13 października 2024

Jesiennie i świetlicowo

 Dziś jakoś nie mialam weny do pisania ani wielkiej potrzeby. Może zwyczajnie trochę zmęczona jestem... Niemniej jednak z przyzwyczajenia otworzyłam chromebooka... 

krowy przy ścieżce rowerowej


Najpierw popatrzyłam na Ikełę, by zobaczyć po ile chodzą dywany, bo Małżonek zaczął narzekać, że w stopki zimno się zaczyna robić na płytkach, a stare dywany wywieźliśmy wiosną na wysypisko, bo były już zniszczone i zgrzybiałe.

U nas, podobnie jak w wielu (jeśli nie większości flamandzkich domów) wszędzie mamy podłogi wyłożone płytkami. Pamiętam, że na początku nawet dosyć ciężko mi się było przyzwyczaić do płytek w sypialni, ale teraz już to normalne. A jednak w zimie jest bardzo zimno od podłogi, a my często ganiamy na bosaczka po chacie. Tymczasem w tej naszej starej ruderze (dom wybudowano w latach 20-tych) płytki leżą bezpośrednio na ziemi. Nie ma żadnej piwnicy ani żadnej izolacji, więc podłoga jest obrzydliwie zimna, a bywa ze i mokra... brr. Wielkich mrozów tu co prawda nie ma, ale za to wysoka wilgotność powietrza czyni zimno o wiele przenikliwszym i nieprzyjemnijeszym.

Widzę w necie, że mają tam w ikele całkiem zacne dywany za niewilką cenę i pewnie po następnej wypłacie nam taki zafunduję, bo w zimie fajnie jest mieć coś miękkiego w swoim ulubionym miejscu przesiadywania, żeby nam przy netfliksowaniu nie odmarzły skarpetki. 

Zaczęłam też już kupować prezenty na grudniowe okazje. 

Parę rzeczy zamówiłam na Temu, bo teraz nie ma to jak zakupy w Chinach, szczególnie jak jakieś pierdolety potrzeba nabyć i nie wydać majątku. Jakość taka sama co w tutejszych sklepach, a czasem  nawet lepsza, zaś ceny czasem bajkowe. Zresztą powiedzmy sobie szczerze przecież większość rzeczy i tak jest w Azji robiona, tylko te które są w tutejszym sklepie, przeszły już przez kilku albo i kilkudziesięciu pośredników i dlatego są dużo droższe, a i jeszcze bo są "markowe" z nazwy. Jednak gówno gównem pozostanie nawet jak w złotym papierku je podasz. Takie jest moje zdanie.

Kupiłam w Chinach zmywalną farbę do włosów w postaci kremu/żelu, czy co to jest i od razu przetestowałam. Genialny kolor! Zaraz potem sprawdziłam, czy się faktycznie zmywa. Zmyła się bez problemu, więc w deszcz lepiej się nie wygłupiać z niebieskimi włosami. Młody też testował i na ciemnych włosach też daje rady. Kiedyś zrobię mu pasemka do szkoły. Kupię nam jeszcze inne szalone kolory, by sobie przetestować w jakim kolorze fajnie się wygląda a w jakim niezbyt.


test niebieskiej farby


Dla Młodegoz kupiłam coś Bol-u (takie tutejsze allegro), ale post-nl zgubił moją paczkę, a z tymi cwaniakami nie ma żadnego kontaktu. Natomiast kontakt z bol.com to teraz też już droga przez mękę. 

Się kuźwa wycwanili i zanim możesz się z prawdziwym ludziowym konsultantem skontaktować, musisz przez parę dni użerać się z tym debilnym chatbotem, który ma na imię Billie (pewnie od "debil"). 

Najpierw każe ci toto iść się zapytać po sąsiadach, czy nie odebrali twojej paczki i skontaktować się z nim na drugi dzień. 

Potem każe ci czekać jeszcze jeden dzień, bo "może kurier jednak dostarczy ci tę paczkę, gdyż tak się często zdarza, że kurier powiadamia, że paczkę dostarczył, ale jeszcze nie dostarczył i dostarczy dopiero za 2, 3 albo 4 dni". Taa. 

Jak do tego czasu cię szlag nie trafi, to w końcu bot poinformuje cię, że możesz porozmawiać na czacie z prawdziwym konsultantem... tylko "najkrótszy czas oczekiwania wynosi 5 minut", ale "akurat dziś czas oczekiwania jest wyjątkowo długi i na razie nikt nie jest wolny...". 

Doskonałe ćwiczenie cierpliwości. 

Można jednak napisać mejl, a oni "jak najszybciej postarają się odpowiedzieć". 

Napisałam. I czekam sobie... Może kiedyś ktoś mi odpisze...  Poprzednim razem, jak zgubili paczuszkę z kropelkami dla świnek ze zwierzętowej internetowej apteki, to za kilka dni otrzymałam paczkę z nową przesyłką. Pierwszą pewnie amba zjadła.



