6 października 2024

Zachorowanie na raka może mieć dobre strony

 Nie do wiary, że już minęło TRZY tygodnie odkąd zaczęłam nową pracę.

droga do pracy

Jestem  szczęśliwa, że to karkołomne przedsięwzięcie mi się udało. Cieszę się bardzo. I jestem z siebie bardzo dumna. 

Nie wiem, jak długo dam rady ten zawód wykonywać, bo z rakiem nigdy nic nie wiadomo, Mam jednak nadzieję, że będę móc pracować w świetlicy, ile będę chciała. Na tę chwilę jednak nie myślę zbyt wiele. Cieszę się tym, co jest teraz i to bardzo się cieszę.

Niezmiernie ważne dla mnie jest, że mimo choroby, mimo niedoskonałej znajomości języka niderlandzkiego i mimo słusznego już wieku udało mi się skończyć kurs na wychowawcę świetlicy czyli kinderbegeleider buitenschoolse kinderopvang i otrzymać pracę. 

Super, że udało mi się dostać pracę w tym całkowicie nowym dla mnie zawodzie. To jest dla mnie niesamowite. Odczuwam sporo satysfakcji, że po pierwsze w ogóle odważyłam się na ten szalony krok. Dalej, że się nie poddałam mimo wielu trudności i przeciwności losu oraz upierdliwych wrednych ludzi utrudniających mi przejście tej wcale nie łatwej drogi, jaką był kurs. 

Nawet to, że samodzielnie napisałam po niderlandzku kolejny już w moim życiu list motywacyjny, dzięki któremu od razu zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną, po której w trybie pilnym przyjęto mnie do pracy, napawa mnie dumą. 

I w końcu, że w tej pracy dobrze się czuję, że lubię tę pracę od pierwszych chwil, że chce mi się rano przed szóstą wstawać i pedałować rowerem do świetlicy i że wieczorem pedałuję dzielnie mimo ogromnego zmęczenia do domu zadowolona z siebie i z dobrze wykonanej roboty. 

Dziś z czystym sercem mogę rzec, iż warto było przejść tę całą trudną drogę, by znaleźć się w tym właśnie miejscu.

Nawet jeśli los będzie chciał, że to szybko się skończy, to tym bardziej było warto, choć jeszcze niedawno, gdy kiepsko się czułam, gdy byłam zarówno psychicznie jak i fizycznie wykończona i podłamana, miałam co do tego spore wątpliości. Rozwiały się one z pierwszymi doświadczeniami w nowej pracy. Jest fajnie, choć daleko od ideału jeśli idzie o moje samopoczucie i niektóre umiejętności, a szczególnie językowe niedobory...

Nie da się zapomnieć o raku, ani o tym, że moje ciało w każdej chwili znowu może odmówić posłuszeństwa, że narastające już teraz z każdą chwilą zmęczenie może mnie za chwilę znowu położyć na łopatki,  że w każdej chwili mogą pojawić się przerzuty w dowlonej części ciała, bo to przecież bardzo złośliwa zaraz była i bardzo prawdopodobne, że puściła to i owo w obieg... Bo ciężko o tym nie myśleć i zapomnieć, gdy ciągle w każdej chwili dnia odczuwa się efekty i skutki uboczne terapii.

 Nie potrafię zapamiętać twarzy dzieci ani tym bardziej ich imion, zapominam kolejność zadań, mimo że robię sobie notatki. Podniosę jakiegoś maluszka czy porzucam piłką albo zamiotę podłogę, już boli mnie poharatana część klaty, codziennie muszę pamiętać by wziąć pigułkę, a co miesiąc iść po zastrzyk i raz na 3 miesiące odwiedzic muszę szpital. Nie, rak ni cholery nie da o sobie tak łatwo zapomnieć. Ale właśnie w tym kontekście rozpoczęcie całkiem  nowej przygody zawodowej jest dla mnie sprawą fantastyczną i WIELKĄ. Nie mogę nacieszyć sie tym, że jest mi dane.

