27 października 2024

Jak przygotowuje się świetlicę na ferie?

 Zbliżają się tygodniowe ferie jesienne. Dla dzieci radość, dla rodziców problem, co zrobić z dziećmi i gdzie znaleźć dla nich miejsce. Dla wychowawców świetlic pozaszkolnych ferie oznaczają z kolei pełne ręce roboty. Dodam tu gwoli ścisłości, że świetlice szkolne, czyli te działające na terenie szkół, w czasie ferii raczej nie pracują i poza tym różnią się one jeszcze kilkoma innymi detalami od świetlic pozaszkolnych, choć cel i ogólne zasady mają takie same albo bardzo zbliżone. Ja opowiadam tutaj o świetlicy pozaszkolnej, bo w takiej pracuję.



W czasie ferii świetlice pozaszkolne pracują pełną parą od rana do wieczora. 

Nasza otwarta jest od siódmej rano do szóstej wieczorem. Świetlice bowiem w czasie ferii działają jak półkolonie. Zapewniamy dzieciom całodniową opiekę i w miarę ciekawe i różnorodne zajęcia. Na okres ferii obowiązują też specjalne zapisy, a liczba miejsc jest ograniczona. Wielu rodziców wybiera dla swoich dzieci prawdziwe kolonie czy półkolonie, bo te są o wiele atrakcyjniejsze niż pobyt w zwykłej świetlicy, w której dziecko spędza każdy poranek i każde popołudnie w czasie roku szkolnego. Jednak kolonie kosztują też czapkę pieniędzy i nie każdego na nie stać, mimo że oferta jest bogata i ceny różne. No, na świetlicę też raczej nie każdego stać, bo i to za darmo nie jest. Dniówka kosztuje kilkanaście do kilkadziesiąt euro, zależy czy pół dnia, czy cały i jakie są atrakcje. Czasem jest to np darmowa wycieczka do lasu, a innym razem wycieczka do kina, basen czy parku linowego.

Najczęściej jednak zajęcia odbywają się na miejscu i są przygotowywane i prowadzone przez nas wychowawców-animatorów. 

Jak się to robi?

Zwykle zaczyna się od wyboru tematu wiodącego. Przeważnie związany jest on z danym okresem. Dla przypomnienia powiem, że we Flandrii poza dwumiesięcznymi letnimi wakacjami mamy tydzień ferii jesiennych herfstvakantie, dwa tygodnie ferii bożonarodzeniowych czyli kerstvakantie, tydzień ferii krokusowych, czyli krokusvakantie i dwa tygodnie ferii wielkanocnych, czyli paasvakantie.

I tak ferie jesienne kręcą się zwykle koło tematów jesienno-halloweenowych.

W naszej świetlicy organizuje się dla każdej grupy wiekowej (przedszkolaki/szkoła podstawowa) jedne większe zajęcia przed południem i jedne po południu, czyli łącznie trzeba przygotować po 4 różne zajęcia na jeden dzień. Każde z nich przygotowuje i prowadzi oczywiście inny wychowawca-animator. 

Kto, kiedy i dla jakiej grupy będzie przygotowywał, planuje się kilka tygodni przed feriami rozpisując ludzi tak, by każdy coś musiał przygotować. 

Ja, jako nowicjuszka jeszcze nie dostałam przydziału na ferie jesienne. Dopiero na zimowe mnie wpiszą w kalendarz feryjny. Teraz mam wyznaczone dyżury, ale nie muszę prowadzić żadnych grubszych zajęć. Będę pomagać koleżankom i organizować swoje drobniejsze zabawy, no i zwyczajnie opiekować się dzieciakami, pilnować porządku, ogarniać lokal itd.

Każdy, kto dostał przydział prowadzenia zajęć, sam musi te zajęcia wymyślić, czy też znaleźć w necie, książkach itp, rozpisać scenariusz, zebrać potrzebne doń materiały, akcesoria, rekwizyty lub spisać listę zakupów. Następnie przygotować wszystko, co potrzebne, co najczęściej oznacza sporo majsterkowania, rysowania, wycinania, kopiowania, przeszukiwania strychów, proszenia po znajomych i na grupach fejsbukowych, sklepach itd itp. Tak, śledząc tutejsze lokalne grupy fb często spotkacie ogłoszenia nauczycieli, animatorów, wychowawców, wolontariuszy, w których pytają o najdziwniejsze rzeczy. Czasem o kostiumy, kartony, niepotrzebne zabawki, jakieś resztki, puste opakowania po jajkach, jogurtach i doprawdy pierdyliard innych najdziwniejszych obiektów, których potrzebują do zajęć z dziećmi. W tej robocie dobrze jest być kreatywnym, pomysłowym, posiadać choćby minimalny talent artystyczny i mieć trochę znajomych, którzy nie pukają się w głowę, gdy prosisz ich o zbieranie rolek po srajtaśmie czy pustych opakowań po jakimś jedzeniu. 

Omawianie profili zapisanych dzieci

Kolejną rzeczą, jaką robimy przed feriami jest przyjrzenie się zapisanym dzieciom. 

Gdy minie wyznaczony termin i zamkniemy zapisy, robi się zebranie zespołu i czyta się kolejne nazwiska dzieci z listy i omawia każde dziecko z osobna, jeśli tylko jest nam znane lub rodzice podali jakieś specjalne informacje na jego temat. Omawia się tu i notuje wiek, ewentualne problemy zdrowotne, rodzinne (typu rodzice w trakcie rozwodu, choroba w rodzinie), specjalne potrzeby, zainteresowania i inne uwagi na temat danego dziecka.

 Zdarza się np, że jakieś dziecko bierze leki i trzeba mu je podać w świetlicy. Musimy w tym celu otrzymać zaświadczenie od lekarza z zaleceniami i dokładnym dozowaniem, a lek musi być w oryginalnym opakowaniu z naklejką z apteki zawierającą nazwisko dziecka. Normalnie bowiem w świetlicach nie wolno podawać dzieciom żadnych lekarstw. U nas dopuszczone jest podanie leku przeciwgorączkowego po zgodzie rodzica uzyskanej przez telefon, co nie w każdej świetlicy jest możliwe.

 Czasem przychodzi do nas dziecko, które uczy się korzystania z toalety i trzeba go systematycznie zaganiać do łazienki, inne nosi jeszcze pampersy i trzeba o tym pamiętać. Niektóre dzieci mają alergie na to czy tamto.

Mamy dzieci w spektrum autyzmu, z ADHD, dzieci zdolne, dwujęzyczne czy nie mówiące lub słabo mówiące po niderlandzku, albo i jeszcze z innymi problemami, które wymagają specjalnej uwagi i np trzeba zadbać, by mogły czasem się wyciszyć, posiedzieć w spokojniejszym kąciku albo założyć ochraniacze słuchu albo żeby zapewnić im wystarczająco interesujące zajęcia, czy udostępnić specjalne zabawki, książki czy gry, pomóc w zrozumieniu czy porozumiewaniu z innymi.

Zanotować też trzeba, kto może odbierać dane dziecko, a kto ewentualnie nie może się do niego zbliżać, bo bywa, że jakiś rodzic ma sądowy zakaz kontaktu z dzieckiem. 

Omawia się też po trosze charaktery zaznaczając np kto z kim najchętniej się bawi, a kogo lepiej od drugiego z dala trzymać, by uniknąć konfliktów. Tu i ówdzie, szczególnie przy „trudnych” przypadkach notuje się ulubione zabawy, zainteresowania, metody wyciszenia itp. Niektóre maluchy mogą wyjątkowo mieć swoje zabawki czy gadżety, które im pomagają przetrwać dzień. (normalnie nie można przynosić żadnych swoich zabawek do świetlicy)

Ile dzieci przychodzi na feriach świetlicy?

Każda świetlica ma inne wytyczne i inne możliwości. Nasza świetlica przyjmuje do 50 dzieci dziennie, które dzieli się na grupę starszaków i grupę przedszkolaków. 

Nad zgrają czuwa zwykle jednocześnie około 5 opiekunów, czyli statystycznie na każdego wychowawcę przypada 10 małych lub większych łebków.  

Jak już wspominałam, nasza ekipa pracuje na co dzień na zmiany w dwóch świetlicach w dwóch różnych miejscowościach. W czasie ferii jednak mniejsza świetlica jest zamknięta. Rodzice mają prawo zapisać dzieci do tej drugiej, jeśli mają takie życzenie. 

Nasz zespół pracuje zatem w jednej placówce przez całe ferie. 

Wychowawcy teoretycznie pracują po pół dnia i koło południa się zmieniają, ale w praktyce - jak donoszą moje koleżanki - w ferie robi się sporo nadgodzin, bo u nas panuje taka zasada, że jeśli jest dużo dzieci, szczególnie tych bardziej wymagajacych, to nie zostawiasz kolegów na placu boju i nie zabierasz się do chaty, tylko zostajesz dłużej,  by pomagać, aż się trochę spokojniej zrobi, czyli trochę dzieci zostanie odebranych przez rodziców, a koledzy oznajmią, że już sobie spokojnie rady dadzą z łobuzerką. Nie ma tu jakichś pisanych zasad. Wszystko zależy od wielu czynników i dzień dniowi nie równy. Patrzy się na całą sytuację, jakie dzieci są w danym momencie w świetlicy, jakie są ich nastroje, kto jest na dyżurze i jak się danego dnia czuje i jak sobie radzi ze swoją grupą, jaka jest pogoda, czyli czy dzieci bawią się w ogrodzie czy w sali, co jest do zrobienia danego dnia poza pilnowaniem i zabawianiem zgrai...

Jak wyglądają zajęcia dla dzieci?

Zajęcia na świetlicach są różne i różnorodne. Wszystko zależy od fantazji, pomysłowości i chęci wychowawców, ale też sporo od danej grupy. Każde dziecko jest inne i każde co innego lubi. Ciężko jest trafić w gust wszystkich, a od tego przecież zależy powodzenie misji zabawa.

W naszej świetlicy dzieci zwykle nie muszą brać udziału w zabawach organizowanych i prowadzonych przez animatora. Mogą bawić się po swojemu, jeśli chcą. W niektórych świetlicach dzieci są mniej lub bardziej zmuszane do udziału w prowadzonych zajęciach. U nas dostają jednak zwykle prawo wyboru. Zmusza się je jednak czasem do wyjścia do podwórko. Gdy jest ciepło i słonecznie wygania się wszystkich do ogrodu, czy im się to podoba, czy nie. Gdy pogoda jest gorsza mogą jednak wybierać, gdzie się bawią, o ile jest wystarczająco wychowaców, by obstawić wszystkie miejsca. Czasem zwyczajnie nie ma komu pełnić dyżuru na podwórku. Czasem mimo tego niektóre dzieciaki mogą np iśc kopać w piłkę na zewnątrz, o ile pozostaną na widoku, to znaczy będzie można patrzeć na nie przez okno, a u nas dwie ściany są całe szklane więc widok mamy raczej dobry. Czasem w ciepłe dni wynosi się na podwórko stół piknikowy i kredki. Dzieci lubią rysować pog gołym niebem.