Firma, w której zamówiłam ten prezent dla Młodego, przypadkowo do mnie napisała przez bol, bo chcieli, bym wystawiła im na bolu-u opinię na temat zakupionego przedmiotu i podali swój e-mail w razie pytań dotyczących tego produktu (nie piszę, co to, bo nie wiem, czy Młody przypadkiem nie czyta). 

Napisałam zatem wczoraj do nich, że niestety wbrew temu, co stoi się na stronie bol.com, to ja ciągle nie otrzymałam od nich zakupionego przedmiotu. Może ktoś coś z tym zrobi, zanim nadejdzie czas prezentów, a może jestem już 50€ w plecy i będę musieć ponownie to samo zamówienie złożyć. Jak już raz postanowiłam, że to kupię, to nic mnie od tego nie odwiedzie. To rodzaj praktycznego użytkowego prezentu, nie żadna tam zabawka, ale nie mam gdzie tego kupić stacjonarnie.

Takie drobne kłopoty nie zniechcęcą mnie jednak do zakupów online. Za daleko mam do sklepów stacjonarnych. Ba, teraz to już coraz ciężej w ogóle jakikolwiek sklep stacjonarny, inny niż spożywczy znaleźć w promieniu 50km. A jak już jakiś jest to wtakiej dupnicy, że bez auta i tak tam człowiek się nie dostanie. Poza tym ja nie lubię łazić po sklepach, szczególnie takich dużych jak Ikea, czy jakiś Decathlon, z których człowiek wychodzi chory psychicznie i wyczerpany fizycznie - za dużo ludzi, za dużo hałasu, za dużo bodźców. Ludzie się pchają, śmierdzą, drą mordy, dotykają... AAAAAA aż mam chęć wszystkich skopać, bić, drapać, popychać, a przynajmniej zwyzywać i opluć. Głowa pęka, świat wiruje, pojawiają się mdłosci i mordercze myśli... 

Nie, zakupy przez internet są dla mnie idealne. Mogę dowolnie sobie jeden produkt oglądać i nikt się nachalnie nie dopytuje, czy w czymś mi pomóc, nikt mi na kark nie sapie ani się koło mnie nie przepycha ze stadem wrzeszczących gówniaków. Mogę sobie też opinie użytkowników poczytać i spokojnie nawet kilka dni albo i  tygodni zastanawiać w spokoju nad zakupem. Ja często kilka dni a nawet tygodni sie zastanawiam. Dodaje sobie do przechowalni czy koszyka i sobie myślę w wolnych chwilach czy kupić, czy nie kupić. Bywa, że kupię coś na spontanie, ale moja normalna procedura jest długotrwała. To kolejny powód niechęci do stacjonarnych zakupów, gdzie każą mi się szybko zdecydować, a ja nie lubię i nie umiem się szybko decydować.

świetna książka z pomysłami na zajęcia dla dzieci 


Wczoraj wróciwszy wieczorem z pracy poczułam wielką chęć i potrzebę zrealizowania w końcu naszej babskiej wycieczki do parku rozrywki. Młoda była bardzo na tak, bo to już sezon okołohalloweenowy więc szansa spotkania jakichś znanych ludzi i ciekawsze atrakcje. Prognoza pogody była na tak. Najstarsza jednak powiedziała PAS, bo jakąś grypę czy coś sobie gdzieś znalazła i ją to coś rozłożyło. Niefart... Bo po 4 tygodniach pracy z dziećmi potrzebuję pozbyć się złych emocji, które się gromadzą, gdy jestem miła, cierpliwa i wyrozumiała za wszelką cenę, a park rozrywki to świetna ku temu metoda. Im straszniejsze i bardziej emocjonujące atrakcje, tym lepiej. To chyba jedyne miejsce gdzie dorośli mogą się bezkarnie drzeć na cały pysk i gdzie mogą się choć przez chwile poczuć beztroskimi dziećmi. Potrzebuję czegoś takiego, ale postanowiłyśmy to jednak odłożyć, aż Najstarsza wyzdrowieje, bo to ma być babski dzień, babska wycieczka.

Drugą moją opcją była Ostenda, spacer po piachu, patrzenie na fale, oddychanie morskim powietrzem i meksykańska knajpa, którą jakiś czas temu poznałyśmy na jednej z naszych babskich wycieczek. Dziś (sobota)  pogoda jednak mimo że sucha to niesprzyjająca wyjściom. Chłodno i ponuro. Widok za oknem bardziej odbiera energię niż ją dodaje, więc lepiej może gapić się w ekran. 

Nie jest to dzień na plażę, bardziej na jaskinię, ale do jaskini trochę za daleko... Tam by trzeba autem jechać, ale Małżonek musi bardziej niż ja odpoczywać, bo w nowej firmie robota jest jeszcze cięższa niż w poprzedniej. Robi mnóstwo nadgodzin i jest fizycznie kompletnie wyczerpany. Tak jest zmęczony, że nawet spać nie może. Miewa też zawroty głowy, okropne skurcze mięśni i ogólnie siedem plag. Dlatego nie ma mowy o wyciąganiu go gdziekolwiek. Ma siedzieć na dupie i odpoczywać. Szczególnie, że w zeszły weekend trochę nas nosiło. 