Kiedy 11 lat temu przyjechaliśmy do Belgii nie bardzo wiedziałam, co ja tu będę robić i czy coś w ogóle, bo nic przecież o tym kraju nie wiedziałam, nie znałam żadnego sensownego języka, nie miałam dyplomów, nie znałam ludzi ani sytuacji na rynku pracy. 

Gdy zaproponowano mi sprzątanie domów postanowiałam od razu skorzystać, choć bardzo się tej pracy bałam, bo nigdy nie byłam ani fanką ani ekspertką od sprzątania. Nie znałam też języka. Ba, ja w ogóle siebie nie wiedziałam na sprzątaniu. Ja mistrzyni chaosu niekontrolowanego i sprzątanie! Koń by się uśmiał - myślałam sobie, ale mimo wszystko postanowiłam spróbować. O dziwo bardzo szybko się okazało, że ta robota nie tylko mi się spodobała, ale okazałam się być dobra w te klocki i non stop wszyscy pytali, czy nie mam wolnych godzin. 



Tak, lubiłam pracę pomocy domowej! Dawała mi ona dużo satysfakcji i pozwalała pracować w samotności i dobrze się ją kombinowało z byciem matką i żoną, co wielce sobie ceniłam. Poznawałam też ciekawych ludzi. Przez pierwsze lata przez cały  czas z tyłu głowy kolebotała mi się myśl, że kiedyś nauczę się porządnie tego niderlandzkiego i trochę francuskiego i poszukam innej pracy. Bo chciałam robić coś innego niż sprzątanie. 

Poszłam nawet na wolontariat do biblioteki, by wybadać tam trochę grunt i nawet się dowiedziałam, że nie potrzebuję żadnych specjalnych dyplomów, by pracować w tutejszej bibliotece i jakieś szanse mam, by tam znaleźć pracę... Jednak prawda też jest taka, że nie za bardzo chciałam wracać do biblioteki, bo ten zawód mi się już deczko znudził po 14 latach pracy w bibliotece publicznej w Polsce. Nawet pisząl listy motywacyjne w zeszłym roku i idąc na rozmowy kwalifikacyjne myślałam głównie o tym, by udowodnić sobie i innym, że jak chcę to mogę, niż o realnej możliwości codziennej pracy w tym zawodzie. Co nie zmienia faktu, że gdybym takową możliwość otrzymała, to pewnie poświęciła bym się teu zadaniu bez reszty, bo ja juz taka jestem...

Marzyłam, by kiedyś móc jeszcze czegoś całkiem innego spróbować. Bardzo chciałam pracować z dziećmi, tylko nie bardzo wiedziałam wtedy gdzie ani tym bardziej JAK miało by mi się to niby udać zrealizować... 

Potem choroba Córki odciągnęła moje myśli całkowicie od tematu pracy. Liczyło się, by przeżyć do jutra, a potem do kolejnego jutra... Czas mijał szybko, a ja się szybko w tym wielkim stresie starzałam. W końcu uznałam, że jestem już tak stara, że za stara na wszystko, a już w szczególności na zmianę pracy. Co innego, gdy człowiek jakieś dyplomy posiada czy umiejętności wybitne, choćby najprostrze, które są jednak mile widziane na rynku pracy bez dyplomu. A u mnie ani tego, ani tamtego. Poddałam się. Co dnia zastanawiałam się, jak ja dam rady pracować na sprzątaniu jeszcze 20 lat, skoro już wtedy ze zmęczenia czasem padałam na ryj, a stawy coraz bardziej mi dokuczały, ale nie widziałam dla siebie innych perspektyw. Na wszystko czułam się za stara. Za poźno, zdawało mi się, jest na naukę nowego zawodu i zmianę pracy. 



Wtedy pojawił się rak i wywrócił mój świat do góry nogami. 

A gdy już wszystko jest wywrócone do góry nogami i nie wiesz nawet, gdzie góra a gdzie dół, to nie ma się co bać, że jakąś szaloną decyzją coś się jeszcze bardziej poprzewraca. Gorzej być przecież nie może, więc może być tylko lepiej, a w najgorszym przypadku tak samo. 

