajomej z Instagrama. Kiedyś ogłosiła dla hecy mini konkursik i napisałam jakiś zabawny komentarz, a ona uznała że zasługuje na kartkę. Muszę rzec, że sporo fajnych ludzi na tym Instagramie poznałam. Wymieniamy się opiniami, anegdotami, swoimi historiami, przepisami kulinarnymi... a kiedyś od dziewczyny ze Szwecji książki i puzzle dostałam... Instagram jest dosyć pozytywnym środowiskiem, choć ma też cała masę upierdliwości i wkurzających mnie rzeczy, no i czasem takich ludzi się niechcący spotyka, że się scyzoryk w kieszeni otwiera, ale lubię tam bywać i staram się w gówno nie wdeptywać


Młody nie dawno oświadczył, że jego mózg odblokował mu właśnie nową umiejętność i o teraz umie rysować. Cieszy się tym i rysuje, rysuje, rysuje... Chłopak który nigdy wcześniej nie lubił rysowania i nie potrafił nawet obrazków kolorować.... A ja wpadłam kiedyś na fajną stronkę, na której można patoma kliknięciami animować narysowane postaci... Zajefajne! Wrzucam link, może komuś się przyda



Kiedyś pojechałam z Młodą skuterkiem na wieś. Najpierwsz poszłyśmy do biblioteki. Potem do bobliskiehgo AH na zakupy. W AH nie było rabarbaru, a nam się bardzo chciało jeść kruchy z rabarberem i bezą. Pojechałyśmy zatem dalej do Aldi, a potem jeszcze do Colruyt. Nigdzie nie było rabarbaru, ale wszędzie coś kupiłyśmy, bo rzeczy żywcem na chama pchały się nam do wózka. Gdy wyszłyśmy z ostatniego sklepu ukazało nam się czarne ponure niebo a wiatr zaczął  się wzmagać. Młoda szybko upychając ostatnie produkty do swojeg plecaka, zawołała

 - No szybko sadzaj dupę i aktywuj Tośkę. AKTYWUJ prędko, bo nie mam ochoty na kąpiel.

To "aktywuj" mnie tak rozśmieszyło, że nie mogłam przestać się śmiać i nie mogłam odpalić naszej Tośki, bo się śmiałam jak głupia.

Lubię chodzić na zakupy i do wszędzie indziej z Młodą, bo zawsze wtedy jest wesoło. Czasem tylko ludzie się na nas dziwnie patrzą. Tyle co dojechałyśmy do domu, jak lunęło. Młoda jednak nie dała za wygraną, gdy tylko przestało padać, wsiadła na rower i pojechała do Lidla, a potem jeszcze do Delhaize. Niestety nidzie nie znalazła rabarbaru. SKANDAL! Zaczęłyśmy rozważać, czy nie pójść do sąsiada na szaber, ale Małżonek oznajmił, że widział nie dawno tam sąsiada z opryskiwaczem... Nic to, musiałyśmy obyć się smakiem, ale spokojnie, panie rabarbar... My tak łatwo się nie poddajemy… Jutro też jest dzień.

W zeszłym tygodniu dziewczyny korzystały z faktu, iż w Walonii były ferie i mogły znowu kupić sobie tygodniowy bilet za kilkanaście euro. Nosiło je po całej Flandrii. Najpierw pojechały do Ostendy na plażę. Stamtąd udały się do Antwerpii, by coś zjeść. Innego dnia Brugia, to znowu do polskiego sklepu do Sint-Niklaas je poniosło... 

Nawet nie wiecie, jakże ja się cieszę, że tak je nosi, że jeżdżą, zwiedzają, cieszą się, spędzają z sobą czas. Fajnie widzieć swoje dzieci cieszące się życiem i radosne. Obywdu dobrze robi takie aktywne spędzanie czasu i przebywanie w swoim towarzystwie. 

W pamięci mam ciągle ten ciężki, mroczny czas, kiedy nie chciała żyć, kiedy nie chciała istnieć, kiedy marzyła, by to koszmarne pełne bólu życie się wreszcie skończyło i kiedy myślała o tym intensywnie i szukała najlepszej metody samobójczej i pisała listy pożegnalne, kiedy całe dnie spędzała w łóżku i niemiłosiernie cierpiała, kiedy nie chciała opuszczać swojego pokoju a do lasu wychodziła tylko nocą, by tam wykrzykiwać swój ból, strach i nienawiść do podłego świata i samej siebie, kiedy witała mnie słowami "wypierdalaj z mojego pokoju", kiedy krzyczała, płakała, kiedy miała omamy, kiedy chodziła ciągle na czarno i w kapturach naciągniętych na oczy, kiedy nie chciała nikogo widzieć i z nikim rozmawiać.

Dzięki tym wspomnieniom doceniam każdą chwilę, w której widzę moje dzieci radosne, uśmiechnięte, krzyczące do swoich znajomych przez internet łańcuchami soczystych wulgaryzmów, wychodzące z domu z torbami plażowymi w kolorowych strojach wesoło się przekomarzając i powracające ze sklepów z torbami słodyczy.

Tamto zło udało się pokonać. Myślę, że wygraliśmy razem najcięższą życiową bitwę. Młoda walczy ciągle. Bywa, że upada, ale teraz już wie, że z tą suką na D można wygrać, można ją pogonić i ujarzmić, i to dodaje mocy, dodaje nadziei i chęci do walki. Nowe leki też pomagają bardziej niż te pierwsze. 

Parę dni temu Młoda zwiękrzyła znowu dawkę, co zawsze jest trudne, bo aktywuje i nasila kolejne skutki uboczne i przez pewnien czas jest niecukierkowo, ale radość z tego, że to pomaga, pozwala przetrwać te trudne chwile.

Ma też wokół siebie w realu i wirtualu osoby, na których może polegać i które ją rozumieją, co ma ogromne znaczenie w walce z depresją oraz innymi przeciwnościami losu.

Obie Moje Córki w ostatnich latach przeszły długą i wyboistą drogę ku dorośłości i ku światłu, bardzo dojrzały, zmądrzały, rozkwitły na każdej płaszczyźnie. Jestem z nich dumna i cieszę się każdego dnia z ich obecności w moim życiu. 

Na koniec tego lekko zakręconego tekstu kilka obrazków majowych z naszej okolicy.



























4 komentarze:

  1. Świetne masz pomysły na zajęcia z dziećmi, ta masa bardzo mi się podoba.
    Objawy, o których piszesz mogą zwiastować menopauzę, u mnie tak było, a teraz to miewam problemy ze snem już chyba ze starości.
    Zdjęcia cudne, zwłaszcza ta kładka w lesie!
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja jestem w sztucznej menopauzie od czasów raka i ja doskonale wiem, że te leki hamujące produkcję hormonów mają fatalny wpływ na moje ciało, o czym zresztą piszę tu aż do znudzenia: duże problemy ze stawami, zmęczenie, problemy z myśleniem, zapamietywaniem, emocjami, źle funkcjonujace błony śluzowe i jeszcze pewnie sporo innych, no i lekarka zgadza się z tym, że to może być to, ale nawet jeśli, to taki ból stawów czy problemy z pamięcią można olać, ale bezsenność czy problemy z sercem mogą okazać się w końcu śmiertelne i sama wiedza, że to od leków, sztucznej menopauzy, raka czy stresu raczej tu nie wystarczy, tylko trzeba z tym coć zrobić i to raczej szybko. Bo wyleczyc raka i umrzeć przez to na serce czy z przemęczenia to trochę jakby od czapy haha.

      Usuń
  2. Choroba, To może być tarczyca. Przez chwilę myślałam o zaburzeniach lękowych - nie byłoby to nic dziwnego - ale to się z niskim tętnem kupy nie trzyma. No, chyba, że jest więcej niż jeden problem.
    Ja, od czasu jak mnie 2 lata temu duloxetyna ze snem rozwaliła, nie mogę sobie poradzić.
    Chodzę spać normalnie, koło drugiej, ale śpię do dwunastej. Mogę wstać wcześniej, ale jestem nieprzytomna i znów się kładę i przesypiam południe.
    Nigdy wcześniej tak długo nie spałam.
    Szlag mnie trafia, ale nie mogę z tego wyjść.

    P.S. Czyli w niedzielę mimo wszystko zasiedzieliśmy się za długo.
    Ale jak już mam miski, to następna socjalizacja wychodzi od Was. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja myślałam, tak jak Jotka powyżej, że to wszystko właśnie od leków (czyli tej sztucznej menopauzy) no i od stresu i tych innych psychicznych atrakcji razem wziętych, ale właśnie to dziwne tętno i nowe, ale coraz częściej i intensywnej pojawiające się niepokojące uczucia w okolicach serca mnie skłoniły do szybkiego pójcia do lekarza. No i ta bezsenność też jest dziwna, dokładnie to nagłe wybudzania się jakby mnie co straszyło (szczególnie teraz, gdy już sie szkołą ani niczym innym nie stresuję), co moim zdaniem wskazuje na coś ze sercem... a dodać trzeba, że w rodzinie z obydwu stron mam "sercowców".
      Patrz, a Teresce duloxetyna właśnie spanie naprawiła. Ale problemy ze spaniem to wyjątkowo uciążliwa dolegliwość, bez względu na to czy za mało czy za dużo się śpi.
      My mamy przyjechać do Was te nisko latające samoloty fotografować i ewentualnie Modelkę ;-). Co do Waszej wizyty to z jednej strony mózg mi się zmęczył, ale z drugiej strony się naprawił i rozjaśnił, bo trzeba Wam wiedzieć, że bardzo pozytywnie ta nasza pogawędka na mnie wpłynęła i nastrój bardzo mi sie poprawił. A że nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy ostatnie pół godziny to szczegół B)

      Usuń

Komentujesz na własne ryzyko