Najpierw w sobotę zawieźliśmy skuter do znajomego, żeby mógł spokojnie przy czasie do niego zajrzeć i być może porepcigać, by jeszcze trochę nam posłużył. Znajomy mieszka daleko, więc kawał trzeba było jechać, a potem jeszcze odwieźć busa do firmy Małżonka i odebrać nasze auto. Przy okazji poznałam Małżonkowego szefa, bo akurat tam coś przyjechał robić. Potem jeszcze zrobiliśmy tygodniowe zakupy i tak minął dzień. 



W zeszłą niedzielę odwiedziliśmy naszych nowych znajomych... No oni są dopiero teraz naszymi znajomymi, bo dopiero się poznaliśmy. 

Kilka czy tam kilkanaście miesięcy temu zagaiła do mnie Czytelniczka mojego bloga, która wybierała się na zwiady do Belgii i zaproponowała spotkanie przy kawie. Spotkałyśmy się i okazało się, że fajnie nam się ze sobą gadało. Jakiś czas temu przeprowadziła się ona z rodziną do Belgii i co fajniejsze zamieszkała w mojej prowincji. W końcu postanowiliśmy się wszyscy razem spotkać, by i nasi partnerzy, i nasze dzieci ze sobą się poznały. Okazuje się, że nadajemy wszyscy na dosyć podobnych falach, więc wizyta była bardzo przyjemna. Obawiam się, że nawet odrobinę nadużyliśmy gościnności zabawiając dłużej, niż mieliśmy w planach. No ale superowo nam się gadało, a Młody w drodze powrotnej oświadczył, że było super i że jego nowi przyjaciele mają "fajne personality". Widać było, że Młodzież szybko odnalazła wspólny język. Mam nadzieję, że zajakiś czas znowu się uda spotkać. 

Choć prawda jest taka, że dla nas wcale nie łatwe są takie spotkania, zapraszanie znajomych, czy wybieranie się do nich z wizytą, bo tego wolnego czasu człowiek ma bardzo mało, a tyle rzeczy potrzeba w tym czasie zmieścić. Do tego oczywiście dochodzi zdrowie, zmęczenie i nasze trudne osobowości, które nie zawsze sprzyjają socjalizowaniu się z innymi ludźmi. Jak ja mam socjalny dzień, to Małżonek może nie mieć i td.

Od kilku miesięcy zalegamy z rewizytą naszym innym znajomym również poznanym przez tego bloga i również mieszkającym w tej samej prowincji i to chyba nawet trochę bliżej, ale jeszcze nadejdzie taki dzień, mam nadzieję... Młody co jakiś czas pyta, kiedy pojedziemy odwiedzić Evę, Joshua i ich epickie psy, a oni ciągle ponawiają zaproszenia... Wszystko ma jednak swój czas i czasem trzeba na tę właściwą chwilę poczekać...

u nas na wsi


A czym zapisał się mijający tydzień w pamięci? 

W poniedziałek mieliśmy zebranie z firmą, która w przyszłym roku przejmie nasze świetlice. Opowiadali, jak będzie wyglądała u nich praca i jak będą za nią płacić. Powiedzieli, że wszyscy wychowawcy zostaną u nich automatycznie zatrudnieni bez jakichwkolwiek rozmów kwalifikacyjnych. Każdy jednak będzie jeszcze jednak zapraszan na indywidualne rozmowy, podczas których będzie się mógł wypytać o szczegóły dotyczące konkretnie jego osoby. 

Dla mnie to zatrudnienie nie jest jak na razie takie oczywiste, gdyż moja umowa kończy się przed dniem przejęcia. Koleżanki jednak twierdzą, że niemal na pewno mnie też będą chcieli zatrudnić, wszak będą potrzebowali ludzi do roboty, a z tymi się nie przewala. Ale co ja się będę teraz nad tym zastanawiać. Mogę nawet niedożyć do przyszłego roku. Jutro strach planować, bo nie wiesz, co się w nocy stanie, a co dopiero o przyszłym roku myśleć. Nawet nie wiem, czy ja będę tyle chcieć pracować w tej świetlicy, bo może postanowię poszukac innej pracy albo wrócić do sprzątania... kto wie, co mi do łba strzeli przez rok.

Obiecywali nam lepsze zarobki, ubezpieczenie szpitalne i czeki żywnościowe, przy podobnych, niemal takich samych zasadach i warunkach pracy, ale w to każdy uwierzy, jak zobaczy... Koleżanki z wieloletnim stażem nie bardzo wierzą im na słowo i pytają znajomych pracujących w związkach, czy w ogóle jest możliwe to co oni nam tam obiecywali... Nikt nie kuma, jaki ma cel ta zmiana firmy, skoro niby nic nie ma się zmienić... każdy węszy jakieś machlojki i kombinacje alpejskie.  Ja przyglądam się temu trochę z boku, bo przecież dopiero próbuję się rozeznać jak ta aktualna firma w ogóle działa.