Tak, jak widzicie, nawet zachorowanie na raka może mieć swoje dobre strony. 

Gdybym nie dostała diagnozy w 2021 roku, gdybym nie przeszła tej całej ciężkiej drogi, gdybym nie została przeczołgana porządnie po ziemi i nie znalazła się pod ścianą, nie odważyłabym się pewnie nigdy postawić tego kroku i do dziś latałabym na miotle jak dzika. Czasem dobrze jest spaść na samo dno, by znowu można było zacząć wspinać się w górę, bo nagle można dostrzeć całkiem nowe możliwości, których wcześniej nie dostrzegało się,

 Czasem dobrze poczuć, że jest bardzo źle, bo wtedy zwykle bardziej chce się, by było lepiej i ma się więcej motywacji do opuszczenia strefy komfortu i starych wydeptanych ścieżek, by pójść całkiem nową nieznaną drogą. 

W moim życiu zdarzyło się sporo trudnych i złych rzeczy, ale chyba każda z nich sprawiła, że potem całkowicie zmieniałam kurs, że czasem podejmowałam ryzyko i rzucałam się na głęboką wodę, innym razem przetasowywałam swój system wartości i odkrywałam, co jest dla mne na prawdę ważne. Każde z wydarzeń pozstawiało jakieś blizny i traumy, ale i też dostarczało nowej  energii, woli walki, nowej wiedzy, odwagi i świeżych nietuzinkowych pomysłów.

Każdy kop od życia zwykle najpierw powala na glebę i potem człowiek chwilę tam leży zwijając się z bólu i użalając się nad swoim losem. Po mocniejszym ciosie zwykle bardzo, ale to bardzo ciężko jest się podnieść. Człowiek nie ma w ogóle sił, czuje się obolały, smutny, przerażony, samotny, opuszczony przez ludzi i dobre duchy... I każdy ma do tego prawo, by trochę na glebie poleżeć, poużalać się nad sobą, dać sobie czas na lizanie ran, sklejanie potłuczonej psychiki i zbieranie potrzebnych sił... 

Wcześniej czy później jednak trzeba się wkurzyć, zebrać z kupy, wstać i ruszyć znowu do boju... Ja wkurzam się stosunkowo szybko (inni pewno potrzebują więcej czasu) i lubię działać, iść pod prąd, brać byka za rogi... ale tylko wtedy, kiedy sama tego chcę i sama mam na to ochotę. Nie mam zwyczaju słuchać innych i nic ani nikt mnie do niczego nie zmusi, jeśli ja sama nie mam na to chęci, czy nie czuję potrzeby. Jestem przy tym w swoich poglądach i postanowieniach uparta jak stara baba z Koluszek Większych. Zarówno w jedną, jak w drugą stronę. Nie zawsze jest to dobre dla kogokolwiek.

Mnie nikt nie będzie mówił jak mam żyć, co myśleć, kim być i jak się z tym wszystkim czuć. Nikt przecież życia za mnie nie przeżyje ani za mnie nie umrze. 

Wiele lat słuchałam innych, przez co twiłam w miejscu i byłam nikim. 

Nie miałam własnego zdania, własnej osobowości, nie słuchałam siebie, nie spełniałam swoich marzeń ani nie wypełniałam swoich potrzeb. Żyłam dla innych zamiast dla siebie. Ciągle próbowałam się dostosować i robić to, czego inni ode mnie oczekiwali. Wstydziłam się, że czuję to co czułam, bałam się myśleć tego co myślałam, nawet swojej inteligencji i życiowej mądrości się wstydziałam i  non stop zniżałam się do poziomu otaczających mnie ludzi wycofując się, blokując swoje uczucia i poglądy. 

WSTYDZIŁAM SIĘ BYĆ SOBĄ, WIĘC BYŁA NIKIM.