Wśród zajęć prowadzonych przez animatora jest zwykle sporo rysowania, malowania, wyklejania, majsterkowania. Są jednak też zabawy ruchowe, sprawnościowe, są różne gry zespołowe, planszowe, muzyczne, teatrzyki, przebieranki,  czasem czytanie, opowiadanie bajek, wycieczki do lasu, parku itd itp.

Poza tym dzieci mają każdego dnia, nieograniczony dostęp do papieru, kredek, mazaków, kleju, nożyczek, kolorowanek, włóczek... Z tych rzeczy mogą korzystać bez pytania biorąc zwyczajnie z półki, co potrzebują. Jedyną zasadą jest posprzątanie po sobie stołu i odłożenie wszystkiego na miejsce po zakończeniu zabawy. Jeśli ktoś o tym zapomni, trzeba mu po prostu przypomnieć albo i przyprowadzić z powrotem oderwawszy od innej zabawy.

Dzieci mogą też czasem poprosić o inne artykuły plastyczno-artystyczne, które przechowywane są w zamykanych szafach, typu farby, jakieś pompony, styropianowe kulki, kartony, błyszczące karteczki etc etc. Czy otrzymają, to czego sobie życzą, zależy od ich zachowania przez cały dzień, ilości dzieci w świetlicy w danym momencie i humoru wychowawcy :-)

 Poza tym oczywiście w świetlicy znajduje się sporo różnych zabawek i gier: najróżniejsze klocki, autka, lalki, urządzone zabawkowe kuchnie czy sklepy z wieloma akcesoriami, domki, w których można się schować, maty, poduszki, czy kanapy na których można poleżeć albo poczytać książkę, stół piłkarzyków, a w ogrodzie hulajnogi, rowerki, piłki, szczudła, skakanki, rolki, zabawki do piasku, kreda chodnikowa, badminton i sporo innych dupereli. Nasza świetlica ma dość duży ogród, którego część wyłożona jest zwykłą kostką, kawałek gumowymi płytkami. Największa część jednak zwyczajnie porośnięta jest trawą, a kawałek drzewami i krzakami. Na środku jest mała trawiasta górka, a nieopodal płytek ogromna piaskownica. Mamy też szopkę ogrodową, w której trzyma się wszystkie zabawki. Teren jest ogrodzony siatą i można dostać się do niego tylko przez furtkę zamykaną na klucz albo kilkoma drzwiami ze świetlicy.

Co dzieci jedzą w świetlicy w czasie ferii?

Nasza świetlica nie wydaje jedzenia. Każdy je, co sobie z domu przyniesie. Robi się jednak zwykle trzy przerwy w godzinach takich, jakie przyjęte są w całym kraju i według których całych ten kraj funkcjonuje jak zaklęty. 

Godzina 10. (lub coś koło tego) - przerwa ciasteczkowa. Dzieci wyjmują z tornistrów pierwsze pudełeczko z ciasteczkiem lub owocem oraz bidon z wodą i maszerują z tym do stolików. 

Samo południe - lunch. Dzieci wyjmują z tornistrów pudełko z kanapkami i bidon z wodą.

16. Podwieczorek. Dzieci wyjmują z tornistrów trzecie pudełeczko, w którym mają ciasteczko lub owoc.

Wyjątkowo zdarza się, że któryś z wychowawców zorganizuje zajęcia kucharskie, typu dekorowanie gofrów, ciastek, czy naleśników albo jakąś sałatkę owocową, to wtedy dzieci mają dodatkową szamę.

Swoje bidony mogą dzieci napełniać przez cały dzień wodą z kranu. Kranówa jest u nas bardzo dobra (i bezpieczna, i czysta, i smaczna). Sama też bardzo często kranówę piję choć po polskich doświadczeniach z toksyczną i śmiertelnie niebezpieczną wodą z kranu lat potrzebowałam, by do ust ot tak po prostu przystawić kubek z kranówą. 

Jakie będą zajęcia w czasie ferii w naszej świetlic, opowiem po feriach.... O ile uda mi się te cztery dni przetrwać w pracy i nie wylądować na zwolnieniu, co wcale takie oczywiste nie jest, gdyż moje aktualne samopoczucie pozostawia sobie aktualnie wiele do życzenia... O tym jednak BYĆ MOŻE będzie osobny wpis. Osobny wpis chciała bym też poświęcić swoim refleksjom na temat tego, co myślę w ogóle na temat spędzania przez dzieci ferii w świetlicy i sensu istnienia ferii w ogóle w tym kontekście, ale nie wiem, czy mi się chce w tym babrać...

Póki co skraftowałam sobie dekoracyjną koszulkę na ferie… 🎃 👻 




20 października 2024

Czy park rozrywki jest dobry na zmęczenie?

Dobra jest ta moja nowa praca, ale męcząca.

W tym tygodniu już w poniedziałek przed południem chciałam, by był piątek wieczór. Zmęczenie nastało bowiem wielkie i nie chce sobie wcale pójść. Nie podoba mi się to, oj nie. Dopiero miesiąc minął przecież. 



W domu pomiędzy dyżurami mało co robię. Tam nastawię jakieś pranie, potem przełożę do suszarki i poskładam. Czasem poodkurzam z grubsza. Podkreślmy z GRUBSZA, bo najczęściej rynek tylko przelecę, gdy się od świń naświni, w kuchni żarcia nawali i wszędzie błota z butów nasypie. Wszak prosto z ogrodu czy też z ulicy wchodzimy na nasze salony, gdyż ani ganku ci u nas, ani przedpokoju, ani garażu żadnego. Gotować staramy się raz na dwa dni, a czasem i to się nie zdarza, tylko jakis takeway zamawiamy albo jajecznicę robimy wieczorem. 

Nie wysilam się zatem. Robię tylko, co na prawdę konieczne i niezbędne, bo boję się, że nia podołam. Nie chcę za dużo robić, bo nie czuję się za bardzo na siłach. A mimo wszystko już mam uczucie, że za bardzo jestem zmęczona, że to nie jest zwykłe zmęczenie, tylko TO zmęczenie... Ciągle jednak mam nadzieję, że to tylko ZWYKŁE zmęczenie i że ono minie, wystarczy poczekać...

13 października 2024

Jesiennie i świetlicowo

 Dziś jakoś nie mialam weny do pisania ani wielkiej potrzeby. Może zwyczajnie trochę zmęczona jestem... Niemniej jednak z przyzwyczajenia otworzyłam chromebooka... 

krowy przy ścieżce rowerowej


Najpierw popatrzyłam na Ikełę, by zobaczyć po ile chodzą dywany, bo Małżonek zaczął narzekać, że w stopki zimno się zaczyna robić na płytkach, a stare dywany wywieźliśmy wiosną na wysypisko, bo były już zniszczone i zgrzybiałe.

U nas, podobnie jak w wielu (jeśli nie większości flamandzkich domów) wszędzie mamy podłogi wyłożone płytkami. Pamiętam, że na początku nawet dosyć ciężko mi się było przyzwyczaić do płytek w sypialni, ale teraz już to normalne. A jednak w zimie jest bardzo zimno od podłogi, a my często ganiamy na bosaczka po chacie. Tymczasem w tej naszej starej ruderze (dom wybudowano w latach 20-tych) płytki leżą bezpośrednio na ziemi. Nie ma żadnej piwnicy ani żadnej izolacji, więc podłoga jest obrzydliwie zimna, a bywa ze i mokra... brr. Wielkich mrozów tu co prawda nie ma, ale za to wysoka wilgotność powietrza czyni zimno o wiele przenikliwszym i nieprzyjemnijeszym.

Widzę w necie, że mają tam w ikele całkiem zacne dywany za niewilką cenę i pewnie po następnej wypłacie nam taki zafunduję, bo w zimie fajnie jest mieć coś miękkiego w swoim ulubionym miejscu przesiadywania, żeby nam przy netfliksowaniu nie odmarzły skarpetki. 

Zaczęłam też już kupować prezenty na grudniowe okazje. 

Parę rzeczy zamówiłam na Temu, bo teraz nie ma to jak zakupy w Chinach, szczególnie jak jakieś pierdolety potrzeba nabyć i nie wydać majątku. Jakość taka sama co w tutejszych sklepach, a czasem  nawet lepsza, zaś ceny czasem bajkowe. Zresztą powiedzmy sobie szczerze przecież większość rzeczy i tak jest w Azji robiona, tylko te które są w tutejszym sklepie, przeszły już przez kilku albo i kilkudziesięciu pośredników i dlatego są dużo droższe, a i jeszcze bo są "markowe" z nazwy. Jednak gówno gównem pozostanie nawet jak w złotym papierku je podasz. Takie jest moje zdanie.

Kupiłam w Chinach zmywalną farbę do włosów w postaci kremu/żelu, czy co to jest i od razu przetestowałam. Genialny kolor! Zaraz potem sprawdziłam, czy się faktycznie zmywa. Zmyła się bez problemu, więc w deszcz lepiej się nie wygłupiać z niebieskimi włosami. Młody też testował i na ciemnych włosach też daje rady. Kiedyś zrobię mu pasemka do szkoły. Kupię nam jeszcze inne szalone kolory, by sobie przetestować w jakim kolorze fajnie się wygląda a w jakim niezbyt.


test niebieskiej farby


Dla Młodegoz kupiłam coś Bol-u (takie tutejsze allegro), ale post-nl zgubił moją paczkę, a z tymi cwaniakami nie ma żadnego kontaktu. Natomiast kontakt z bol.com to teraz też już droga przez mękę. 

Się kuźwa wycwanili i zanim możesz się z prawdziwym ludziowym konsultantem skontaktować, musisz przez parę dni użerać się z tym debilnym chatbotem, który ma na imię Billie (pewnie od "debil"). 

Najpierw każe ci toto iść się zapytać po sąsiadach, czy nie odebrali twojej paczki i skontaktować się z nim na drugi dzień. 

Potem każe ci czekać jeszcze jeden dzień, bo "może kurier jednak dostarczy ci tę paczkę, gdyż tak się często zdarza, że kurier powiadamia, że paczkę dostarczył, ale jeszcze nie dostarczył i dostarczy dopiero za 2, 3 albo 4 dni". Taa. 

Jak do tego czasu cię szlag nie trafi, to w końcu bot poinformuje cię, że możesz porozmawiać na czacie z prawdziwym konsultantem... tylko "najkrótszy czas oczekiwania wynosi 5 minut", ale "akurat dziś czas oczekiwania jest wyjątkowo długi i na razie nikt nie jest wolny...". 

Doskonałe ćwiczenie cierpliwości. 

Można jednak napisać mejl, a oni "jak najszybciej postarają się odpowiedzieć". 

Napisałam. I czekam sobie... Może kiedyś ktoś mi odpisze...  Poprzednim razem, jak zgubili paczuszkę z kropelkami dla świnek ze zwierzętowej internetowej apteki, to za kilka dni otrzymałam paczkę z nową przesyłką. Pierwszą pewnie amba zjadła.



Firma, w której zamówiłam ten prezent dla Młodego, przypadkowo do mnie napisała przez bol, bo chcieli, bym wystawiła im na bolu-u opinię na temat zakupionego przedmiotu i podali swój e-mail w razie pytań dotyczących tego produktu (nie piszę, co to, bo nie wiem, czy Młody przypadkiem nie czyta). 

Napisałam zatem wczoraj do nich, że niestety wbrew temu, co stoi się na stronie bol.com, to ja ciągle nie otrzymałam od nich zakupionego przedmiotu. Może ktoś coś z tym zrobi, zanim nadejdzie czas prezentów, a może jestem już 50€ w plecy i będę musieć ponownie to samo zamówienie złożyć. Jak już raz postanowiłam, że to kupię, to nic mnie od tego nie odwiedzie. To rodzaj praktycznego użytkowego prezentu, nie żadna tam zabawka, ale nie mam gdzie tego kupić stacjonarnie.

Takie drobne kłopoty nie zniechcęcą mnie jednak do zakupów online. Za daleko mam do sklepów stacjonarnych. Ba, teraz to już coraz ciężej w ogóle jakikolwiek sklep stacjonarny, inny niż spożywczy znaleźć w promieniu 50km. A jak już jakiś jest to wtakiej dupnicy, że bez auta i tak tam człowiek się nie dostanie. Poza tym ja nie lubię łazić po sklepach, szczególnie takich dużych jak Ikea, czy jakiś Decathlon, z których człowiek wychodzi chory psychicznie i wyczerpany fizycznie - za dużo ludzi, za dużo hałasu, za dużo bodźców. Ludzie się pchają, śmierdzą, drą mordy, dotykają... AAAAAA aż mam chęć wszystkich skopać, bić, drapać, popychać, a przynajmniej zwyzywać i opluć. Głowa pęka, świat wiruje, pojawiają się mdłosci i mordercze myśli... 

Nie, zakupy przez internet są dla mnie idealne. Mogę dowolnie sobie jeden produkt oglądać i nikt się nachalnie nie dopytuje, czy w czymś mi pomóc, nikt mi na kark nie sapie ani się koło mnie nie przepycha ze stadem wrzeszczących gówniaków. Mogę sobie też opinie użytkowników poczytać i spokojnie nawet kilka dni albo i  tygodni zastanawiać w spokoju nad zakupem. Ja często kilka dni a nawet tygodni sie zastanawiam. Dodaje sobie do przechowalni czy koszyka i sobie myślę w wolnych chwilach czy kupić, czy nie kupić. Bywa, że kupię coś na spontanie, ale moja normalna procedura jest długotrwała. To kolejny powód niechęci do stacjonarnych zakupów, gdzie każą mi się szybko zdecydować, a ja nie lubię i nie umiem się szybko decydować.

świetna książka z pomysłami na zajęcia dla dzieci 


Wczoraj wróciwszy wieczorem z pracy poczułam wielką chęć i potrzebę zrealizowania w końcu naszej babskiej wycieczki do parku rozrywki. Młoda była bardzo na tak, bo to już sezon okołohalloweenowy więc szansa spotkania jakichś znanych ludzi i ciekawsze atrakcje. Prognoza pogody była na tak. Najstarsza jednak powiedziała PAS, bo jakąś grypę czy coś sobie gdzieś znalazła i ją to coś rozłożyło. Niefart... Bo po 4 tygodniach pracy z dziećmi potrzebuję pozbyć się złych emocji, które się gromadzą, gdy jestem miła, cierpliwa i wyrozumiała za wszelką cenę, a park rozrywki to świetna ku temu metoda. Im straszniejsze i bardziej emocjonujące atrakcje, tym lepiej. To chyba jedyne miejsce gdzie dorośli mogą się bezkarnie drzeć na cały pysk i gdzie mogą się choć przez chwile poczuć beztroskimi dziećmi. Potrzebuję czegoś takiego, ale postanowiłyśmy to jednak odłożyć, aż Najstarsza wyzdrowieje, bo to ma być babski dzień, babska wycieczka.

Drugą moją opcją była Ostenda, spacer po piachu, patrzenie na fale, oddychanie morskim powietrzem i meksykańska knajpa, którą jakiś czas temu poznałyśmy na jednej z naszych babskich wycieczek. Dziś (sobota)  pogoda jednak mimo że sucha to niesprzyjająca wyjściom. Chłodno i ponuro. Widok za oknem bardziej odbiera energię niż ją dodaje, więc lepiej może gapić się w ekran. 

Nie jest to dzień na plażę, bardziej na jaskinię, ale do jaskini trochę za daleko... Tam by trzeba autem jechać, ale Małżonek musi bardziej niż ja odpoczywać, bo w nowej firmie robota jest jeszcze cięższa niż w poprzedniej. Robi mnóstwo nadgodzin i jest fizycznie kompletnie wyczerpany. Tak jest zmęczony, że nawet spać nie może. Miewa też zawroty głowy, okropne skurcze mięśni i ogólnie siedem plag. Dlatego nie ma mowy o wyciąganiu go gdziekolwiek. Ma siedzieć na dupie i odpoczywać. Szczególnie, że w zeszły weekend trochę nas nosiło. 

Najpierw w sobotę zawieźliśmy skuter do znajomego, żeby mógł spokojnie przy czasie do niego zajrzeć i być może porepcigać, by jeszcze trochę nam posłużył. Znajomy mieszka daleko, więc kawał trzeba było jechać, a potem jeszcze odwieźć busa do firmy Małżonka i odebrać nasze auto. Przy okazji poznałam Małżonkowego szefa, bo akurat tam coś przyjechał robić. Potem jeszcze zrobiliśmy tygodniowe zakupy i tak minął dzień. 



W zeszłą niedzielę odwiedziliśmy naszych nowych znajomych... No oni są dopiero teraz naszymi znajomymi, bo dopiero się poznaliśmy. 

Kilka czy tam kilkanaście miesięcy temu zagaiła do mnie Czytelniczka mojego bloga, która wybierała się na zwiady do Belgii i zaproponowała spotkanie przy kawie. Spotkałyśmy się i okazało się, że fajnie nam się ze sobą gadało. Jakiś czas temu przeprowadziła się ona z rodziną do Belgii i co fajniejsze zamieszkała w mojej prowincji. W końcu postanowiliśmy się wszyscy razem spotkać, by i nasi partnerzy, i nasze dzieci ze sobą się poznały. Okazuje się, że nadajemy wszyscy na dosyć podobnych falach, więc wizyta była bardzo przyjemna. Obawiam się, że nawet odrobinę nadużyliśmy gościnności zabawiając dłużej, niż mieliśmy w planach. No ale superowo nam się gadało, a Młody w drodze powrotnej oświadczył, że było super i że jego nowi przyjaciele mają "fajne personality". Widać było, że Młodzież szybko odnalazła wspólny język. Mam nadzieję, że zajakiś czas znowu się uda spotkać. 

Choć prawda jest taka, że dla nas wcale nie łatwe są takie spotkania, zapraszanie znajomych, czy wybieranie się do nich z wizytą, bo tego wolnego czasu człowiek ma bardzo mało, a tyle rzeczy potrzeba w tym czasie zmieścić. Do tego oczywiście dochodzi zdrowie, zmęczenie i nasze trudne osobowości, które nie zawsze sprzyjają socjalizowaniu się z innymi ludźmi. Jak ja mam socjalny dzień, to Małżonek może nie mieć i td.

Od kilku miesięcy zalegamy z rewizytą naszym innym znajomym również poznanym przez tego bloga i również mieszkającym w tej samej prowincji i to chyba nawet trochę bliżej, ale jeszcze nadejdzie taki dzień, mam nadzieję... Młody co jakiś czas pyta, kiedy pojedziemy odwiedzić Evę, Joshua i ich epickie psy, a oni ciągle ponawiają zaproszenia... Wszystko ma jednak swój czas i czasem trzeba na tę właściwą chwilę poczekać...

u nas na wsi


A czym zapisał się mijający tydzień w pamięci? 

W poniedziałek mieliśmy zebranie z firmą, która w przyszłym roku przejmie nasze świetlice. Opowiadali, jak będzie wyglądała u nich praca i jak będą za nią płacić. Powiedzieli, że wszyscy wychowawcy zostaną u nich automatycznie zatrudnieni bez jakichwkolwiek rozmów kwalifikacyjnych. Każdy jednak będzie jeszcze jednak zapraszan na indywidualne rozmowy, podczas których będzie się mógł wypytać o szczegóły dotyczące konkretnie jego osoby. 

Dla mnie to zatrudnienie nie jest jak na razie takie oczywiste, gdyż moja umowa kończy się przed dniem przejęcia. Koleżanki jednak twierdzą, że niemal na pewno mnie też będą chcieli zatrudnić, wszak będą potrzebowali ludzi do roboty, a z tymi się nie przewala. Ale co ja się będę teraz nad tym zastanawiać. Mogę nawet niedożyć do przyszłego roku. Jutro strach planować, bo nie wiesz, co się w nocy stanie, a co dopiero o przyszłym roku myśleć. Nawet nie wiem, czy ja będę tyle chcieć pracować w tej świetlicy, bo może postanowię poszukac innej pracy albo wrócić do sprzątania... kto wie, co mi do łba strzeli przez rok.

Obiecywali nam lepsze zarobki, ubezpieczenie szpitalne i czeki żywnościowe, przy podobnych, niemal takich samych zasadach i warunkach pracy, ale w to każdy uwierzy, jak zobaczy... Koleżanki z wieloletnim stażem nie bardzo wierzą im na słowo i pytają znajomych pracujących w związkach, czy w ogóle jest możliwe to co oni nam tam obiecywali... Nikt nie kuma, jaki ma cel ta zmiana firmy, skoro niby nic nie ma się zmienić... każdy węszy jakieś machlojki i kombinacje alpejskie.  Ja przyglądam się temu trochę z boku, bo przecież dopiero próbuję się rozeznać jak ta aktualna firma w ogóle działa.



W piątek miałam z kolei rozmowę ewaluacyjną z moimi mentorkami. Sprawdzały wg długiej listy , co już wiem, a czego jeszcze muszę się nauczyć. Odkryły w ten sposób, że jeszcze nie przerobiłyśmy razem wytycznych dotyczących nagłych wypadków, typu pożar, ucieczka  dziecka itp. A w najbliższym tygodniu mam już sama jeden ostatni dyżur, czyli zamykanie świetlicy, a to oznacza, że pod koniec dnia zostanę po raz pierwszy w pracy sama, czyli muszę wszystkie dzieci w jednym kawałku oddać rodzicom i niezapomnieć ich po kolei wyrejstrować, by rodzice mandatu nie otrzymali, bo faktury wyliczane są przez system automatycznie wg spędzonego w niej przez dane dziecko czasu. Nie zapomnieć wysłać poszczególnych dzieci na zajęcia muzyki, sportu, itp. Nie zapomnieć posprzątać kibli, umyć stołów, dopilnować, by dzieci posprzątały za sobą zabawki albo samemu doprowadzić lokal do porządku, nie zapomnieć pozamykać drzwi, pogasić wszystkich świateł, wylogować się z systemu i wyłączyć telefonów itd itp. Muszę też znać wszystkie procedury w razie mniejszego i większego WU, bo nigdy nic nie wiadomo. Muszę wiedzieć, gdzie znajdę telefony do rodziców w razie gdyby dziecko nagle zachorowało, czy coś mu się stało itede itepe. Dla nowicjusza to fura rzeczy do zapamiętania i ogarnięcia.

Poza tym jedna rzecz, nad którą jeszcze dużo muszę popracować, to ogarnianie starszych dzieci w większej świetlicy, bo jeszcze nie jestem w stanie nad tym cyrkiem sama zapanować i nie zawsze właściwie reaguję.

 Koleżanki same przyznają, że tamta grupa jest w tym roku wyjątkowo trudna i upierdliwa. Nawet niektóre koleżanki z kilkunastoletnim stażem nie dają rady zapanować nad zgrają. 

Powtórzyły po raz kolejny, że w tej pracy nie jest najmniejszym wstydem poprosić koleżankę o pomoc. Nie jest wstydem, a wręcz koniecznością i rzeczą pożądaną przyznać przed sobą i przed innymi, że nie dajesz rady, że masz zły dzień, że coś jest ponad siły, że jesteś na granicy wytrzymałości czy cierpliwości.

 Powtórzyły z 50 razy, by nauczyć się u siebie ten moment rozpoznawać i na czas poprosic koleżankę o wsparcie albo nawet o zamianę grupy, by nie narażać dzieci, siebie samej ani całego zespołu na to, że przekroczysz jakąkolwiek granicę. Dzieci wystawiają nas bowiem na ciężkie próby czasem. Wspinają się na szafy, skaczą po kanapach, rzucają w siebie różnymi przedmiotami, kopią się na wzajem albo drapią. O wyzywaniu czy dzikich harcach już nawet nie wspominam.  

To co wyprawia czasem młodzież może najciemniejsze moce i najniższe instynkty obudzić... Pracuje tam ledwie 4 tygodnie, a już raz mi się zdarzyło, że złapałam małolatę za łapę, ściągnęłam z kanapy, po której skakała mimo kilkukrotnego upomnienia i posadziłam na schodach zakazując się na krok ruszać. 

Oczywiście, że sekundę potem już tego żałowałam, bo wiem, że to objaw MOJEJ słabości, bezradności i złości i że właśnie straciłam nad sobą panowanie. Tak oto z lekkim zażenowaniem oraz wielką na siebie złością skonstatowałam, że mój lont jest nawet krótszy niż mi się zdawało, choć mówiłam tu przecież nie raz, że moja dawna anielska cierpliwość w ostatnich latach wyparowała jak kamfora i niewiele mi już jej zostało... Miałam jednak nadzieję, że jest jej więcej. 

Po tej akcji dostałam oczywiście upomnienie od mentorki, bo akurat widziała tę scenę. Pociągnięcie dziecka za rękę i zmuszenie do usiadnięcia na zadku to może nie wielka przemoc ani wielka tragedia, ale mimo wszystko jest to przemoc. To zdarzenie jednak jest też dla mnie ważne, bo uświadomiło mi, że muszę tej kwestii, tej stronie swojej natury więcej uwagi poświęcić, by w przyszłości uniknąć takich albo gorszych sytuacji i stać się jutro lepszym człowiekiem i opiekunem niż dziś jestem.

No dobra, ale ta pierwsza drobna porażka i tak nie zmienia faktu, że ja wolę i tak pracować ze starszymi dziećmi, niż z takimi dwu- czy trzyletnimi pierdzioszkami. Starszaki są bardziej upierdliwe, trudniejsze w obsłudze, ale i fajniesze, mądrzejsze i czasem się fajnie z nimi dyskutuje, a zabawy mogą i mnie samą bawić. Są większym wyzwaniem, a ja lubię wyzwania. Jestem ciągle przekonana, że na większość ancymonów potrafię znaleźć jakiś sposób lub haczyk. Tylko muszę ich wystarczająco poznać. Z niektórymi mogę się pewnie zaprzyjaźnić. Z innymi nigdy się to nie uda, ale może udać się znaleźć coś co je zainteresuje i skieruje ich myśli i łapy we właściwym kierunku. Wiem, że ważne jest, by znaleźć tym diabełkom jakieś zajęcie, bo znudzone dziecko to dziecko niebezpieczne dla siebie i innych.

Powoli kiełkują już i przypominają mi się różne pomysły, ale potrzebuję czasu. 

Początki w takiej pracy są trudne, bo na raz musisz się zapoznać z ogólnymi wytycznymi teoretycznymi, kolegami, zasadami, dwoma różnymi lokalami i lokalizacjami i poznać setkę dzieciaków i dwa razy tyle rodziców, o dziadkach nie mówiąc nawet. Dużo się tu dzieje na raz. Ciągle wrze jak w ulu i ciągle trzeba być czujnym i szybko się dostosowywać do ciągle zmieniających się okoliczności i nagłych wypadków losowych. Lubię taki tryb pracy i to bardzo. Czuję się ciągle super w tej pracy. Nie przeraża mnie to, ilu rzeczy muszę się nauczyć, nie strazne mi ciągle nowe wyzwania. Wprost przeciwnie, to jest coś co daje mi siłę, energię i motywację.

Jednakże nie jestem już pierwszej młodości i czuję to na każdym kroku każdą cząstką swojego ciała i umysłu. Zaczynanie kariery w tym wieku to jednak nie jest to samo co za szkuta.

Jakby nie patrzeć moja poprzednia praca była czymś całkiem innym. Była spokojna, cicha, przewidywalna, samotna i nie zabierało się jej do domu. To dla mnie OGROMNA zmiana. Zmiana na lepsze, fajniejsze, ciekawsze, pozytywna zmiana, ale zmiana, do której trzeba się przyzwyczaić, przystosować, ogarnąć rozumem i ciałem. 

Po miesiącu to dopiero zaczyna do mnie powoli docierać. Przecież to wszystko tak szybko się zdarzyło. Wiedziałam, że będę szukać pracy i że chcę ją wykonywac, ale nie byłam na nią tak do końca gotowa. Po prostu jednego pięknego dnia wysłałam nagle bez większego namysłu, całkowicie spontanicznie to CV a po kilku dniach mnie zatrudnili. Nawet nie zdążyłam zrozumieć, co się tak na prawdę stało, a już minął miesiąc. 

Minął miesiąc, a ja ciągle dopiero się uczę tego mojego nowego zawodu. Krok po kroku poznaję zasady pracy. Starsze koleżanki zaznajamiaja mnie po kolei z tajnikami pracy poszczególnych zmian. Powoli poznaję dzieciaki i rodziców. Już trochę rozpoznaję twarze, choć rzadko potrafię nadać im imię, to jednak wiem, że przychodzą do naszej świetlicy. Na ulicy pewnie jeszcze żadnego rodzica bym nie rozpoznała, dzieci może niektóre... 

Kurde taka robota to nie to samo co jakaś fabryka czy sprzątanie, że raz ci powiedzą, co masz robić i od razu praktycznie możesz zacząć samodzielnie pracować, szczególnie jeśli uczyłeś się gdzieś tego zawodu lub miałeś z nim taką czy inną styczność.

 Tego zawodu uczy się - co dopiero sobie sama uświadamiam -  całymi miesiącami. Ja po roku kursu specjalistycznego i stażów dopiero po miesiącu pracy będę powoli samodzielne dyżury rozpoczynać. Skomplikowana to robota. 

Ale radość jest wielka i po miesiącu ciągle nie zgasła. Drobne potknięcia tylko bardziej mnie motywują do dalszej pracy nad sobą. Wreszcie mam bowiem jakiś sensowny cel, dzięki któremu życie nabiera sensu i przyjemnego dla ducha blasku.

Zmęczenie daje mi trochę w kość, ale okazuje się, że koleżanki też narzekają na zmęczenie i czasem mówią, że czują się jak przeciśnięte przez wyżymaczkę, co dla mnie jest bardzo budujące, bo świadczy prawdopodobnie o tym, że z moim ciałem nie jest tak źle, jak się obawiałam, że może być...

Coraz bardziej skłaniam się ku teorii, że ten cały syf i sztuczna menopauza po prostu wpieprzyła mnie nagle bez ostrzeżenia czy przygotowania w wyższy etap życia, etap starzenia się i początków niedomagania tu czy tam.

Przed chorobą byłam (w sensie czułam się) wyjątkowo silna, sprawna fizycznie i umysłowo jak na swój wiek, o czym przecież systematycznie mi ktoś mówił i co sama widziałam porównując się z równieśniczkami. I nagle bum-patat wyjebutało mnie w poziom normalny przeciętnej 47-latce. Nagle oślepłam i nie widzę drobnego druku. Nagle zaczęłam wszystko zapominać i przestałam zapamietywać nowe rzeczy. Nagle osłabły mi mięśnie, zmniejszyła się kondycja, elastycznośc stawów, cierpliwość, szybkość myślenia i kojarzenia faktów... 

W tym tygodniu dokonałam właśnie tego wiekopomnego odkrycia, że oto jestem teraz przeciętną czterdziestosiedmiolatką. Nie jest to może fajne, bo jednak wolałam być sprawniejsza i sprytniejsza niż teraz, ale powiedzmy sobie szczerze, nie ma tragedii, skoro inne baby też tak mają.

Silniejsza niż przeciętna baba jestem nadal, bo ku wielkiej mojej uciesze, koleżanki strzeliły wielkiego karpia, kiedy pierwszy raz wzięłam spontanicznie w jedną rekę (i to tą z operowanej strony) i przeniosłam bez wysiłku jeden po drugim te metalowe płotki, którymi zastawiamy wjazd na parking wychodząc ze świetlici do szkoły po dzieci. One,  jak na typowe baby przystało, we dwie jeden płotek noszą  i jeszcze narzekają, że ciężkie. Słabeuszki ;-)

Rowerem pokonuje też już bez większego wysiłku te 6 do 14 kilometrów dziennie, W poniedziałek to nawet grubo ponad 20 pyknęło i dałam rady. Z czego wniosek, że prawdopodobnie jestem w stanie i swoja kondycję odbudować. Mózg może też jeszcze da się trochę podrepcigać ćwiczeniami umysłowymi, czytaniem, myśleniem, rozwiązywaniem zagadek i skłanianiem do pracy.

Koleżanki w pracy i inne rówieśniczki noszą już dawno okulary do czytania, a ja chciałabym do śmierci bez nich się obywać. Pora jednak zapisać się do okulisty i nie wydziwiać, bo niestety nie mogę już czytać drobnego druku, co na blogu też widzę po ilości błędow, które popełniam i które poprawiam dopiero po opublikowaniu powiększając sobie procent wyświetlania obrazu... a i rysowanie przychodzi mi z coraz większym trudem, bo nie widzę, co rysuję i linie mi się mijają haha.

Muszę też chyba trochę popracować nad swoją wrażliwością, bo widzę, że nie jest to tu też za bardzo przydatne. W tej pracy trzeba stać się bardziej gruboskórnym i nie rozczulać się za bardzo nad dziećmi...

Gdy prowadzimy dzieci ze szkoły do świetlicy, muszą one iść w dwójkach. Duzi prowadzą za rączki przedszkolaków i trzymają je mocno za te łapki. Maluch idzie zawsze od strony domów, a starszak od ulicy, by zmiejszyć szanse na to, że malec nagle się wyrwie i wyskoczy na ulicę pod jadące samochody. Ruch jest tam duży. Grupy czasem liczą sobie nawet 30 dzieciaków, a bywa że prowadzimy je tylko we dwie wąziutkimi chodnikami, przy czym jedna uprawniona osoba do tego musi zatrzymywać ruch by reszta mogła bezpiecznie przejść przez przejście dla pieszych, a wtedy druga prowadzi całą grupę pilnując, by wszyscy maszerowali bez ociągania i bacząc by żadne debil jednak mimo wszystko nie próbował nikogo przejechać, bo tu bezmózgich pojebów nie brakuje niestety. 

Staramy się zawsze jak najszybciej dotrzeć na miejsce, ale dzieci często cudują, ociągają się, łapią się słupków i stukają ludziom w okna, potykają, wiążą buty, biją się, kopią, wyzywają, starzaki czasem szarpią niemiłosiernie swoich podopiecznych, ściskają im celowo zbyt mocno dłonie, a wtedy te maluchy zaczynają płakać. Czasem płaczą i bez tego, bo są bardzo zmęczone, głodne, tęsknią za mamą, coś je boli, chore są... I tak idą całą drogę zachodząc się niemal z płaczu, a nikt z tym nic nie robi. Czasem któraś pani wykrzyknie nawet, by przestały się mazać... Co dla mnie jest nie do pojęcia. No bo cholera jak pociągnięcie przeze mnie dużego dzieciaka za łapę jest przemocą i jest niedozwolone to olewanie potrzeb płaczącego maluszka często szarpanego przez starszego kolegę - moim nader skromnym zdaniem - tym bardziej powinno być karygodne. No ale cóż, realia są, jakie są.

W tym tygodniu prowadziłam dwuipółlatka, który dosłownie zasypiał na stojąco podczas tego marszu ze szkoły do świetlicy. Dzieciak był praktycznie nieprzytomny ze zmęczenia. Może też i głodny.

Znowu przyglądam się z bliska temu systemowi i nie bardzo potrafię go zrozumieć ani tym bardziej przejść nad tym ot tak do porządku dziennego. Nie mieści się to wszystko w moich kategoriach postrzegania świata. Nie ogarniam tego czasem rozumem i emocjami. Jest dużo rzeczy dobrych. Pierdyliard razy lepszych niż obserwowałąm np w PL, ale niektóre są po prostu dla mnie okropne, chore  i bezduszne.

Jak wiadomo, do szkoły idą tu już dwu-i-pół-latki. Tak, idą do grupy przedszkolnej, nazywa sie je przedszkolakami, ale ich dzień nie różni się zbytnio od dnia pierwszo- czy szóstoklasisty. I ten i tamten dostarczany jest na siódmą do świetlicy, stamtąd prowadzony do szkoły na ósmą trzydzieści, a potem z niej odbierany o 15.30 i prowadzony do świetlicy, gdzie czeka aż rodzic czy inny opiekun go łaskawie odbierze. Przy tym jednego odbiorą już o 16, a drugi siedzi u nas do 18, co dla niektórych oznacza przebywanie w placówkach od 7 rado do 6 wieczorem. Bez jedzenia, bez możliwości położenia sie na chwilę, bez przytualnia... 

Obserwuję reakcje dzieci na widok mamy czy taty. 

- Maaaamaaaaa! - Maluch biegnie, rzuca się w ramiona matki - Co dziś bedziemy jedli?

Komuś może się to wydawać śmieszne, ale dla mnie takie reakcje są smutne i przygnebiajace. Dzieci są głodne jak diabli. Często mówią, że są głodne, ale nie dostają ani u nas, ani w szkole jedzenia. Jak rodzic naszykuje im żarcia do tornistra, to się najedzą, jak nie da wystarczająco, to są głodne. 

Nidektóre dzieci jedzą u nas śniadanie, bo nie zdążają rano się posilić w domu. Mama lub tata mówi wtedy, że mają kanapki w tornistrze. Jak chcą to mogą zjeść. 

Na przerwie szkolnej o 10tej w ostatnim czasie w wielu szkołach przyjęło się, że wolno zjeść tylko owoc, więc wielu rodziców daje tylko jakiś owoc. O tym owocu (o ile go w ogóle zjedzą) siedzą do 12tej, kiedy można zjeść kanapkę (jak się ma na nią ochotę i o ile rodzic ją dał, bo wcale nie rzadko zdarza się, że dzieci w chlebaczku mają tylko kilka chipsów). 

Potem przychodzą znowu do nas i mogą zjeść ciastko czy owoc, jeśli mają coś takiego w swoim tornistrze. Wiele dzieci już nic nie ma. Najgorzej jest w środy (moim zdaniem) bo wtedy obowiązkowo wszystkie dzieci mają o 15tej zasiąść do stołu na jedzenie ciasteczka...

 Kiedyś była taka sytuacja, że wszystkie przedszkolaki  miały ciastko oprócz jednego dwu-?/trzylatka. Biedak przeszukał na moich oczach wszystkie pojemniczki, jakie miał w tornistrze. Zjadł na miejscu centymetrowy kawałeczek skórki po południowej kanapce i nic więcej nie znalazł. Nie chciał iśc do stołu. Mówił, że jest głodny. Ja chciałam pozwolić mu sie iść bawić, by przynajmniej nie patrzył, jak inne dzieci jedzą. Ale koleżanka na niego nakrzyczała, żeby siadał do stołu, bo "dobrze wie, że wszyscy muszą siedzieć przy stole". Rozplakał się, ale w koncu usiadł.

KURWA! Przecież to jest totalnie bezduszne podejście! Dzieciak musi o głodzie siedzieć i patrzeć jak jego koledzy zażerają ciasteczka, bo to jego wina, że rodzic dał mu za mało jedzenia do tornistra. Dzieci nie mogą się przy tym dzielic z kolegą. Jest zakaz.

Czasem dzieci widzą, że drugie ma ciastko i przychodzą niemal ze łzami w oczach pożalić się, że też są głodne i też by chciały ciasteczko. Ale my nie dajemy ciasteczek. Wcześniej tak było, ale od tej pojebanej pandemii nie ma już tego zwyczaju.

Zatem niektóre dzieci siedzą przez 8-11 godzin o jednej kanapce, jednym ciasteczku i kawałku jabłka. 8-11 godzin w tłumie innych dzieci i hałasie bez możliwości położenia się choćby na chwilę w ciszy, bez możliwości przytulenia się do kogoś, pobycia z kimś sam na sam i poopowiadania całego dnia. Bez mamy, bez taty, bez ulubionej maskotki czy psa.To musi być ciężkie dla wielu nastolatków, a co tu dopiero o tych małych pierdzioszkach dwu-, trzy- czteroletnch mówić. To jest ta rzecz, która bardzo, ale to bardzo mi się w mojej pracy nie podoba i na którą bardzo ciężko będzie mi się uodpornić. Zwłaszcza, że ja od pierwszej chwili widzę powiązanie pomiędzy tym w/w faktem, a agresją, złością, konfilkatmi u dzieci. Człowiek głodny i zmęczony to człowiek zły. Człowiek przebodźcowany to człowiek zły.

Świetlice powinny zapewniać dzieciom miejsce do drzemki i wyciszenia, ale to często tylko piękna głoszona w mediach i szkole teoria. W praktyce jest tam często jak w ciężkim obozie pracy - hałas, brak odpoczynku, jedzenia i zrozumienia. 

Z każdym rokiem większe oszczędności,  brak ludzi do pracy, ale za to rosnąca w przyśpieszonym tempie liczba dzieci przypadających na jedną placówkę to brutalna flamandzka rzeczywistość, a  będzie coraz gorzej.

Do pracy dojeżdżam, jak już mówiłam, rowerem. Może to i trochę czasem dla mnie fizycznie męczące, ale za to doskonale działa na psychikę. Wieczorem pedałuję sobie powoli, podziwiam otaczającą mnie naturę. Czasem zatrzymam się, by się z bliższa jakimś obiektem czy widokiem ponapawać. Czasem są to dzikie gęsi, czasem sarny, innym razem cudne niebo, kolorowe grzyby czy jagody albo i zwykła kałuża obok której inni przechodzą obojetnie, a ja zauważam w niej piękno. Nawet mój własny cień może być cudem, gdy potrafi się patrzeć pod odpowiednim kątem...

Podczas takiej jazdy mogę się w spokoju zastanaowić nad całym minionym dniem, mogę się zrelaksować choć odrobinę i pobyć sobie wpokoju i ciszy wśród natury...

ja i rower







Gdy pada zazwyczaj przyodziewam na się różne akcesoria przeciwdeszczowe, których ci u nas dostatek. Kurtka, peleryna, portasy, ochraniacze obuwia, czasem zakładam gumowe rękawiczki na zwykłe, gdy zimno... W takim uzbrojeniu żaden deszcz mi nie straszny i spokojnie pedałuję sobie rowerem dokąd chcę. 
Za każdym razem bez względu na pogodę mijam po drodze dziesiątki rowerzystów w wieku różnym. 
Ludzie tu rowerują w każdą pogodę z wyjątkiem bardzo porywistego wiatru, kiedy meteorolodzy podadzą kod pomarańczowy. Lekki wiatr tam nikogo we Flandrii nie powstrzyma przed rowerowaniem. Rower to tu styl życia, choć tych na szybkich rowerach elektrycznych to ja bym jednak ze ścieżek rowerowych poginiła. Najpierw na kurs przepisów drogowych a potem na psychotesty, bo to co się tu zaczyna dziać na ścieżkach rowerowych przybrało bardzo, ale to bardzo niepokojący kierunek. Poustawiali znaki ograniczenia do 50km/h (PIĘĆDZIESIĘCIU!) na ścieżkach rowerowych i te świry na speedpedelcach i w velomobilach jeżdżą czasem jak pojebani nie zważajac na nic ani na nikgo, nie używając ani wyobraźni, ani zdrowego rozsądku, a te maszyny są zwyczajnie śmiertelnie niebezpieczne dla zwykłych uczestnków ruchu na ścieżkach rowerowych, czyli no dzieciaków, emerytów czy spacerowiczów. Dla nich samych też są niebezpieczne, ale to jak się jeden przypał z drugim zabije czy połamie to już jego problem. Gorzej, że to tałatajstwo jest realnym zagrożeniem dla innych ludzi.


Podążając na zebranie z nową firmą przyglądałam się bacznie okolicy. Co tam ciekawych rzeczy nie zauważyłam! Niby znam to miasteczko, bo często w nim bywam, ale w tej okolicy jeszcze się nie plątałam. Panie, okno z wyrzeźbionymi rączkami zobaczyłam. Czadzior do kwadratu!
Były też ładne domy i lokal z kilkunastoma automatami z dziwnymi rzeczami. W jednym były normalnie napoje, w drugim słodycze i chipsy, ale w kolejnym były szampony, prezerwatywy, chusteczki chigieniczne... Pierwszy raz widziałam tak dziwny lokal. Automaty z dziwnymi rzeczami zazwyczaj stoją koło drogi po prostu. Biorąc pod uwagę ten smród moczu zalewający owo pomieszczenie, wydaje sie to jak najbardziej logiczne...
Przed budynkiem, w którym odbywało się zebranie stały ławki, więc tam sobie przysiadłam w oczekiwaniu na koleżanki, bo dotarłam tam pierwsza, gdyż rowerem to sobie wolałam wcześnie wyjechać... Koło ławki pod koszem na śmieci stała jakaś drewniana figurka... Koleżanki też ją zauważyły od razu, gdy tylko tam podeszły. Każdy się zachodził w głowę, co to coś tam robi... Ludzie dziwne rzeczy czasem zostawiają na ulicy..




Gdy wracamy skądś do domu, zawsze spoglądamy w górę zanim przejdziemy przez furtkę do ogrodu, bo od pewnego czasu wisi nad nią byczy pająk krzyżak... Piękny jest, ale jakoś nikt nie chciał by go mieć na swojej szyi czy twarzy...











6 października 2024

Zachorowanie na raka może mieć dobre strony

 Nie do wiary, że już minęło TRZY tygodnie odkąd zaczęłam nową pracę.

droga do pracy

Jestem  szczęśliwa, że to karkołomne przedsięwzięcie mi się udało. Cieszę się bardzo. I jestem z siebie bardzo dumna. 

Nie wiem, jak długo dam rady ten zawód wykonywać, bo z rakiem nigdy nic nie wiadomo, Mam jednak nadzieję, że będę móc pracować w świetlicy, ile będę chciała. Na tę chwilę jednak nie myślę zbyt wiele. Cieszę się tym, co jest teraz i to bardzo się cieszę.

Niezmiernie ważne dla mnie jest, że mimo choroby, mimo niedoskonałej znajomości języka niderlandzkiego i mimo słusznego już wieku udało mi się skończyć kurs na wychowawcę świetlicy czyli kinderbegeleider buitenschoolse kinderopvang i otrzymać pracę. 

Super, że udało mi się dostać pracę w tym całkowicie nowym dla mnie zawodzie. To jest dla mnie niesamowite. Odczuwam sporo satysfakcji, że po pierwsze w ogóle odważyłam się na ten szalony krok. Dalej, że się nie poddałam mimo wielu trudności i przeciwności losu oraz upierdliwych wrednych ludzi utrudniających mi przejście tej wcale nie łatwej drogi, jaką był kurs. 

Nawet to, że samodzielnie napisałam po niderlandzku kolejny już w moim życiu list motywacyjny, dzięki któremu od razu zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną, po której w trybie pilnym przyjęto mnie do pracy, napawa mnie dumą. 

I w końcu, że w tej pracy dobrze się czuję, że lubię tę pracę od pierwszych chwil, że chce mi się rano przed szóstą wstawać i pedałować rowerem do świetlicy i że wieczorem pedałuję dzielnie mimo ogromnego zmęczenia do domu zadowolona z siebie i z dobrze wykonanej roboty. 

Dziś z czystym sercem mogę rzec, iż warto było przejść tę całą trudną drogę, by znaleźć się w tym właśnie miejscu.

Nawet jeśli los będzie chciał, że to szybko się skończy, to tym bardziej było warto, choć jeszcze niedawno, gdy kiepsko się czułam, gdy byłam zarówno psychicznie jak i fizycznie wykończona i podłamana, miałam co do tego spore wątpliości. Rozwiały się one z pierwszymi doświadczeniami w nowej pracy. Jest fajnie, choć daleko od ideału jeśli idzie o moje samopoczucie i niektóre umiejętności, a szczególnie językowe niedobory...

Nie da się zapomnieć o raku, ani o tym, że moje ciało w każdej chwili znowu może odmówić posłuszeństwa, że narastające już teraz z każdą chwilą zmęczenie może mnie za chwilę znowu położyć na łopatki,  że w każdej chwili mogą pojawić się przerzuty w dowlonej części ciała, bo to przecież bardzo złośliwa zaraz była i bardzo prawdopodobne, że puściła to i owo w obieg... Bo ciężko o tym nie myśleć i zapomnieć, gdy ciągle w każdej chwili dnia odczuwa się efekty i skutki uboczne terapii.

 Nie potrafię zapamiętać twarzy dzieci ani tym bardziej ich imion, zapominam kolejność zadań, mimo że robię sobie notatki. Podniosę jakiegoś maluszka czy porzucam piłką albo zamiotę podłogę, już boli mnie poharatana część klaty, codziennie muszę pamiętać by wziąć pigułkę, a co miesiąc iść po zastrzyk i raz na 3 miesiące odwiedzic muszę szpital. Nie, rak ni cholery nie da o sobie tak łatwo zapomnieć. Ale właśnie w tym kontekście rozpoczęcie całkiem  nowej przygody zawodowej jest dla mnie sprawą fantastyczną i WIELKĄ. Nie mogę nacieszyć sie tym, że jest mi dane.

Kiedy 11 lat temu przyjechaliśmy do Belgii nie bardzo wiedziałam, co ja tu będę robić i czy coś w ogóle, bo nic przecież o tym kraju nie wiedziałam, nie znałam żadnego sensownego języka, nie miałam dyplomów, nie znałam ludzi ani sytuacji na rynku pracy. 

Gdy zaproponowano mi sprzątanie domów postanowiałam od razu skorzystać, choć bardzo się tej pracy bałam, bo nigdy nie byłam ani fanką ani ekspertką od sprzątania. Nie znałam też języka. Ba, ja w ogóle siebie nie wiedziałam na sprzątaniu. Ja mistrzyni chaosu niekontrolowanego i sprzątanie! Koń by się uśmiał - myślałam sobie, ale mimo wszystko postanowiłam spróbować. O dziwo bardzo szybko się okazało, że ta robota nie tylko mi się spodobała, ale okazałam się być dobra w te klocki i non stop wszyscy pytali, czy nie mam wolnych godzin. 



Tak, lubiłam pracę pomocy domowej! Dawała mi ona dużo satysfakcji i pozwalała pracować w samotności i dobrze się ją kombinowało z byciem matką i żoną, co wielce sobie ceniłam. Poznawałam też ciekawych ludzi. Przez pierwsze lata przez cały  czas z tyłu głowy kolebotała mi się myśl, że kiedyś nauczę się porządnie tego niderlandzkiego i trochę francuskiego i poszukam innej pracy. Bo chciałam robić coś innego niż sprzątanie. 

Poszłam nawet na wolontariat do biblioteki, by wybadać tam trochę grunt i nawet się dowiedziałam, że nie potrzebuję żadnych specjalnych dyplomów, by pracować w tutejszej bibliotece i jakieś szanse mam, by tam znaleźć pracę... Jednak prawda też jest taka, że nie za bardzo chciałam wracać do biblioteki, bo ten zawód mi się już deczko znudził po 14 latach pracy w bibliotece publicznej w Polsce. Nawet pisząl listy motywacyjne w zeszłym roku i idąc na rozmowy kwalifikacyjne myślałam głównie o tym, by udowodnić sobie i innym, że jak chcę to mogę, niż o realnej możliwości codziennej pracy w tym zawodzie. Co nie zmienia faktu, że gdybym takową możliwość otrzymała, to pewnie poświęciła bym się teu zadaniu bez reszty, bo ja juz taka jestem...

Marzyłam, by kiedyś móc jeszcze czegoś całkiem innego spróbować. Bardzo chciałam pracować z dziećmi, tylko nie bardzo wiedziałam wtedy gdzie ani tym bardziej JAK miało by mi się to niby udać zrealizować... 

Potem choroba Córki odciągnęła moje myśli całkowicie od tematu pracy. Liczyło się, by przeżyć do jutra, a potem do kolejnego jutra... Czas mijał szybko, a ja się szybko w tym wielkim stresie starzałam. W końcu uznałam, że jestem już tak stara, że za stara na wszystko, a już w szczególności na zmianę pracy. Co innego, gdy człowiek jakieś dyplomy posiada czy umiejętności wybitne, choćby najprostrze, które są jednak mile widziane na rynku pracy bez dyplomu. A u mnie ani tego, ani tamtego. Poddałam się. Co dnia zastanawiałam się, jak ja dam rady pracować na sprzątaniu jeszcze 20 lat, skoro już wtedy ze zmęczenia czasem padałam na ryj, a stawy coraz bardziej mi dokuczały, ale nie widziałam dla siebie innych perspektyw. Na wszystko czułam się za stara. Za poźno, zdawało mi się, jest na naukę nowego zawodu i zmianę pracy. 



Wtedy pojawił się rak i wywrócił mój świat do góry nogami. 

A gdy już wszystko jest wywrócone do góry nogami i nie wiesz nawet, gdzie góra a gdzie dół, to nie ma się co bać, że jakąś szaloną decyzją coś się jeszcze bardziej poprzewraca. Gorzej być przecież nie może, więc może być tylko lepiej, a w najgorszym przypadku tak samo. 

Tak, jak widzicie, nawet zachorowanie na raka może mieć swoje dobre strony. 

Gdybym nie dostała diagnozy w 2021 roku, gdybym nie przeszła tej całej ciężkiej drogi, gdybym nie została przeczołgana porządnie po ziemi i nie znalazła się pod ścianą, nie odważyłabym się pewnie nigdy postawić tego kroku i do dziś latałabym na miotle jak dzika. Czasem dobrze jest spaść na samo dno, by znowu można było zacząć wspinać się w górę, bo nagle można dostrzeć całkiem nowe możliwości, których wcześniej nie dostrzegało się,

 Czasem dobrze poczuć, że jest bardzo źle, bo wtedy zwykle bardziej chce się, by było lepiej i ma się więcej motywacji do opuszczenia strefy komfortu i starych wydeptanych ścieżek, by pójść całkiem nową nieznaną drogą. 

W moim życiu zdarzyło się sporo trudnych i złych rzeczy, ale chyba każda z nich sprawiła, że potem całkowicie zmieniałam kurs, że czasem podejmowałam ryzyko i rzucałam się na głęboką wodę, innym razem przetasowywałam swój system wartości i odkrywałam, co jest dla mne na prawdę ważne. Każde z wydarzeń pozstawiało jakieś blizny i traumy, ale i też dostarczało nowej  energii, woli walki, nowej wiedzy, odwagi i świeżych nietuzinkowych pomysłów.

Każdy kop od życia zwykle najpierw powala na glebę i potem człowiek chwilę tam leży zwijając się z bólu i użalając się nad swoim losem. Po mocniejszym ciosie zwykle bardzo, ale to bardzo ciężko jest się podnieść. Człowiek nie ma w ogóle sił, czuje się obolały, smutny, przerażony, samotny, opuszczony przez ludzi i dobre duchy... I każdy ma do tego prawo, by trochę na glebie poleżeć, poużalać się nad sobą, dać sobie czas na lizanie ran, sklejanie potłuczonej psychiki i zbieranie potrzebnych sił... 

Wcześniej czy później jednak trzeba się wkurzyć, zebrać z kupy, wstać i ruszyć znowu do boju... Ja wkurzam się stosunkowo szybko (inni pewno potrzebują więcej czasu) i lubię działać, iść pod prąd, brać byka za rogi... ale tylko wtedy, kiedy sama tego chcę i sama mam na to ochotę. Nie mam zwyczaju słuchać innych i nic ani nikt mnie do niczego nie zmusi, jeśli ja sama nie mam na to chęci, czy nie czuję potrzeby. Jestem przy tym w swoich poglądach i postanowieniach uparta jak stara baba z Koluszek Większych. Zarówno w jedną, jak w drugą stronę. Nie zawsze jest to dobre dla kogokolwiek.

Mnie nikt nie będzie mówił jak mam żyć, co myśleć, kim być i jak się z tym wszystkim czuć. Nikt przecież życia za mnie nie przeżyje ani za mnie nie umrze. 

Wiele lat słuchałam innych, przez co twiłam w miejscu i byłam nikim. 

Nie miałam własnego zdania, własnej osobowości, nie słuchałam siebie, nie spełniałam swoich marzeń ani nie wypełniałam swoich potrzeb. Żyłam dla innych zamiast dla siebie. Ciągle próbowałam się dostosować i robić to, czego inni ode mnie oczekiwali. Wstydziłam się, że czuję to co czułam, bałam się myśleć tego co myślałam, nawet swojej inteligencji i życiowej mądrości się wstydziałam i  non stop zniżałam się do poziomu otaczających mnie ludzi wycofując się, blokując swoje uczucia i poglądy. 

WSTYDZIŁAM SIĘ BYĆ SOBĄ, WIĘC BYŁA NIKIM.



Ale teraz już się siebie nie wstydzę i nie boję się być sobą. Dzis mam odwagę iść swoją drogą, a nawet bez pardonu spychać z niej tych, którzy próbują mnie powstrzymać lub przeszkodzić. Nawet jak ten czy ów skończy z obdartym kolanem czy obitym pyskiem już nie budzi to we mnie wyrzutów sumienia. Lepiej zatem nie wchodzić mi w drogę, a często i  opinie na mój temat lepiej zachować dla siebie, by nie skończyć w kolaczstych chaszczach lub nie zostać obrzuconym gównem, bo ja nie specjalnie przebieram w słowach, gdy ktoś mnie bardzo wkurzy. Za stara jestem na to, by być dla wszystkich miła. Jestem miła tylko dla tych, dla których miła być chcę.

Dla dzieci w świetlicy i dzieci swoich na przykład staram się być bardzo miła, cierpliwa i wyrozumiała. Koleżanki staram się tolerować takiemi jakie są i nie oceniać, bo każdy ma za sobą inną drogę, którą go ukształtowała. Różnica między koleżankami w pracy i najbliższymi a randomowymi ludźmi spotykanymi na swojej drodze jest taka, że ci ostatni guzik mnie obchodzą,  nie muszę przebywać z nimi ani współpracować każdego dnia, więc nie ma potrzeby, bym w jakikolwiek sposób się do nich musiała dostosowywać. Choć dawniej innego byłam zdania.

Praca, czy rodzina wymaga tego, by każdy szedł na ustępstwa wobec drugiego, bo tylko wtedy można dobrze razem współdziałać i egzystować. Równie ważne jednak jest, by i rozsądne granice umieć stawiać, a nieporozumienia wyjaśniać bezpośrednio z zainteresowanym a nie za pomocą plotek, jak czyni wielu.

Tego właśnie się teraz zamierzam uczyć - rozsądnego, odpowiedzialnego i grzecznego stawiania granic wszystkim, a którymi zmuszona jestem przebywać każdego dnia, bo rak nauczył mnie, że mam tylko jedno życie i ono może się szybciej skończyć, niż sobie planowałam. Szkoda by było zmarnować ten czas, który się ma i niczego nie zmienić, niczego nie ulepszyć.

Sytuacja koleżeńska w pracy jest dobra, ale widzę już wiele cieni, które mi się nie podobają, bo z ludźmi już tak jest, że jak więcej niż jeden się zbierze, to o nieporozumienia i niesnaski łatwo. Chcę spróbować lawirować pomiędzy odmętami i wirami i nie dać się wciągnąć, a jednocześnie nie zatracić siebie. To wielka sztuka i ogromne wyzwanie i nie wiem, czy sprostam, ale taki jest mój cel na tej drodze.

Sporo nad tym myślałam przez te trzy tygodnie, bo kontakty koleżeńskie w tym zawodzie są bardzo istotne, a ja jestem dosyć asocjalna... Jako że sama jestem osobą nie mieszczącą się w ogólnie przyjętych normach, nie potrafiącą w ogóle  w small talk, nie podzielającą w ogóle popularnych zainteresowań, nie posiadającą nawet podstawowych informacji na popularne wśród zwyklaków tematy, nie jest mi łatwo. 

Postanowiłam, że pozwole sobie pozostać sobą i żyć na uboczu tej grupy, a kontakty z koleżankami ograniczę do kontaktów strikte formalnych, czyli dotyczących ogólnej pracy świetlicy, dzieci i rodziców. Od czasu do czasu mogę wymienić jakieś uwagi na zwyczajny temat, gdy poczuję się na siłach, ale przecież nie muszę marnować swojej cennej energii na udawanie normalnej. Nie muszą mnie lubić. Wystarczy, że będą tolerować i że będą doceniać w miarę moją pracę...

 Łatwo się mówi, oczywiście. Bardzo naiwnym trzeba by być, żeby twierdzić, iż fakt bycia lubianym czy nie lubianym nie ma w pracy zespołowej, czy w ogóle w życiu, żadnego znaczenia. Ma znaczenie i to duże. Każdy chce być lubiany i w pełni akceptowany takim jaki jest. Nikt nie lubi myć piątym kołem u wozu, osobą na której widok zapada niezręczna cisza ani też osobą, która zawsze  na wszelakich spotkaniach pracowniczych siedzi jak na tureckim kazaniu nie mając pojecia o czym i po co w ogóle ludzie o tym czy o tamtym rozmawiają, osobą, którą rzadko ktokolwiek zapyta o opinię na jakikolwiek temat pozapracowy, a nie rzadko i o pracowy nie zapyta...

Nie jest to dla mnie ani miłe, ani fajne. Jest cholernie frustrujace i przygnębiające. Bo to nie jest tak, jak się wielu (albo i większości wydaje), że ja po prostu nie chcę, że stroję fochy albo - jak to niektórzy w swoim oczadzeniu twierdzą - uważam się za kogoś lepszego... 

Nie! Ja chcę, BARDZO, ale nie posiadam takowych umiejętności. 

Tak samo lub bardzo podobnie ma wielu innych ludzi ze spektrum autyzmu, czy ADHD. To nie jest kwestia wyboru, tylko swego rodzaju niepełnosprawności (patrząc z perspektywy ludzi "normalnych", czyli neurotypowych, czyli nieautystycznych). Jedyne co można zrobić, to się z tym pogodzić i zaakceptować, a potem znaleźć jakiś sposób, by najlepiej, jak tylko się da, funkcjnować w zespole, czy innej grupie społecznej. 

Myślę, że to jest tak, jak gdyby człowiek bez nóg chciał tańczyć lub biegać tak jak ludzie posiadający dwie zdrowe nogi. Wolno mu chcieć i marzyć o tym, ale musi się pogodzić z faktem, że wyżej dupy nie podskoczy i znaleźć jakąś alternatywę.

Nooo, z wieloletniego doświadczenia, wiem doskonale, iż w tym momencie ludzie nie mający wystarczającej wiedzy na temat autyzmu wykrzykną natychmiast, że nie ma co porównywać, że wystarczy chcieć, że bzdury piszę i w ogóle. Bo dla zwyklaka, normalsa, osoby neurotypowej, to o czym piszę, może być nie do ogarnięcia rozumem. 

Ja jednak na szczęście wiem dziś zgrubsza, kim jestem. Wiem też , kim nie jestem i kim nigdy nie będę, i bardzo się cieszę, że to wiem, że jestem świadoma swoich ograniczeń i nie próbuję podskakiwać wyżej dupy ani kopać się z koniem, tylko szukam dla siebie realnych rozwiązań, którym będę w stanie sprostać, jako osoba neuroATYPOWA. 

Przez takich ludzi, którzy mojego problemu nie chcą ani dostrzec, ani zrozumieć, którzy bagatelizują moje ograniczenia w tej czy innej kwestii,  jest mi tylko trudniej, bo ci ludzie zwykle tak nas właśnie traktują, jak o nas myślą, czyli jak przypała, dziwaka, nienormalnego, czuba, odklejeńca, odszczepieńca, nienormalnego... osobę która wydziwia, cuduje, ma się za niewiadomokogo... osobę, która chce się wyróżniać za wszelką cenę itede itepe. Potem dodadzą, jeszcze jakby na udry, że nikt nie wie, czym jest w zasadzie normalność, że ja "wcale nie jestem nienormalna", że jestem trochę inna, pewnie zwyczajnie introwertyczna, może nieśmiała, może pewności siebie mi po prostu  brakuje... ale na pewno nie jestem autystyczna i jak będę tylko tego chcieć to mogę się o tym przekonać i to udowodnić... co innymi słowy mozna by zapisać mniej więcej, że wystarczy, iż się trochę postaram, a się spokojnie dostosuję do norm i już po sprawie, mój rzekomy autyzm zniknie...  sprzed waszych oczu... bo na pewno nie zmieni to mojego specyficznie działającego mózgu. 

Mam 47 lat i całe życie wysłuchiwałam tego typu głupich komentarzy. Przez ponad 30 lat uważałam, że ci wszyscy ludzie, moi najbliżsci, sąsiedzi, równieśnicy, nauczyciele, koledzy w pracy i totalnie przypadkowi ludzie mają rację, że musi w tym być sporo prawdy, no bo jak tylu ludzi mogło by się mylić? (tak samo nawiasem mówiąc było w kwestii religii i wiary w gostka na chmurce).

Wstydziłam się siebie.  Złościłam się na siebie. Walczyłam ze sobą. Za wszelką cenę próbowałam się dostosować. Uczyłam się, jak być normalną. Cwiczyłam "właściwe" miny i pozy przed lustrem. Potem sprawdzałam reakcje ludzi i korygowałam znowu w domu. Ćwiczyłam na głos GODZINAMI całe dialogi potencjanych rozmów z ludźmi na każdą możliwą okazję z każdą możliwą przewidywaną odpowiedzią potencjalnego rozmówcy. Do dziś to robię, co - jak pewnie się domyślacie - nie spotyka się z akcepracją społeczną gdy mnie ktos przyłapie na tym... (ale mam to w dupie).

Poprawiałam akcent, sposób wymowy na bardziej ludzki mając na uwadze zapamiętane rozmowy innych ludzi, dialogi filmowe, teksty z książek, filmów, zasłyszanych rozmów. Eksperymentowałam i robię to ciągle. Tak uczyłam się być NORMALNĄ i nawet byłam przekonana, że nieźle mi się udało, ale teraz pracuję z dziećmi, a te zawsze mówią prawdę nawet niepytane. Już któryś raz usłyszałam od jakiegoś dzieciaka pytanie "Magda, dlaczego ty cały czas tak DZIWNIE się śmiejesz?" Jeden chłopiec powiedział nawet bym przestała to robić, bo działa mu to na nerwy. Z czego wniosek, że nie dokońca mi się udało z wyuczeniem roli normalsa haha. Serio, jak bum cyck cyk nie wiem, o co tym dzieciakom chodzi! Myślę, by ustawić sobie w domu kamerkę i cały dzień kiedyś siebie nagrywać a potem obejrzeć i poróœnac z normalnymi ludźmi... Bo chciałabym wiedzieć zwyczajnie, o co chodzi. Choć trochę się domyślam, bo już dawno, dawno temu zauważyłam na zdjęciach robionych mi przez innych w nieustawianych sytuacjach, że mam na nich bardzo nieludzki, a na pewno nienaturalny uśmiech, czego nie potrafiłam zrozumieć i co mi się samej nie podobało, bo nie wyglądało jak u normalnych ludzi.

Wynika z tego, że ja nigdy nie będę mogła tak do końca na prawdę być sobą, bo ja już nie pamiętam, jak to jest. Ale staram się być taką sobą, jaką chcę i jaką moge być w danych okolicznościach, respektując przy tym granice innych.

Tak czy owak moje relacje z dziećmi są i tym razem lepsze niż z dorosłymi. Nawet z tego powodu, że dzieci powiedzią wprost, co myślą, a ja sobie to wielce cenię. Wolę wiedzieć, że dzieci uważają, iż nienatutalnie się uśmiecham, niż przypdakiem się dowiedzieć, że ktoś obrabia mi dupę za plecami z tego powodu. 

Dzieci są świetne z tą swoją bezpośredniością. Robią spontanicznie to, na co ja mam cały czas ochotę, ale przed czym się powstrzymuję. Inaczej raczej dosyć szybko by mnie wyrzulili z pracy i to być może dyscyplinarnie haha. Dorośli nie lubią bezpośredności. Wolą udawać i cyganić na każdym kroku.

Cudnie czuję się wśród dzieciaków. Lubię zarówno dyżury w toalecie z podcieraniem tyłków, jak i zabawy w sali czy w ogrodzie. Siedząc na tronach czy czekając w kolejkach do mycia rąk te małe ludziki prowadzą czasem fantastyczne rozmowy i snują niesamowite opowieści o wszystkim. Uwielbiam słuchać ich dzieciowej mądrości i entuzjamu z jakim opowiadają o zwykłych zdarzeniach.

Mój język idziałanie pamięci pozostawiają sobie ciągle wiele do życzenia, co utrudnia mi pracę i irytuje niezmiernie. Zapisuję, co się da zapisać i w domu sobie czytam, przypominam, a mimo to zaliczam drobne wpadki, typu, że pozwalam np przedszkolakom bawić się małym LEGO, choc koleżanka mi już powiedziała, że tylko starszaki mogą się tym bawić. Ktoś powie, że to drobiazg, ale tu nie chodzi o samą głupią sytuację, tylko fakt, że ja tego nie potrafiłam zapamiętać i przez to naraziłam dzieci na ochrzan, a sama wyszłam na głupka, tylko dlatego, że mój cholerny mózg nie działa jak należy. Przy tym upomnienie dzieci przez inną panią, gdy pierwsza pani (w tym wypadku ja) powoduje, że one w dalszej konsekwencji przestają ufać tej pierwszej pani, czyli mnie. Po jednym razie nic się nie stanie, ale po 15 już na pewno żadne dziecko więcej mnie o nic nie zapyta ani nie poprosi, a koleżanki uznają za niekompetentną i upierdliwą, bo będą myśleć, że robię to celowo na przekór. Po wysłuchaniu plotek na temat innej koleżanki  raczej nie łudzę się na powszechne zrozumienie, bo wystarczy że jedna osoba zobaczy w tym spory problem i zrobi z igły widły. Bo ludzie takie so.

Język poprawi się z czasem na pewno, ale nie wszystko samo się zrobi. Jak będę dobrze się czuć, od stycznia znowu zapiszę się na kurs online, by proces doskonalenia języka przyspieszyć. Rozmawiałam też już z Młodym, by pomógł mi przygotować taki jakby słownik podstawowych zwrotów, haseł i komend codziennych używanych w środowisku dziecięcym. Młody bardzo entuzjastycznie jest do tego pomysłu nastawiony, bo on lubi mnie uczyć właściwego słownictwa. Spróbujemy razem przeanalizować wszystkie możliwe sytuacje i potencjalne zachowania dzieci, a potem spisać wszystko, co się wtedy mówi po młodzieżowo-dziecięcemu. Zajmie to chwilę czasu, ale na pewno wiele się nauczę. 

Było nie było na kursie językowym uczono nas języka świata dorosłych, jak praca, administracja, zakupy, turystyka, wymiany poglądów. Nikt nie uczył tego, jak mówi się do dzieci. Nie poznaliśmy typowo dziecięcych powiedzonek, nie zapoznano nas z poleceniami czy pytaniami zadawanymi na co dzień małym dzieciom przez opiekunów. Nie wiem zatem, jak poprawnie powiedzieć dziecku, by nie grzebało w nosie, by nie szturchało kolegi. Nie wiem jak się po niderlandzku mówi, że przy jedzeniu się nie gada, bo się w brzuszku źle układa, czy że palec nie górnik a nos nie kopalnia, a kto się przezywa, sam się tak nazywa. Tutaj jest tak samo jak w polskim pełno tego typu powiedzonek, ale nie mają z tymi polskimi niczego wspólnego. Gdy pracujesz z dzieciakami, musisz znać ich język i od czasu do czasu się nim posługiwać, by zostać zaakceptowanym i by dobrze rozumieć, co te małe bąki mówią i umieć hasełkiem na hasełko czasem odpowiedzieć, bo dzieci to lubią. Jedno, czego nauczyłam się jeszcze na stażu to uciiszanie na Scooby-Doo. Pani mówi głośno: ScoobieDoobieDoo. Na co dzieci chórem odpowiedają "Mon-djes-toe!" [monczies tu] , co zonacza "zamkąć buzie" i zamykają buzie na chwilę przynajmniej. 

Kolejną ważną językową kwestią jest to, że ja stawiam rozmowy z dziećmi ponad nagrody i kary, a do tego perfekcyjny język niderlandzki jest mi niezbędny i muszę znaleźć sposób, by czym predziej nadrobić braki.

Jednak czym było by życie bez celu, bez wyzwań i bez możliwości rozwoju i poprawy swoich poczynań? Było by niczym! Było by puste i bezwratościowe. Dlatego jestem bardzo zmotywowana, by dalej walczyć ze swoimi ograniczeniami, by się rozwijac i uczyć nowych rzeczy. BO MOGĘ!