W piątek miałam z kolei rozmowę ewaluacyjną z moimi mentorkami. Sprawdzały wg długiej listy , co już wiem, a czego jeszcze muszę się nauczyć. Odkryły w ten sposób, że jeszcze nie przerobiłyśmy razem wytycznych dotyczących nagłych wypadków, typu pożar, ucieczka  dziecka itp. A w najbliższym tygodniu mam już sama jeden ostatni dyżur, czyli zamykanie świetlicy, a to oznacza, że pod koniec dnia zostanę po raz pierwszy w pracy sama, czyli muszę wszystkie dzieci w jednym kawałku oddać rodzicom i niezapomnieć ich po kolei wyrejstrować, by rodzice mandatu nie otrzymali, bo faktury wyliczane są przez system automatycznie wg spędzonego w niej przez dane dziecko czasu. Nie zapomnieć wysłać poszczególnych dzieci na zajęcia muzyki, sportu, itp. Nie zapomnieć posprzątać kibli, umyć stołów, dopilnować, by dzieci posprzątały za sobą zabawki albo samemu doprowadzić lokal do porządku, nie zapomnieć pozamykać drzwi, pogasić wszystkich świateł, wylogować się z systemu i wyłączyć telefonów itd itp. Muszę też znać wszystkie procedury w razie mniejszego i większego WU, bo nigdy nic nie wiadomo. Muszę wiedzieć, gdzie znajdę telefony do rodziców w razie gdyby dziecko nagle zachorowało, czy coś mu się stało itede itepe. Dla nowicjusza to fura rzeczy do zapamiętania i ogarnięcia.

Poza tym jedna rzecz, nad którą jeszcze dużo muszę popracować, to ogarnianie starszych dzieci w większej świetlicy, bo jeszcze nie jestem w stanie nad tym cyrkiem sama zapanować i nie zawsze właściwie reaguję.

 Koleżanki same przyznają, że tamta grupa jest w tym roku wyjątkowo trudna i upierdliwa. Nawet niektóre koleżanki z kilkunastoletnim stażem nie dają rady zapanować nad zgrają. 

Powtórzyły po raz kolejny, że w tej pracy nie jest najmniejszym wstydem poprosić koleżankę o pomoc. Nie jest wstydem, a wręcz koniecznością i rzeczą pożądaną przyznać przed sobą i przed innymi, że nie dajesz rady, że masz zły dzień, że coś jest ponad siły, że jesteś na granicy wytrzymałości czy cierpliwości.

 Powtórzyły z 50 razy, by nauczyć się u siebie ten moment rozpoznawać i na czas poprosic koleżankę o wsparcie albo nawet o zamianę grupy, by nie narażać dzieci, siebie samej ani całego zespołu na to, że przekroczysz jakąkolwiek granicę. Dzieci wystawiają nas bowiem na ciężkie próby czasem. Wspinają się na szafy, skaczą po kanapach, rzucają w siebie różnymi przedmiotami, kopią się na wzajem albo drapią. O wyzywaniu czy dzikich harcach już nawet nie wspominam.  

To co wyprawia czasem młodzież może najciemniejsze moce i najniższe instynkty obudzić... Pracuje tam ledwie 4 tygodnie, a już raz mi się zdarzyło, że złapałam małolatę za łapę, ściągnęłam z kanapy, po której skakała mimo kilkukrotnego upomnienia i posadziłam na schodach zakazując się na krok ruszać. 

Oczywiście, że sekundę potem już tego żałowałam, bo wiem, że to objaw MOJEJ słabości, bezradności i złości i że właśnie straciłam nad sobą panowanie. Tak oto z lekkim zażenowaniem oraz wielką na siebie złością skonstatowałam, że mój lont jest nawet krótszy niż mi się zdawało, choć mówiłam tu przecież nie raz, że moja dawna anielska cierpliwość w ostatnich latach wyparowała jak kamfora i niewiele mi już jej zostało... Miałam jednak nadzieję, że jest jej więcej. 

Po tej akcji dostałam oczywiście upomnienie od mentorki, bo akurat widziała tę scenę. Pociągnięcie dziecka za rękę i zmuszenie do usiadnięcia na zadku to może nie wielka przemoc ani wielka tragedia, ale mimo wszystko jest to przemoc. To zdarzenie jednak jest też dla mnie ważne, bo uświadomiło mi, że muszę tej kwestii, tej stronie swojej natury więcej uwagi poświęcić, by w przyszłości uniknąć takich albo gorszych sytuacji i stać się jutro lepszym człowiekiem i opiekunem niż dziś jestem.

No dobra, ale ta pierwsza drobna porażka i tak nie zmienia faktu, że ja wolę i tak pracować ze starszymi dziećmi, niż z takimi dwu- czy trzyletnimi pierdzioszkami. Starszaki są bardziej upierdliwe, trudniejsze w obsłudze, ale i fajniesze, mądrzejsze i czasem się fajnie z nimi dyskutuje, a zabawy mogą i mnie samą bawić. Są większym wyzwaniem, a ja lubię wyzwania. Jestem ciągle przekonana, że na większość ancymonów potrafię znaleźć jakiś sposób lub haczyk. Tylko muszę ich wystarczająco poznać. Z niektórymi mogę się pewnie zaprzyjaźnić. Z innymi nigdy się to nie uda, ale może udać się znaleźć coś co je zainteresuje i skieruje ich myśli i łapy we właściwym kierunku. Wiem, że ważne jest, by znaleźć tym diabełkom jakieś zajęcie, bo znudzone dziecko to dziecko niebezpieczne dla siebie i innych.