Ale teraz już się siebie nie wstydzę i nie boję się być sobą. Dzis mam odwagę iść swoją drogą, a nawet bez pardonu spychać z niej tych, którzy próbują mnie powstrzymać lub przeszkodzić. Nawet jak ten czy ów skończy z obdartym kolanem czy obitym pyskiem już nie budzi to we mnie wyrzutów sumienia. Lepiej zatem nie wchodzić mi w drogę, a często i  opinie na mój temat lepiej zachować dla siebie, by nie skończyć w kolaczstych chaszczach lub nie zostać obrzuconym gównem, bo ja nie specjalnie przebieram w słowach, gdy ktoś mnie bardzo wkurzy. Za stara jestem na to, by być dla wszystkich miła. Jestem miła tylko dla tych, dla których miła być chcę.

Dla dzieci w świetlicy i dzieci swoich na przykład staram się być bardzo miła, cierpliwa i wyrozumiała. Koleżanki staram się tolerować takiemi jakie są i nie oceniać, bo każdy ma za sobą inną drogę, którą go ukształtowała. Różnica między koleżankami w pracy i najbliższymi a randomowymi ludźmi spotykanymi na swojej drodze jest taka, że ci ostatni guzik mnie obchodzą,  nie muszę przebywać z nimi ani współpracować każdego dnia, więc nie ma potrzeby, bym w jakikolwiek sposób się do nich musiała dostosowywać. Choć dawniej innego byłam zdania.

Praca, czy rodzina wymaga tego, by każdy szedł na ustępstwa wobec drugiego, bo tylko wtedy można dobrze razem współdziałać i egzystować. Równie ważne jednak jest, by i rozsądne granice umieć stawiać, a nieporozumienia wyjaśniać bezpośrednio z zainteresowanym a nie za pomocą plotek, jak czyni wielu.

Tego właśnie się teraz zamierzam uczyć - rozsądnego, odpowiedzialnego i grzecznego stawiania granic wszystkim, a którymi zmuszona jestem przebywać każdego dnia, bo rak nauczył mnie, że mam tylko jedno życie i ono może się szybciej skończyć, niż sobie planowałam. Szkoda by było zmarnować ten czas, który się ma i niczego nie zmienić, niczego nie ulepszyć.

Sytuacja koleżeńska w pracy jest dobra, ale widzę już wiele cieni, które mi się nie podobają, bo z ludźmi już tak jest, że jak więcej niż jeden się zbierze, to o nieporozumienia i niesnaski łatwo. Chcę spróbować lawirować pomiędzy odmętami i wirami i nie dać się wciągnąć, a jednocześnie nie zatracić siebie. To wielka sztuka i ogromne wyzwanie i nie wiem, czy sprostam, ale taki jest mój cel na tej drodze.

Sporo nad tym myślałam przez te trzy tygodnie, bo kontakty koleżeńskie w tym zawodzie są bardzo istotne, a ja jestem dosyć asocjalna... Jako że sama jestem osobą nie mieszczącą się w ogólnie przyjętych normach, nie potrafiącą w ogóle  w small talk, nie podzielającą w ogóle popularnych zainteresowań, nie posiadającą nawet podstawowych informacji na popularne wśród zwyklaków tematy, nie jest mi łatwo. 

Postanowiłam, że pozwole sobie pozostać sobą i żyć na uboczu tej grupy, a kontakty z koleżankami ograniczę do kontaktów strikte formalnych, czyli dotyczących ogólnej pracy świetlicy, dzieci i rodziców. Od czasu do czasu mogę wymienić jakieś uwagi na zwyczajny temat, gdy poczuję się na siłach, ale przecież nie muszę marnować swojej cennej energii na udawanie normalnej. Nie muszą mnie lubić. Wystarczy, że będą tolerować i że będą doceniać w miarę moją pracę...

 Łatwo się mówi, oczywiście. Bardzo naiwnym trzeba by być, żeby twierdzić, iż fakt bycia lubianym czy nie lubianym nie ma w pracy zespołowej, czy w ogóle w życiu, żadnego znaczenia. Ma znaczenie i to duże. Każdy chce być lubiany i w pełni akceptowany takim jaki jest. Nikt nie lubi myć piątym kołem u wozu, osobą na której widok zapada niezręczna cisza ani też osobą, która zawsze  na wszelakich spotkaniach pracowniczych siedzi jak na tureckim kazaniu nie mając pojecia o czym i po co w ogóle ludzie o tym czy o tamtym rozmawiają, osobą, którą rzadko ktokolwiek zapyta o opinię na jakikolwiek temat pozapracowy, a nie rzadko i o pracowy nie zapyta...

Nie jest to dla mnie ani miłe, ani fajne. Jest cholernie frustrujace i przygnębiające. Bo to nie jest tak, jak się wielu (albo i większości wydaje), że ja po prostu nie chcę, że stroję fochy albo - jak to niektórzy w swoim oczadzeniu twierdzą - uważam się za kogoś lepszego... 

Nie! Ja chcę, BARDZO, ale nie posiadam takowych umiejętności. 

Tak samo lub bardzo podobnie ma wielu innych ludzi ze spektrum autyzmu, czy ADHD. To nie jest kwestia wyboru, tylko swego rodzaju niepełnosprawności (patrząc z perspektywy ludzi "normalnych", czyli neurotypowych, czyli nieautystycznych). Jedyne co można zrobić, to się z tym pogodzić i zaakceptować, a potem znaleźć jakiś sposób, by najlepiej, jak tylko się da, funkcjnować w zespole, czy innej grupie społecznej. 

Myślę, że to jest tak, jak gdyby człowiek bez nóg chciał tańczyć lub biegać tak jak ludzie posiadający dwie zdrowe nogi. Wolno mu chcieć i marzyć o tym, ale musi się pogodzić z faktem, że wyżej dupy nie podskoczy i znaleźć jakąś alternatywę.

Nooo, z wieloletniego doświadczenia, wiem doskonale, iż w tym momencie ludzie nie mający wystarczającej wiedzy na temat autyzmu wykrzykną natychmiast, że nie ma co porównywać, że wystarczy chcieć, że bzdury piszę i w ogóle. Bo dla zwyklaka, normalsa, osoby neurotypowej, to o czym piszę, może być nie do ogarnięcia rozumem. 

Ja jednak na szczęście wiem dziś zgrubsza, kim jestem. Wiem też , kim nie jestem i kim nigdy nie będę, i bardzo się cieszę, że to wiem, że jestem świadoma swoich ograniczeń i nie próbuję podskakiwać wyżej dupy ani kopać się z koniem, tylko szukam dla siebie realnych rozwiązań, którym będę w stanie sprostać, jako osoba neuroATYPOWA. 

Przez takich ludzi, którzy mojego problemu nie chcą ani dostrzec, ani zrozumieć, którzy bagatelizują moje ograniczenia w tej czy innej kwestii,  jest mi tylko trudniej, bo ci ludzie zwykle tak nas właśnie traktują, jak o nas myślą, czyli jak przypała, dziwaka, nienormalnego, czuba, odklejeńca, odszczepieńca, nienormalnego... osobę która wydziwia, cuduje, ma się za niewiadomokogo... osobę, która chce się wyróżniać za wszelką cenę itede itepe. Potem dodadzą, jeszcze jakby na udry, że nikt nie wie, czym jest w zasadzie normalność, że ja "wcale nie jestem nienormalna", że jestem trochę inna, pewnie zwyczajnie introwertyczna, może nieśmiała, może pewności siebie mi po prostu  brakuje... ale na pewno nie jestem autystyczna i jak będę tylko tego chcieć to mogę się o tym przekonać i to udowodnić... co innymi słowy mozna by zapisać mniej więcej, że wystarczy, iż się trochę postaram, a się spokojnie dostosuję do norm i już po sprawie, mój rzekomy autyzm zniknie...  sprzed waszych oczu... bo na pewno nie zmieni to mojego specyficznie działającego mózgu. 

Mam 47 lat i całe życie wysłuchiwałam tego typu głupich komentarzy. Przez ponad 30 lat uważałam, że ci wszyscy ludzie, moi najbliżsci, sąsiedzi, równieśnicy, nauczyciele, koledzy w pracy i totalnie przypadkowi ludzie mają rację, że musi w tym być sporo prawdy, no bo jak tylu ludzi mogło by się mylić? (tak samo nawiasem mówiąc było w kwestii religii i wiary w gostka na chmurce).