Powoli kiełkują już i przypominają mi się różne pomysły, ale potrzebuję czasu. 

Początki w takiej pracy są trudne, bo na raz musisz się zapoznać z ogólnymi wytycznymi teoretycznymi, kolegami, zasadami, dwoma różnymi lokalami i lokalizacjami i poznać setkę dzieciaków i dwa razy tyle rodziców, o dziadkach nie mówiąc nawet. Dużo się tu dzieje na raz. Ciągle wrze jak w ulu i ciągle trzeba być czujnym i szybko się dostosowywać do ciągle zmieniających się okoliczności i nagłych wypadków losowych. Lubię taki tryb pracy i to bardzo. Czuję się ciągle super w tej pracy. Nie przeraża mnie to, ilu rzeczy muszę się nauczyć, nie strazne mi ciągle nowe wyzwania. Wprost przeciwnie, to jest coś co daje mi siłę, energię i motywację.

Jednakże nie jestem już pierwszej młodości i czuję to na każdym kroku każdą cząstką swojego ciała i umysłu. Zaczynanie kariery w tym wieku to jednak nie jest to samo co za szkuta.

Jakby nie patrzeć moja poprzednia praca była czymś całkiem innym. Była spokojna, cicha, przewidywalna, samotna i nie zabierało się jej do domu. To dla mnie OGROMNA zmiana. Zmiana na lepsze, fajniejsze, ciekawsze, pozytywna zmiana, ale zmiana, do której trzeba się przyzwyczaić, przystosować, ogarnąć rozumem i ciałem. 

Po miesiącu to dopiero zaczyna do mnie powoli docierać. Przecież to wszystko tak szybko się zdarzyło. Wiedziałam, że będę szukać pracy i że chcę ją wykonywac, ale nie byłam na nią tak do końca gotowa. Po prostu jednego pięknego dnia wysłałam nagle bez większego namysłu, całkowicie spontanicznie to CV a po kilku dniach mnie zatrudnili. Nawet nie zdążyłam zrozumieć, co się tak na prawdę stało, a już minął miesiąc. 

Minął miesiąc, a ja ciągle dopiero się uczę tego mojego nowego zawodu. Krok po kroku poznaję zasady pracy. Starsze koleżanki zaznajamiaja mnie po kolei z tajnikami pracy poszczególnych zmian. Powoli poznaję dzieciaki i rodziców. Już trochę rozpoznaję twarze, choć rzadko potrafię nadać im imię, to jednak wiem, że przychodzą do naszej świetlicy. Na ulicy pewnie jeszcze żadnego rodzica bym nie rozpoznała, dzieci może niektóre... 

Kurde taka robota to nie to samo co jakaś fabryka czy sprzątanie, że raz ci powiedzą, co masz robić i od razu praktycznie możesz zacząć samodzielnie pracować, szczególnie jeśli uczyłeś się gdzieś tego zawodu lub miałeś z nim taką czy inną styczność.

 Tego zawodu uczy się - co dopiero sobie sama uświadamiam -  całymi miesiącami. Ja po roku kursu specjalistycznego i stażów dopiero po miesiącu pracy będę powoli samodzielne dyżury rozpoczynać. Skomplikowana to robota. 

Ale radość jest wielka i po miesiącu ciągle nie zgasła. Drobne potknięcia tylko bardziej mnie motywują do dalszej pracy nad sobą. Wreszcie mam bowiem jakiś sensowny cel, dzięki któremu życie nabiera sensu i przyjemnego dla ducha blasku.

Zmęczenie daje mi trochę w kość, ale okazuje się, że koleżanki też narzekają na zmęczenie i czasem mówią, że czują się jak przeciśnięte przez wyżymaczkę, co dla mnie jest bardzo budujące, bo świadczy prawdopodobnie o tym, że z moim ciałem nie jest tak źle, jak się obawiałam, że może być...

Coraz bardziej skłaniam się ku teorii, że ten cały syf i sztuczna menopauza po prostu wpieprzyła mnie nagle bez ostrzeżenia czy przygotowania w wyższy etap życia, etap starzenia się i początków niedomagania tu czy tam.

Przed chorobą byłam (w sensie czułam się) wyjątkowo silna, sprawna fizycznie i umysłowo jak na swój wiek, o czym przecież systematycznie mi ktoś mówił i co sama widziałam porównując się z równieśniczkami. I nagle bum-patat wyjebutało mnie w poziom normalny przeciętnej 47-latce. Nagle oślepłam i nie widzę drobnego druku. Nagle zaczęłam wszystko zapominać i przestałam zapamietywać nowe rzeczy. Nagle osłabły mi mięśnie, zmniejszyła się kondycja, elastycznośc stawów, cierpliwość, szybkość myślenia i kojarzenia faktów... 

W tym tygodniu dokonałam właśnie tego wiekopomnego odkrycia, że oto jestem teraz przeciętną czterdziestosiedmiolatką. Nie jest to może fajne, bo jednak wolałam być sprawniejsza i sprytniejsza niż teraz, ale powiedzmy sobie szczerze, nie ma tragedii, skoro inne baby też tak mają.

Silniejsza niż przeciętna baba jestem nadal, bo ku wielkiej mojej uciesze, koleżanki strzeliły wielkiego karpia, kiedy pierwszy raz wzięłam spontanicznie w jedną rekę (i to tą z operowanej strony) i przeniosłam bez wysiłku jeden po drugim te metalowe płotki, którymi zastawiamy wjazd na parking wychodząc ze świetlici do szkoły po dzieci. One,  jak na typowe baby przystało, we dwie jeden płotek noszą  i jeszcze narzekają, że ciężkie. Słabeuszki ;-)

Rowerem pokonuje też już bez większego wysiłku te 6 do 14 kilometrów dziennie, W poniedziałek to nawet grubo ponad 20 pyknęło i dałam rady. Z czego wniosek, że prawdopodobnie jestem w stanie i swoja kondycję odbudować. Mózg może też jeszcze da się trochę podrepcigać ćwiczeniami umysłowymi, czytaniem, myśleniem, rozwiązywaniem zagadek i skłanianiem do pracy.

Koleżanki w pracy i inne rówieśniczki noszą już dawno okulary do czytania, a ja chciałabym do śmierci bez nich się obywać. Pora jednak zapisać się do okulisty i nie wydziwiać, bo niestety nie mogę już czytać drobnego druku, co na blogu też widzę po ilości błędow, które popełniam i które poprawiam dopiero po opublikowaniu powiększając sobie procent wyświetlania obrazu... a i rysowanie przychodzi mi z coraz większym trudem, bo nie widzę, co rysuję i linie mi się mijają haha.

Muszę też chyba trochę popracować nad swoją wrażliwością, bo widzę, że nie jest to tu też za bardzo przydatne. W tej pracy trzeba stać się bardziej gruboskórnym i nie rozczulać się za bardzo nad dziećmi...

Gdy prowadzimy dzieci ze szkoły do świetlicy, muszą one iść w dwójkach. Duzi prowadzą za rączki przedszkolaków i trzymają je mocno za te łapki. Maluch idzie zawsze od strony domów, a starszak od ulicy, by zmiejszyć szanse na to, że malec nagle się wyrwie i wyskoczy na ulicę pod jadące samochody. Ruch jest tam duży. Grupy czasem liczą sobie nawet 30 dzieciaków, a bywa że prowadzimy je tylko we dwie wąziutkimi chodnikami, przy czym jedna uprawniona osoba do tego musi zatrzymywać ruch by reszta mogła bezpiecznie przejść przez przejście dla pieszych, a wtedy druga prowadzi całą grupę pilnując, by wszyscy maszerowali bez ociągania i bacząc by żadne debil jednak mimo wszystko nie próbował nikogo przejechać, bo tu bezmózgich pojebów nie brakuje niestety. 

Staramy się zawsze jak najszybciej dotrzeć na miejsce, ale dzieci często cudują, ociągają się, łapią się słupków i stukają ludziom w okna, potykają, wiążą buty, biją się, kopią, wyzywają, starzaki czasem szarpią niemiłosiernie swoich podopiecznych, ściskają im celowo zbyt mocno dłonie, a wtedy te maluchy zaczynają płakać. Czasem płaczą i bez tego, bo są bardzo zmęczone, głodne, tęsknią za mamą, coś je boli, chore są... I tak idą całą drogę zachodząc się niemal z płaczu, a nikt z tym nic nie robi. Czasem któraś pani wykrzyknie nawet, by przestały się mazać... Co dla mnie jest nie do pojęcia. No bo cholera jak pociągnięcie przeze mnie dużego dzieciaka za łapę jest przemocą i jest niedozwolone to olewanie potrzeb płaczącego maluszka często szarpanego przez starszego kolegę - moim nader skromnym zdaniem - tym bardziej powinno być karygodne. No ale cóż, realia są, jakie są.

W tym tygodniu prowadziłam dwuipółlatka, który dosłownie zasypiał na stojąco podczas tego marszu ze szkoły do świetlicy. Dzieciak był praktycznie nieprzytomny ze zmęczenia. Może też i głodny.

Znowu przyglądam się z bliska temu systemowi i nie bardzo potrafię go zrozumieć ani tym bardziej przejść nad tym ot tak do porządku dziennego. Nie mieści się to wszystko w moich kategoriach postrzegania świata. Nie ogarniam tego czasem rozumem i emocjami. Jest dużo rzeczy dobrych. Pierdyliard razy lepszych niż obserwowałąm np w PL, ale niektóre są po prostu dla mnie okropne, chore  i bezduszne.