Wstydziłam się siebie.  Złościłam się na siebie. Walczyłam ze sobą. Za wszelką cenę próbowałam się dostosować. Uczyłam się, jak być normalną. Cwiczyłam "właściwe" miny i pozy przed lustrem. Potem sprawdzałam reakcje ludzi i korygowałam znowu w domu. Ćwiczyłam na głos GODZINAMI całe dialogi potencjanych rozmów z ludźmi na każdą możliwą okazję z każdą możliwą przewidywaną odpowiedzią potencjalnego rozmówcy. Do dziś to robię, co - jak pewnie się domyślacie - nie spotyka się z akcepracją społeczną gdy mnie ktos przyłapie na tym... (ale mam to w dupie).

Poprawiałam akcent, sposób wymowy na bardziej ludzki mając na uwadze zapamiętane rozmowy innych ludzi, dialogi filmowe, teksty z książek, filmów, zasłyszanych rozmów. Eksperymentowałam i robię to ciągle. Tak uczyłam się być NORMALNĄ i nawet byłam przekonana, że nieźle mi się udało, ale teraz pracuję z dziećmi, a te zawsze mówią prawdę nawet niepytane. Już któryś raz usłyszałam od jakiegoś dzieciaka pytanie "Magda, dlaczego ty cały czas tak DZIWNIE się śmiejesz?" Jeden chłopiec powiedział nawet bym przestała to robić, bo działa mu to na nerwy. Z czego wniosek, że nie dokońca mi się udało z wyuczeniem roli normalsa haha. Serio, jak bum cyck cyk nie wiem, o co tym dzieciakom chodzi! Myślę, by ustawić sobie w domu kamerkę i cały dzień kiedyś siebie nagrywać a potem obejrzeć i poróœnac z normalnymi ludźmi... Bo chciałabym wiedzieć zwyczajnie, o co chodzi. Choć trochę się domyślam, bo już dawno, dawno temu zauważyłam na zdjęciach robionych mi przez innych w nieustawianych sytuacjach, że mam na nich bardzo nieludzki, a na pewno nienaturalny uśmiech, czego nie potrafiłam zrozumieć i co mi się samej nie podobało, bo nie wyglądało jak u normalnych ludzi.

Wynika z tego, że ja nigdy nie będę mogła tak do końca na prawdę być sobą, bo ja już nie pamiętam, jak to jest. Ale staram się być taką sobą, jaką chcę i jaką moge być w danych okolicznościach, respektując przy tym granice innych.

Tak czy owak moje relacje z dziećmi są i tym razem lepsze niż z dorosłymi. Nawet z tego powodu, że dzieci powiedzią wprost, co myślą, a ja sobie to wielce cenię. Wolę wiedzieć, że dzieci uważają, iż nienatutalnie się uśmiecham, niż przypdakiem się dowiedzieć, że ktoś obrabia mi dupę za plecami z tego powodu. 

Dzieci są świetne z tą swoją bezpośredniością. Robią spontanicznie to, na co ja mam cały czas ochotę, ale przed czym się powstrzymuję. Inaczej raczej dosyć szybko by mnie wyrzulili z pracy i to być może dyscyplinarnie haha. Dorośli nie lubią bezpośredności. Wolą udawać i cyganić na każdym kroku.

Cudnie czuję się wśród dzieciaków. Lubię zarówno dyżury w toalecie z podcieraniem tyłków, jak i zabawy w sali czy w ogrodzie. Siedząc na tronach czy czekając w kolejkach do mycia rąk te małe ludziki prowadzą czasem fantastyczne rozmowy i snują niesamowite opowieści o wszystkim. Uwielbiam słuchać ich dzieciowej mądrości i entuzjamu z jakim opowiadają o zwykłych zdarzeniach.

Mój język idziałanie pamięci pozostawiają sobie ciągle wiele do życzenia, co utrudnia mi pracę i irytuje niezmiernie. Zapisuję, co się da zapisać i w domu sobie czytam, przypominam, a mimo to zaliczam drobne wpadki, typu, że pozwalam np przedszkolakom bawić się małym LEGO, choc koleżanka mi już powiedziała, że tylko starszaki mogą się tym bawić. Ktoś powie, że to drobiazg, ale tu nie chodzi o samą głupią sytuację, tylko fakt, że ja tego nie potrafiłam zapamiętać i przez to naraziłam dzieci na ochrzan, a sama wyszłam na głupka, tylko dlatego, że mój cholerny mózg nie działa jak należy. Przy tym upomnienie dzieci przez inną panią, gdy pierwsza pani (w tym wypadku ja) powoduje, że one w dalszej konsekwencji przestają ufać tej pierwszej pani, czyli mnie. Po jednym razie nic się nie stanie, ale po 15 już na pewno żadne dziecko więcej mnie o nic nie zapyta ani nie poprosi, a koleżanki uznają za niekompetentną i upierdliwą, bo będą myśleć, że robię to celowo na przekór. Po wysłuchaniu plotek na temat innej koleżanki  raczej nie łudzę się na powszechne zrozumienie, bo wystarczy że jedna osoba zobaczy w tym spory problem i zrobi z igły widły. Bo ludzie takie so.

Język poprawi się z czasem na pewno, ale nie wszystko samo się zrobi. Jak będę dobrze się czuć, od stycznia znowu zapiszę się na kurs online, by proces doskonalenia języka przyspieszyć. Rozmawiałam też już z Młodym, by pomógł mi przygotować taki jakby słownik podstawowych zwrotów, haseł i komend codziennych używanych w środowisku dziecięcym. Młody bardzo entuzjastycznie jest do tego pomysłu nastawiony, bo on lubi mnie uczyć właściwego słownictwa. Spróbujemy razem przeanalizować wszystkie możliwe sytuacje i potencjalne zachowania dzieci, a potem spisać wszystko, co się wtedy mówi po młodzieżowo-dziecięcemu. Zajmie to chwilę czasu, ale na pewno wiele się nauczę. 

Było nie było na kursie językowym uczono nas języka świata dorosłych, jak praca, administracja, zakupy, turystyka, wymiany poglądów. Nikt nie uczył tego, jak mówi się do dzieci. Nie poznaliśmy typowo dziecięcych powiedzonek, nie zapoznano nas z poleceniami czy pytaniami zadawanymi na co dzień małym dzieciom przez opiekunów. Nie wiem zatem, jak poprawnie powiedzieć dziecku, by nie grzebało w nosie, by nie szturchało kolegi. Nie wiem jak się po niderlandzku mówi, że przy jedzeniu się nie gada, bo się w brzuszku źle układa, czy że palec nie górnik a nos nie kopalnia, a kto się przezywa, sam się tak nazywa. Tutaj jest tak samo jak w polskim pełno tego typu powiedzonek, ale nie mają z tymi polskimi niczego wspólnego. Gdy pracujesz z dzieciakami, musisz znać ich język i od czasu do czasu się nim posługiwać, by zostać zaakceptowanym i by dobrze rozumieć, co te małe bąki mówią i umieć hasełkiem na hasełko czasem odpowiedzieć, bo dzieci to lubią. Jedno, czego nauczyłam się jeszcze na stażu to uciiszanie na Scooby-Doo. Pani mówi głośno: ScoobieDoobieDoo. Na co dzieci chórem odpowiedają "Mon-djes-toe!" [monczies tu] , co zonacza "zamkąć buzie" i zamykają buzie na chwilę przynajmniej. 

Kolejną ważną językową kwestią jest to, że ja stawiam rozmowy z dziećmi ponad nagrody i kary, a do tego perfekcyjny język niderlandzki jest mi niezbędny i muszę znaleźć sposób, by czym predziej nadrobić braki.

Jednak czym było by życie bez celu, bez wyzwań i bez możliwości rozwoju i poprawy swoich poczynań? Było by niczym! Było by puste i bezwratościowe. Dlatego jestem bardzo zmotywowana, by dalej walczyć ze swoimi ograniczeniami, by się rozwijac i uczyć nowych rzeczy. BO MOGĘ!