Jak wiadomo, do szkoły idą tu już dwu-i-pół-latki. Tak, idą do grupy przedszkolnej, nazywa sie je przedszkolakami, ale ich dzień nie różni się zbytnio od dnia pierwszo- czy szóstoklasisty. I ten i tamten dostarczany jest na siódmą do świetlicy, stamtąd prowadzony do szkoły na ósmą trzydzieści, a potem z niej odbierany o 15.30 i prowadzony do świetlicy, gdzie czeka aż rodzic czy inny opiekun go łaskawie odbierze. Przy tym jednego odbiorą już o 16, a drugi siedzi u nas do 18, co dla niektórych oznacza przebywanie w placówkach od 7 rado do 6 wieczorem. Bez jedzenia, bez możliwości położenia sie na chwilę, bez przytualnia... 

Obserwuję reakcje dzieci na widok mamy czy taty. 

- Maaaamaaaaa! - Maluch biegnie, rzuca się w ramiona matki - Co dziś bedziemy jedli?

Komuś może się to wydawać śmieszne, ale dla mnie takie reakcje są smutne i przygnebiajace. Dzieci są głodne jak diabli. Często mówią, że są głodne, ale nie dostają ani u nas, ani w szkole jedzenia. Jak rodzic naszykuje im żarcia do tornistra, to się najedzą, jak nie da wystarczająco, to są głodne. 

Nidektóre dzieci jedzą u nas śniadanie, bo nie zdążają rano się posilić w domu. Mama lub tata mówi wtedy, że mają kanapki w tornistrze. Jak chcą to mogą zjeść. 

Na przerwie szkolnej o 10tej w ostatnim czasie w wielu szkołach przyjęło się, że wolno zjeść tylko owoc, więc wielu rodziców daje tylko jakiś owoc. O tym owocu (o ile go w ogóle zjedzą) siedzą do 12tej, kiedy można zjeść kanapkę (jak się ma na nią ochotę i o ile rodzic ją dał, bo wcale nie rzadko zdarza się, że dzieci w chlebaczku mają tylko kilka chipsów). 

Potem przychodzą znowu do nas i mogą zjeść ciastko czy owoc, jeśli mają coś takiego w swoim tornistrze. Wiele dzieci już nic nie ma. Najgorzej jest w środy (moim zdaniem) bo wtedy obowiązkowo wszystkie dzieci mają o 15tej zasiąść do stołu na jedzenie ciasteczka...

 Kiedyś była taka sytuacja, że wszystkie przedszkolaki  miały ciastko oprócz jednego dwu-?/trzylatka. Biedak przeszukał na moich oczach wszystkie pojemniczki, jakie miał w tornistrze. Zjadł na miejscu centymetrowy kawałeczek skórki po południowej kanapce i nic więcej nie znalazł. Nie chciał iśc do stołu. Mówił, że jest głodny. Ja chciałam pozwolić mu sie iść bawić, by przynajmniej nie patrzył, jak inne dzieci jedzą. Ale koleżanka na niego nakrzyczała, żeby siadał do stołu, bo "dobrze wie, że wszyscy muszą siedzieć przy stole". Rozplakał się, ale w koncu usiadł.

KURWA! Przecież to jest totalnie bezduszne podejście! Dzieciak musi o głodzie siedzieć i patrzeć jak jego koledzy zażerają ciasteczka, bo to jego wina, że rodzic dał mu za mało jedzenia do tornistra. Dzieci nie mogą się przy tym dzielic z kolegą. Jest zakaz.

Czasem dzieci widzą, że drugie ma ciastko i przychodzą niemal ze łzami w oczach pożalić się, że też są głodne i też by chciały ciasteczko. Ale my nie dajemy ciasteczek. Wcześniej tak było, ale od tej pojebanej pandemii nie ma już tego zwyczaju.

Zatem niektóre dzieci siedzą przez 8-11 godzin o jednej kanapce, jednym ciasteczku i kawałku jabłka. 8-11 godzin w tłumie innych dzieci i hałasie bez możliwości położenia się choćby na chwilę w ciszy, bez możliwości przytulenia się do kogoś, pobycia z kimś sam na sam i poopowiadania całego dnia. Bez mamy, bez taty, bez ulubionej maskotki czy psa.To musi być ciężkie dla wielu nastolatków, a co tu dopiero o tych małych pierdzioszkach dwu-, trzy- czteroletnch mówić. To jest ta rzecz, która bardzo, ale to bardzo mi się w mojej pracy nie podoba i na którą bardzo ciężko będzie mi się uodpornić. Zwłaszcza, że ja od pierwszej chwili widzę powiązanie pomiędzy tym w/w faktem, a agresją, złością, konfilkatmi u dzieci. Człowiek głodny i zmęczony to człowiek zły. Człowiek przebodźcowany to człowiek zły.

Świetlice powinny zapewniać dzieciom miejsce do drzemki i wyciszenia, ale to często tylko piękna głoszona w mediach i szkole teoria. W praktyce jest tam często jak w ciężkim obozie pracy - hałas, brak odpoczynku, jedzenia i zrozumienia. 

Z każdym rokiem większe oszczędności,  brak ludzi do pracy, ale za to rosnąca w przyśpieszonym tempie liczba dzieci przypadających na jedną placówkę to brutalna flamandzka rzeczywistość, a  będzie coraz gorzej.

Do pracy dojeżdżam, jak już mówiłam, rowerem. Może to i trochę czasem dla mnie fizycznie męczące, ale za to doskonale działa na psychikę. Wieczorem pedałuję sobie powoli, podziwiam otaczającą mnie naturę. Czasem zatrzymam się, by się z bliższa jakimś obiektem czy widokiem ponapawać. Czasem są to dzikie gęsi, czasem sarny, innym razem cudne niebo, kolorowe grzyby czy jagody albo i zwykła kałuża obok której inni przechodzą obojetnie, a ja zauważam w niej piękno. Nawet mój własny cień może być cudem, gdy potrafi się patrzeć pod odpowiednim kątem...

Podczas takiej jazdy mogę się w spokoju zastanaowić nad całym minionym dniem, mogę się zrelaksować choć odrobinę i pobyć sobie wpokoju i ciszy wśród natury...

ja i rower







Gdy pada zazwyczaj przyodziewam na się różne akcesoria przeciwdeszczowe, których ci u nas dostatek. Kurtka, peleryna, portasy, ochraniacze obuwia, czasem zakładam gumowe rękawiczki na zwykłe, gdy zimno... W takim uzbrojeniu żaden deszcz mi nie straszny i spokojnie pedałuję sobie rowerem dokąd chcę. 
Za każdym razem bez względu na pogodę mijam po drodze dziesiątki rowerzystów w wieku różnym. 
Ludzie tu rowerują w każdą pogodę z wyjątkiem bardzo porywistego wiatru, kiedy meteorolodzy podadzą kod pomarańczowy. Lekki wiatr tam nikogo we Flandrii nie powstrzyma przed rowerowaniem. Rower to tu styl życia, choć tych na szybkich rowerach elektrycznych to ja bym jednak ze ścieżek rowerowych poginiła. Najpierw na kurs przepisów drogowych a potem na psychotesty, bo to co się tu zaczyna dziać na ścieżkach rowerowych przybrało bardzo, ale to bardzo niepokojący kierunek. Poustawiali znaki ograniczenia do 50km/h (PIĘĆDZIESIĘCIU!) na ścieżkach rowerowych i te świry na speedpedelcach i w velomobilach jeżdżą czasem jak pojebani nie zważajac na nic ani na nikgo, nie używając ani wyobraźni, ani zdrowego rozsądku, a te maszyny są zwyczajnie śmiertelnie niebezpieczne dla zwykłych uczestnków ruchu na ścieżkach rowerowych, czyli no dzieciaków, emerytów czy spacerowiczów. Dla nich samych też są niebezpieczne, ale to jak się jeden przypał z drugim zabije czy połamie to już jego problem. Gorzej, że to tałatajstwo jest realnym zagrożeniem dla innych ludzi.


Podążając na zebranie z nową firmą przyglądałam się bacznie okolicy. Co tam ciekawych rzeczy nie zauważyłam! Niby znam to miasteczko, bo często w nim bywam, ale w tej okolicy jeszcze się nie plątałam. Panie, okno z wyrzeźbionymi rączkami zobaczyłam. Czadzior do kwadratu!
Były też ładne domy i lokal z kilkunastoma automatami z dziwnymi rzeczami. W jednym były normalnie napoje, w drugim słodycze i chipsy, ale w kolejnym były szampony, prezerwatywy, chusteczki chigieniczne... Pierwszy raz widziałam tak dziwny lokal. Automaty z dziwnymi rzeczami zazwyczaj stoją koło drogi po prostu. Biorąc pod uwagę ten smród moczu zalewający owo pomieszczenie, wydaje sie to jak najbardziej logiczne...
Przed budynkiem, w którym odbywało się zebranie stały ławki, więc tam sobie przysiadłam w oczekiwaniu na koleżanki, bo dotarłam tam pierwsza, gdyż rowerem to sobie wolałam wcześnie wyjechać... Koło ławki pod koszem na śmieci stała jakaś drewniana figurka... Koleżanki też ją zauważyły od razu, gdy tylko tam podeszły. Każdy się zachodził w głowę, co to coś tam robi... Ludzie dziwne rzeczy czasem zostawiają na ulicy..




Gdy wracamy skądś do domu, zawsze spoglądamy w górę zanim przejdziemy przez furtkę do ogrodu, bo od pewnego czasu wisi nad nią byczy pająk krzyżak... Piękny jest, ale jakoś nikt nie chciał by go mieć na swojej szyi czy twarzy...











2 komentarze:

  1. Smakowicie obszerny post, już się nań cieszę, ale nie teraz bo trzeba spać żeby rano wstać🥱🌚

    OdpowiedzUsuń
  2. fakt, jest co poczytać,ciekawe to wszystko,pozdrawiam i dużo sił życzę.

    OdpowiedzUsuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima