16 czerwca 2025

Cierpliwym krokiem w stronę wakacji

 Strasznie niepewne i niespodziankowe czasy nam nastały. Nawet w szerszym światowym ujęciu. Tyle że światowe ujęcie w tym momencie akurat mi zwisa i powiewa...

Jakiś czas temu wykupiłam sobie na jeden miesiąc abonament na gazetę, bo była promocja i przez ten miesiąc byłam na bieżąco z wydarzeniami. Dzięki temu odkryłam, jak bardzo mi ta wiedza szkodzi. Czytałam i się przejmowałam losami przypadkowych, zupełnie mi obcych ludzi, martwiłam o przyszłość świata, wkurzałam się na głupotę ludzi, durną politykę i swoją bezsilność na to wszystko. Z jednej strony ciekawiło mnie to wszystko, co się gdzie dzieje, bo z jednej strony dobrze jest wiedzieć, ale z drugiej miało to bardzo negatywny wpływ na moje zdrowie psychiczne, które samo w sobie i tak dobre nie jest, bo lepiej nie oglądać tego całego gówna, lepiej nie wiedzieć wszystkiego ze szczegółami...

Zrozumiałam, że bycie na bieżąco z tym, co się na świecie dzieje jest dla ludzi silnych i zdrowych. Mnie to nie służy. Zmęczeni życiem powinni dla swojego własnego dobra trzymać się na dystans. Co innego, gdyby człowiek miał jakiś większy wpływ na to, co się dzieje, jakby mógł coś zmienić, poprawić, naprawić, czy choćby lekko w inną stronę skierować, ale człowiek jest całkiem bezsilny wobec spraw wielkich. Po co zatem się denerwować, po co o tym myśleć? Lepiej zająć się swoim najbliższym otoczeniem, sobą samym, swoim podwórkiem, rzeczami małymi, czymś, na co można mieć rzeczywisty wpływ, gdzie można coś zdziałać, coś zmienić, poprawić albo przynajmniej coś fajnego, czy pożytecznego dla siebie samego zrobić.

Mogę mieć jakiś wpływ na swoje życie, a także na życie najbliższych i trochę dalszych, a nawet całkiem dalekich, z którymi krzyżują mi się ścieżki. 

Mogę na ten przykład podstawić komuś nogę albo podać rekę, dać w zęby albo poczęstować herbatą, mogę komuś coś  ukraść albo coś podarować, a w tym wszystkim najważniejsze, że wybór należy do mnie i że go w ogóle mam. Mogę też nic nie robić, bo tak też mi wolno.

Mogłam nie szukać pracy, nie wysilać się, siedzieć i w domu i zdrowieć powoli i z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że to też mogło by być wcale nie takie złe, ale poszłam najpierw do szkoły, a potem do pracy, bo miałam wybór i mogłam coś zrobić, coś zmienić, czegoś spróbować... 

Minęło już pół roku, jak rozpoczęłam pracę w świetlicy i mimo piętrzących się trudności, narzekań i wysokich schodów ciągle tam pracuję. Nie wywalili mnie ani sama nie odeszłam. Pracuję. Powoli, w swoim tempie, na specjalnych zasadach, ale pracuję. 

Nie dawno zjedliśmy wspólne ekskluzywne śniadanie w pracy, a raczej w pobliskim barze śniadaniowym. Najpierw trochę sprzątałyśmy w lokalach i w szafach. Przewieziono większość sprzętu z mniejszej swietlicy do większej, bowiem koniec czerwca już blisko, a mniejsza świetlica istnieć będzie pod patronatem naszej firmy tylko do wakacji. Wyrzuciłyśmy wiele worów niepotrzebnych już nam rzeczy. W tym sporo było rzeczywistych śmieci pozostałych po różnych zajęciach, "bo kiedyś się jeszcze przydadzą", ale do kosza poszło też wiele setek obrazków do kolorowania, których już nikt nie użyje, bo były np w temacie Mikołaj, Halloween etc, ale też całkiem sporo materiałów, które już się nie przydadzą wciągu tych ostatnich miesięcy, sporo pojemników, dekoracji etc. Zauważyłam, że wywalanie dobrych rzeczy już nie robi na mnie wielkiego wrażenia i bez wahania sama wywalam dobre jeszcze rzeczy do kosza. Jeszcze jakiś czas temu sere mi się krajało, jak kazano mi wyrzucach cokowliek, co było jeszcze zdatne do użytku, szczególnie gdy było w stanie idealnym. Z czasem jednak się przyzwyczaiłam, że teraz ludzie tonami wyrzucają dobre rzeczy i nic sobie z tego nie robią, bo każdy ma pełno w dupie i nikomu niczego nie brakuje...

Po sprzątaniu poszlismy na to śniadanie. Stół był cudnie zastawiony i wybór żarła był ogromny: bułeczki, quiche, słodkie drożdżówki, wędlina, ser, mięso zapiekane w cieście, jogurt w kielichach, świezy sok z pomarańczy, kawa, herbata... Wszystko na koszt firmy. Miło. Tylko że przy stole było nas 5 kobiet i tak jakoś pusto, dziwnie... Gdy zaczynałam na zebraniach było nas 10 albo i więcej. Tyle nas zostało teraz... Dziwnie jest. Wspiera nas w pracy armia wolontariuszy, studentów, dorabiających sobie emerytów. Jest okej, ale jak któraś zachoruje, jest kicha, bo tylko normalny pracownik może otwierać i zamykać świetlicę, podejmować decyzje, skanować dzieci (choć to juz się pozwala innym robić)... Zaprawdę dziwnie jest teraz...



Czy uda mi się do końca lipca dopracować,  nie mam fioletowego pojęcia. Tego nie da się w żaden sposób przewidzieć. 

Czekam...

Co będzie dalej? Pomysłów wciąż brak. Czekam, bo a nuż coś się zmieni. To równanie ma za dużo niewiadomych.

Jest kwestia mieszkania, którego ciągle szukamy i które będzie ciężko znaleźć, ale jakieś szanse są, a taka zmiana miała by wpływ na wiele rzeczy.

Trzeba cierpliwym być... 

Czekamy również na zakończenie roku szkolnego, a przede wszystkim na dzień zapisu na listę oczekujących do wybranej przez Młodego szkoły. Stoi tam, że zapisy zaczynają się punkt 12, więc już przed dwunastą trzeba będzie być gotowym przed kompem, żeby migiem wypełnić formularz i wysłać. Może uda sie w ten sposób zaklepać pierwsze miejsce.  Oczywiście zdobycie pierwszego miejsca na liście ciągle nie gwarantuje przyjęcia do szkoły, bo jak pechowo nie zwolni się miejsce w trzeciej klasie to i tak jesteśmy w polu. 

Czekamy.

Próbowałam jeszcze zapisać Młodego do tej pobliskiej szkoły "specjalnej" oraz drugiej w Sint-Niklaas, ale niestety musztarda po obiedzie. Zapisy na listę oczekujących zaczęły się w kwietniu, który to czas przespałam, a teraz Młody dostał dopiero odpowiednio 15 i 18 miejsce na liście oczekujących, czyli nie ma szans. 

Gdzie te czasy, że zmiana szkoły na wyższych stopniach nie była większym problemem...? Teraz wszędzie jest pełno, w każdej szkole te durne listy oczekujących, wszędzie zapisy online, często już od kwietnia.

I czekanie, czekanie, czekanie...

Póki co Młody wybrał sobie wstępnie kierunek na przyszły rok w swojej szkole, który tak średnio na jeża go obchodzi i do którego mało talentu ma, ale oficjalnie do nowej klasy zapisać musi się do 1 lipca, więc czekamy z tym jeszcze trochę... Do innych okolicznych szkół nie chce się przenosić z przyczyn różnych.

W poniedziałek zaczynają się egzaminy pisemne. Z opadem kopary czytałam mejl ze szkoły, w których dyrektor prosi rodziców o wyłączenie na czas egzaminów programów ochrony rodzicielskiej uniemożliwiających korzystanie m.in. z YT, bo na egzaminach będą musieć obejrzeć jakies wideo. Inaczej nie zdadzą egzaminu... 

 SERIO?!!! 

Aż zapytałam Młodego, czy na prawdę rodzice poinstalowali jego kolegom takie oprogramowanie na szkolnych laptopach?! Wzruszył ramionami i powiedział że tak.

W takich sytuacjach zastanawiam się, czy to rodzice są nadgorliwi, czy też po prostu zwykłe nastolatki faktycznie wymagają aż takiej kontroli...? Już nie wiem, co jest normalne na tym świecie...Na pewno nie ja, skoro takie rzeczy mnie dziwią, a nawet szokują.

Jakiś czas temu  dotarło do mnie, że ja mam farta bycia matką  jednostek specjalnych i że fakt bycia wyjątkowym rodzicem wyjątkowych (autystycznych, zdolnych) dzieci powoduje, że ja w wielkim stopniu zwyczajnie nie potrafię zrozumieć świata większości rodziców i dzieci. Co u nas się sprawdza z powodzeniem, u innych nie będzie mieć najmniejszego sensu. I na odwrót.

No ale żeby instalować ochornę rodzicielską na SZKOLNYM LAPTOPIE NASTOLATKA?! 

Gdyby nie ten mejl w życiu bym nie pomyślała, że ludzie coś takiego robią swoim własnym dzieciom. 

 A potem pewnie będą się pultać, że dzieci im nic nie mówią, że im nie ufają, że ich uszukują. Kurde, jak by mnie tak starzy kontrolowali to też bym im nic nie mówiła i próbowała wyciulać na każdym kroku. To chyba logiczne. Te ludzie to so...

No ale mniejsza o to. Młody znowu nie uczył się do egzaminów, więc czekamy z lekkim zdenerwowaniem, czy i tym razem mu się uda dobrze je napisać... Z czego wniosek, że panika jaką sieją wszystkie belfry, rodzice i media zrobiła i mnie niezły kipisz we łbie. Niby wiem, że Młody jest mądry, że przez cały rok się nie wysila z nauką, ale otrzymuje dobre punkty, że skoro on się nie boi egzaminów i nawet specjalnie o nich nie myśli, to nie ma powodu do zmartwień, bo on wie, co wie. My nie mamy wygórowanych oczekiwanń. Wystarczy, by zdał do następnej klasy. Tylko tyle i aż tyle. 

Jednak jak wszyscy wokół ciągle srają żarem, panikują, zabierają dzieciom telefony, zamykają je w pokojach, nie pozwalają wychodzić z domu i kontrolują 24/7 czy dziecko się przygotowuje do egzaminów; skoro dyrektorzy i wychowacy ślą listy pouczające jak troszczyć się o dziecko w trakcie egzaminów;  skoro media robią  całe specjalne programy jak radzić sobie ze stresem w czasie egzaminów, co jeść, ile spać, by przetrwać "ten trudny czas", to w końcu człowiek zaczyna od tego małpiego rozumu dostawać. Rodzice spotykając się na ulicy licytują się, czyje dziecko, ile się uczy, jakimi metodami je zmuszają czy dopingują, co im pomaga, a potem w tygodniu egzaminów cali spoceni w pracy chodzą ze zdenerwowania o dziecko, by w końcu minutę po zakończeniu egzaminów dzwonić do dziecka i pytac jak poszło, pocieszać... 

Młody się nudzi, bo wszyscy koledzy się uczą i nie ma z nim pograć czy pogadać. Rodzice zabraniają chłopakom gier w czasie egzaminów. Czy ci zastraszeni biedacy, którzy dzień noc kują napiszą lepiej od Młodego? Niektórzy na pewno, ale Młody się nie ściga, bo i po jaką cholerę by miał? Ani on, ani my nie mamy aspiracji do bycia najlepszym uczniem, czy jakimś olimpijczykiem. Nie marzymy o dostaniu się na najlepsze uczelnie w kraju. Celem jest po prostu odrobienie obowiązku szkolnego, zdobycie podstawowej wiedzy i dyplomu szkoły średniej idąc po jaknajmniejszej lini oporu. 

No mówię wam, szajba do kwadratu jest tu z tymi egzaminami. Doprawdy czas polskich matur to przy tym pikuś, jeśli idzie o atmosferę. Przy czym matura jest raz i to jest faktyczny egzamin, ludzie piszą wszak na niej z całego materiału jaki przerabiali przez całą szkołę, a te tutejsze tzw egzaminy są 3 razy do roku w każdej z sześciu klas szkoły sredniej i nie są niczym innym jak takim większym sprawdzianem i to zawsze tylko i wyłącznie z ostatniego trymestru. Jednak Flamandowie zrobili z igły widły i całkiem im na dekiel padło, a media tylko podkręcają atmosferę, a biedne dzieciaki cierpią katusze. Nie rozumiem tego fenomenu. Fiu bziu łamane przez fiksum dyrdum i korba kompletna. Tylko dzieci żal.

Na razie Młody zapisał się na kolejny rok gitary w Akademii Muzycznej. W tym tygodniu dał też mały pokaz umiejętności przed kilkoma rodzicami. Występował z grupą dzieci, jako jedyny z grupy dorosłych i grał inne utwory, niż reszta dzieciaków. Słuchając "Panie Janie" i "Stary Donald farmę miał" w wykonaniu reszty dzieci cieszyliśmy się pod nosem, że Młody chodzi do grupy dorosłych. Raczej szybko by zrezygnował z gitary, gdyby kazano mu grać takie żenujące piosenki haha ;-). Jednak wszystkie dzieciaki fajnie sobie radziły jak na pirszorocznych. Tam przy jednym utworze każdy grał co innego, że aż zęby bolały i uśmiechało się samo, ale mimo wszystko podziwiam, bo to ciężka praca, a w jeden rok całkiem sporo się dziatwa nauczyła. Szanuję wielce, że dzieciakom się chce i że wytrwale ćwiczą i z mozołem idą do przodu. Lubię to!

Udało mi się znaleźć dla nas nowego lekarza rodzinnego! 

Nie pamiętam, czy o tym pisałam, więc najwyżej się powtórzę, że nasza lekarka poinformowała nas mejlem, iż w listopadzie odchodzi. Będąc na zastrzyku u jej koleżanki zapytałam, co nasza lekarka będzie dalej robić i się dowiedziałam, że rezygnuje na razie z kariery lekarza, by zająć się administracją swojego partnera-okulisty. Bo może. Ale szkoda, bo fajna z niej babka , a teraz nie wiadomo, na kogo trafimy.

Chwilę zajęło mi szukanie. Większość lekarzy w naszym regionie ogłosiło już dawno "patienten-stop" i nie przyjmują nowych pacjentów. Zauważyłam jednak dosyć nową grupową praktykę w naszej gminie i napisałam mejla z pytaniem, czy przyjmą dodatkowe 5 osób pod swoje lekarskie skrzydła i wyjaśniłam powód. Szybko dostałam odpowiedź, że mogą nas przyjąć, bo spełniamy warunki, czyli "mieszkamy w tej gminie i nie mamy lekarza lub wkrótce nie będziemy mieć". Musiałam zadzwonić i umówić nas wszystkich na spotkanie zapoznawczo-wprowadzające. Pierwszy raz się z czymś takim spotykam. Wcześniej po prostu się zapisywaliśmy i szliśmy, gdy była potrzeba. W przyszłym tygodniu  wybierzemy się zatem całą rodziną na rozmowę. Ciekawa jestem tego spotkania i ciekawa jestem nowych lekarzy. Zauważyłam że w tej swojej praktyce mają też psychologa i onkologa, a cała drużyna wygląda na zdjęciach jakby wczoraj dopiero studia skończyli. Jednak zdjęcia w internecie często są dawno nieaktualne. Poza tym nie powiem, by mi to przeszkadzało. Przynajmniej nie trzeba się marwtić, że zaraz na emeryturę pójdą. Jedyne, co mnie przeraża odrobinę, to opowiadanie po raz kolejny od nowa o naszych wszystkich skomplikowanych i dziwnych  problemach medycznych. Do tego ta moja niepewna zdrowotnie sytuacja... Trochę dziwnie będzie zaraz na początku pójść i narzekać na zmęczenie prosić o dłuższe zwolnienie lekarskie, gdyby tak się okazało, że nie daję rady w trybie wakacyjnym funkcjonować, co jest niby gdybaniem, ale gdybaniem bardzo realistycznym... Będę wtedy znowu musieć całą historię od raka opowiedzieć, co mi się średnio uśmiecha... A jeszcze mniej uśmiecha mi się opowiadanie historii traumy i depresji córki, bo to zawsze trigeruje to cholerne PTSD. Ona to za każdym opowiadaniem, za każdym wspomnieniem od nowa przeżywa cały ten szkolny hejt, bicie, gnębienie i potem to odchorowuje poważnie...

Ważne jednak, że udało się w ogóle lekarza znaleźć, bo tego się na prawdę obawiałam. Poza tym myślę, że lokalizacja może być nawet lepsza, mimo że ze 2 kilometry dalej, bo do tamtej wsi przynajmniej autobus jeździ i w razie czego młodzi mogą sobie sami autobusem pojechać. Natomiast do aktualnego lekarza tylko rowerem albo autem można się było dostać, bo tam nic nie jeździ z publicznej komunikacji. Gdy jesteś zdrowy te 3 kilometry żadna odległość, ale już z gorączką czy bolącą nogą to czasem niezłe wyzwanie, szczególnie gdy leje, wieje, czy skwar. Może więc znowu wyjdzie na plus?

Wybraliśmy się też w końcu do naszej psycholożki, o co Młody już kilka miesięcy się dopominał. Poprzednim razem bowiem  bardzo mu pomogła z wzięciem niedobrych emocji pod buta. Teraz problem jest trochę podobny, choć też i całkiem inny...  Młody jest bardzo zmotywowany, by walczyć ze swoimi słabościami i wziąć za łeb swoje problemy i stać się lepszym nastolatkiem.

Na pierwszej wizycie byłam razem z Młodym, dalej już sam będzie sobie terminy ustalał i sam ganiał, bo mamy blisko. Teraz dzieci i młodzież 10 wizyt na rok ma u wielu  psychologów totalnie za darmo (koszty pokrywa fundusz zdrowia). Standardowa wizyta u psychologa to w Belgii około 70€ za 45 minut. Od niedawna jednak u niektórych psychologów można korzystać z tanich wizyt (11€) dla dorosłych i darmowych wizyt dla dzieci i młodzieży. Ja byłabym skłonna i te 7 dych płacić, bo psycholog naprawdę pomaga uporać się z wieloma problemami i przyśpiesza znalezienie właściwej drogi dla siebie. Oczywiście nie każdy takiej pomocy potrzebuje. Nie każdy jest też autystyczny, nie każdy wysoko wrażliwy i nie każdy musi funkcjonować każdego dnia w świecie przeciętniaków samemu będąc ponadprzeciętnie inteligentnym...

Nie długo znowu jedziemy do szpitala uniwersyteckiego w Leuven na wizytę w dziale genetyki. Ciekawam, czy coś nowego będą mieli do powiedzenie na temat zdrowia Najstarszej, czy tylko potwierdzą i powtórzą, co już wiemy... 

Prawie o tej wizycie zapomniałam i w ogóle ubzdurało mi się, że została ona anulowana, ale Najstarsza poddała to w wątpliwość i sprawdziła w aplikacji szpitalnej i tam pokazało, że wizyta jest. Dla pewności zadzwoniłam jeszcze do szpitala i faktycznie. Czym prędzej poprosilam szefową, by nie dawała mi tego dnia poranego dyżuru, a najlepiej to cały dzień wolny, bo wizyta niby stoi zaplanowana przed 10u, ale kto wie, jak pójdzie z przesiadkami w drodze powrotnej i czy pociągi będą na czas, no i ile opóźnienia będzie mieć wizyta.  Wiadomo z doświadczenia, że nawet godzinny obsuw może być... Wolałabym nie żyć cały dzień w niepokoju, czy uda mi się na 15.30 dotrzeć do świetlicy.  Do tego Najstarsza ma po południu spotkanie z "laską od zdrowia i samopoczucia" z biura pracy, co nie wiem czemu ma służyć, ale lepiej nie odwoływać spotkań w nieskończoność, co już dwa razy się zdarzyło, bo Najstarsza była na stażu i zapomniała o spotkaniach. Inna kwestia to to dlaczego laska nie została poinformowana przez kolegę z rzekomej drużyny, że Najstarsza chodzi na staż i nie dostosowuje terminów wizyt do tej sytuacji. Co to za drużyna, która sabotuje zadania kolegi?

 Pociąg niby jest bezpośredni z Leuven do Dendermonde, więc raczej sobie poradzi z dotarciem na miejsce, ale w takich sytuacjach ogólnie dobrze, jak ktoś ci towarzyszy... 

Mamy upały! W piątek było ponad 30 stopni i wilgotność powietrza grubo ponad 70%, co stwarza środowsiko ciężkie do życia. Ciężko się oddycha, szybko się człowiek męczy, a słońce praży jak na patelni. Dzieci z trudem maszerowały te kilkaset metrów ze szkoły do świetlicy, a prawie same przedszkolaki żeśmy mieli, gdyż starszaki pojechały na jakiś obóz... W tamtych szkolach mają "leśną szkołę", "morską szkołę", "zamkową szkołę" (nocują w zamkach) albo "farmerską" (nocowanie w farmie dla dzieci). Trochę inaczej to wygląda niż w podstawówce, do której Trójca chodziła. U nas były obozy sportowe, które trwały po 5 dni i jechało sie na nie we dwie klasy razem: piąta i szósta -  jeden rok w Brugii, raz w Blankenberge (i tak jest od lat). Tam każda klasa jedzie osobno do innego miejsca na 2 do 3 dni. Gwoli przypomnienia i informacji dodam, że tutaj wszystkie wycieczki i obozy szkolne są elementem nauki i są obowiązkowe dla wszystkich uczniów, a zwolnić z nich może tylko lekarz. Część kosztów za obóz zwraca często Fundusz Zdrowia, czasem trochę sponsoruje tez Rada Rodziców, jeśli jest przy forsie. Noclegi zwykle są w specjalnych ośrodkach i ceny nie są zbyt wygórowane. Wszystko wliczone jest jak i pozostałe szkolne wydatki w faktury szkolne.


CIEKAWOSTKI OSTATNICH DNI

Będąc u lekarza, wypatrzyłam na tablicy z kartkami nowonarodzonych dzieci (tutejszy zwyczaj) bardzo interesującą kartkę i bardzo interesujące imię dziewczynki... Podoba mi się bardzo, ale jakoś tam mi się wydaje, że w PL by to nie przeszło...

Co do kartek, to już kiedyś było o tym, ale przypomnę. Gdy komuś urodzi się dziecko, zawsze zamawia specjalne kartki, na których widnieje imię bobasa, jego waga, wzrost, dzień i godzina urodzin, dalej są też zwykle imiona i nazwiska rodzicow (małżonkowie nie zmieniają nazwiska po ślubie), ew. chrzestnych, rodzeństwa etc.

Często jest też podane, czy i kiedy można przyjść z wizytą i adres strony z listą ewentualnych prezentów czy kontem pampersowym. Do tego domy się dekoruje na zewnątrz albo boćka z imieniem pod domem ustawia, choć może być też samo imię na oknie, albo tylko czy chłopiec czy dzidewczynka....


Uratowaliśmy kawiątko z komina. 
Kiedyś grając z Młodym w państwa-miasta w slonie usłyszeliśmy kawkę, jakby była za szafą... Nie możliwe! Kawki gniazdują w kominie i na dwóch górnych pietrach faktycznie dobrze je słychać, jak kraczą, wiercą się w kominie, ale na dole?! 
Młody poszedł do kanciapy i zaczął się mocować z zasuwką do komina. Pomogłam mu i nawaliło się sadzy, co było dziwne, bo nie raz już spradzaliśmy czy coś w kominie nie siedzi i sadza się nigdy nie wysypała. Młody włożył do dziury telefon z włączoną kamerą, ale pokazało pusty komin i niebo było widać na końcu... Tylko z boku Młody jakieś coś dziwne zauważył. Zaglądnęłam do dziury prawie skręcając sobie kark, bo dostęp do dziury blokuje bolier... ale zauważyłam tego skurczybyka, który siedział w dziurze gdzie dawniej piecyk żeliwny był podłączony, a teraz tam jest szafa. Faktycznie kawiątko było za zaszą w salonie. Wydobyłam urwipołcia i po obmyciu rany na skrzydle wodą, wypuściliśµy malucha. Po chwili zaczął wołać rodziców i oni udali się w jego stronę. Latanie słabo mu szło, ale trochę szło, więc mamy nadzieję, że sobie dał rady bąbel mały. 
Lubimy kawki, choć wielu zapewne nie przepada za tymi ptakami....



siedze se w kominie



W zeszły weekend odwiedziliśmy z Małżonkiem inną prowincję, bo znajomy wymieniał nam olej w aucie. Była to okazja do krótkiego pięciokilometrowego marszu i oglądania tamtejszej okolicy.
Takie samo zadupie jak u nas. Dobrze prosperujące jak i podupadłe, a nawet opuszczone farmy, pastwiska, szklarnie truskawkowe, sady gruszkowe...

automat z truskawkami



jakaś osa

automat z jajkami




sad gruszkowy

cieplarnie z truskawkami












Cięgle polujemy na owady z aparatem i aplikacją ObsIdentify. ZAbawa nigdy sie nie nudzi.










zachód słońca zaobserwowany podczas szukanie owadów






biedronka w budowie











8 czerwca 2025

Wspomnienia z dreszczykiem.

Zebrało mi się na wspomnienia... z dreszcykiem emocji różnych. 

Dziś przedstawię tutaj kilka zdarzeń z całego mojego skromnego, ale bogatego w (nie)przygody życia. Nie podróżowałam, rzadko opuszczałam w ogóle swoją gminę, ale i tak sporo wokół mnie się działo. Każde z opisanych poniżej zdarzeń dostarczyło mi wiele wrażeń i emocji zapisując się tym samym mocno w mojej pamięci. Niektóre chciałabym zapomnieć bardziej niż inne, o innych jeszcze nie jestem gotowa opowiadać, ale inne opowiadam czasem jako anegdotkę pełną czarnego humoru... Każde zdarzenie bez wątpienia miało wpływ na to kim dziś jestem i gdzie jestem w swojej życiowej drodze.

Opowieści z wczesnego dzieciństwa znam tylko z opowiadań rodziców, ale myślę, że nie nacyganiłam za bardzo i ogólny sens udało mi się zachować. Wiele innych czas zapewne znieksztacił i pozacierał, ale  emocje gdzieś tam ciągle tkwią w mózgu, a niektóre nawet dosyć uwierają. Niewykluczone, że ten wpis pozwoli mi się szybciej z nimi uporać... jako już nie raz się zdarzyło za mojej blogerskiej kariery.

Tekst okraszę fotografiami mojej skromnej persony na różnych etapach rozwoju

DZIECIŃSTWO

Pszczoły 🐝🐝🐝🐝

Bocian wyrzucił mnie nad podkarpacką wioską pod koniec maja. Rodzice zajmowali się wtedy aktywnie pracą na farmie, a jako że krowy nie bardzo chciały wtedy dawać gospodarzom jakiekolwiek urlopy, to i moim staruszkom też żaden urlop macierzyński ani tacierzyński nie przysługiwał. Z okazji narodzin dziecka na wsi świat się nie zatrzymywał. Starzy ciskali gdzieś gówniaka pod drzewem w cieniu i dawaj do roboty, bo krasnoludków ani niewolników już wtedy też nie było, przeto samemu całą robotę w stajni i na polu trzeba było odwalić z dzieckiem czy bez.

Któregoś tam dnia sezonu truskawkowego (czy tam porzeczkowego... no jakaś robota w polu w każdym razie... jak kto pamięta lepiej, niech poprawi) Rodziciele jak zwykle mnie nakarmili, a potem zostawili  śpiącą spokojnie pod szumiącym relaksująco drzewem i poszli do roboty. Jakiś czas później usłyszeli, że gówniak płacze, ale nie lecieli od razu, bo roboty było przecież w bród, a jak dziecko chwilę pomarudzi, nic mu się przecież nie stanie. Z głodu nikogo jeszcze nie rozsadziło, jak ojciec zwykł mawiać. Jednak ja nie przestawałam beczeć, a w końcu zaczęłam się drzeć w niebogłosy, jakby mnie ze skóry obdzierano. Matka nie wytrzymała i poszła sprawdzić, co tam takiego się dzieje, że to nie może poczekać, aż wyzbierają te cholerne truskawki (czy co tam robili). 

Okazało się, że Madzia od pierwszych dni miała świetny kontakt z Naturą i że pszczoły ją kochają tak bardzo, że postanowiły całym rojem sobie przystanek zrobić na śpiącym parutygodniowym bobasie. 

Odtąd z pszczołami już zawsze mnie jakaś nierozerwalna nić łączyła chyba... Do dziś je kocham, szanuję i podziwiam.

* * *

Kiedy podrosłam nieco, często towarzyszyłam babci przy pracy w pasiece. Nigdy nie bałam się pszczół, mimo że nie raz i nie dwa zostałam przez nie użądlona. Kiedy wybierało się miód z uli, zdarzało się i kilka użądleń na raz. Bynajmniej mnie to nie zniechęcało. Raz tylko, gdy pszczółka ćwioknęła mnie w nos, byłam bardzo zła, bo na drugi dzień, mimo przykładania cebuli i innych cudowności, tak mi twarz spuchła, że nie widziałam w ogóle na jedno oko, co oczywiście było podowem do niekończących się żartów ze mnie. Nadal jednak kocham pszczoły. Z uśmiechem wspominam czasu liceum, kiedy czasem na szkolnym podwórku jakaś pszółka siadała mi na ręce a ja się tym zachwycałam z czułością nań patrząc, a koleżanki patrzyły na to z ogromnym przerażeniem i niedowierzaniem. Bo ludzie to dziwne są i boją się małych słodkich puchatych dupek.



Gwoździe📌

Nie pamiętam, ile wtedy miałam lat, ale zakładam, że pewnie ze 4. Znowu było lato. Ganiałam po podwórku. Gdy zrobiło się gorąco, zdjęłam sweterek czy sukienkę, a rodzice zawiesili to ubranko na drzwiach od stodoły. Nie pamiętam, co wtedy robili, ale była to jakaś robota koło domu. Zaczęło się robić zimno i rodzice pytali, czy nie podać mi tego sweterka. Nie chciałam. Chwilę później jednak postanowiłam go sama sobie zdjąć i zaczęłam podskakiwać, próbując go pochwycić. Drzwi były stare i pełne sterczących gwoździ. Udało mi się tak niefortunnie na jeden z nich trafić kolanem, że bliznę mam do dziś. Krwie się lały, że hej. 

* * *

Z czasów późniejszego dzieciństwa mam jeszcze takie dosyć już mgliste wspomnienie, jak to biegaliśmy wkoło domu z bratem bawiąc się w coś.  Ja ganiałam w klapkach... Takie piankowe japonki były wtedy popularne i wszyscy żeśmy takie nosili; te były żółto pomarańczowe - widzę je w myślach do dziś. Nagle nadepnęłam na jakąś starą deskę, która przybiła mi się razem z tym klapkiem do stopy. Na szczęście nie był to zbyt długi gwóźdź i tylko ociupinkę się wbił oraz łatwo dał się wyjąć. Zalałam jakąś wodą utlenioną, posiedziałam chwilę i już mogłam gnać dalej. Takie wypadeczki były wszak na porządku dziennym wówczas, bo ludzie jakoś nie za bardzo wagę do porządku w obejściu i bezpieczeństwa dzieci przywiązywali.

Klomb 🥀🤕

Innego dnia pojechałam z rodzicami bodajże do skupu owoców do wsi, gdzie rolnicy zawsze czekali w długich kolejkach ze swoimi zbiorami, by je sprzedać. Dla dzieci była to zawsze wielka frajda. Na wsi nie było przecież wtedy żadnych atrakcji dla dzieci, żadnego przedszkola, żadnych placów zabaw, żadnego kina, czy budki z lodami. Wiejskie dzieci spędzały większość swojego życia w gospodarstwie - małe plątając się pod nogami i zbijając bąki, a duże, czyli gdzieś od 5-6 lat, pomagając w robocie. Przeto możliwość pojechania do skupu owoców, czy sklepu to była przygoda, okazja do zabaw z innymi dziećmi i ogólnie zobaczenie świata. Co z tego, że to tylko kilometr od domu?! Dla wiejskich dzieci i to było niezłą rozrywką.

Być może, że inny powód wizyty w tamtym miejscu moi rodzice mieli. Nie istotne. Dość, że odwiedziłam to miejsce w tamtym momencie...

 Wtedy byłam jeszcze małym brzdącem. Nie bawiłam się jeszcze z innymi, ale spostrzegłam fajne kamienie ułożone wkoło. Pomiędzy nimi nie wolno było się bawić, bo tam rosły jakieś kwiatki i rodzice mówili na to klomb. Po tych kamieniach jednak wolno było sobie wkółko chodzić, no to sobie chodziłam. Dopóki mi się w głowie nie zakręciło, noga nie pośliznęła i dopóki nie wywinęłam orła i nie przydzwoniłam łbem w ten fajny twardy ostry kamień i nie rozcięłam głowy. Znowu jucha się lała jak z wieprzka. Dziś to by na pogotowie jechali, szyli... Wtedy na pogotowie to tylko przy realnym zagrożeniu życia się jechało... Bliznę mam do dziś.

Uwaga, świeżo umyte! 🤕🧹

Bawiłam się z bratem z ściganego po domu. Matka zaczęła myć podłogę i zawołała, żeby nie ganiać, bo będzie ślisko. Gadaj zdrów! Co z tego, że ślisko? Nawet fajniej przecież. Brat się wytrąbił i rozwalił głowę, a ja dostałam lanie sztylem od miotły.

Innym razem sama się wytrąbiłam na podłogę. Nie pamiętam jednak w ogóle sytuacji, a tylko jak siedzę na wersalce w szarej spódnicy i z zabandażowaną wkoło głową.

Plac zabaw 🛝

W sąsiedniej wsi był za naszych czasów plac zabaw na przystani kajakowej nad rzeką. Każdego lata błagaliśmy rodziców, by nas tam zabrali. Choć raz w roku! Jeden jedyny! Oni jednak mieli mnóstwo roboty w gospodarstwie, a nawet jak mieli czas, to przecież nie chciało im się go marnować na łażenie z gówniakami po jakichś durnych placach zabaw. Jeszcze żeby tam było coś ciekawego dla dorosłych do porobienia, to może by i chętniej dawało się ich wyciągać, ale tam nie było kompletnie nic. Ten plac zabaw był na totalnym zadupiu. Nawet domów tam nie było za wiele w okolicy, tylko pola, krzaki i śmierdząca mułem rzeka. Gdy tam szliśmy ten raz do roku, to było wielkie dla nas święto, ogromna radość. Lataliśmy od jednej zabawki do drugiej, jak opętani, by każdej poużywać, by sie nacieszyć tym, bo nie wiadomo, kiedy następnym razem będzie okazja się pohustać czy pokręcić na karuzeli.

Tego dnia poszłam z mamą i cztery lata młodszym bratem. On miał ze 3 latka może. Było tam 3 huśtawki zawieszone obok siebie. Całe były wykonane z metalu. Nie tylko stelaż był metalowy, ale cała huśtawka była z metalowych prętów, a siedzisko z metalowych kątowników pod zadkiem wyłożonych deskami. Jak większość huśtawek w tatmtym czasie. Ciężkie to było i niebezpieczne, o czym bracho przekonał się na własnej głowie. Mama go huśtała na jednej, a ja sama kołysałam się na drugiej. Nagle ten wziął ci zeszkoczył ze swojej huśtawki i dawaj pod moją. Bach i leży jak długi, a z rozciętej mocno głowy leje się krew strumieniem. Na szczęście nie daleko mieszkała dyraktorka naszej szkoły. Mama zaniosła braciszka do nich i opatrzyli mu razem łepetynę. 

Zagipsowana 🤕🩻🏥

Gdy chodziłam do drugiej klasy, wujostwo kupiło stary dom i moi staruszkowie chodzili im czasem pomagać w jego remoncie, a wtedy nas ze sobą czasem zabierali. Przybywali tam też i nasi kuzynowie i kuzynki, a wtedy tłukliśmy się po okolicy, zjeżdżając na dupskach z górki, tłukąc kijami w wodę w strumyku, goniąc za żabami albo wspinając się na drzewa w sadzie. Ja byłam dobrą wspinaczką drzewową, ale któregos razu złapałam się suchej gałęzi i glebnęłam na dół na plechy ino zadudniło. Coś chrupnęło, w oczach mi pociemniało i chwile pod drzewem leżałam, a reszta braci nademną się pochyliła w strachu zapytując czy żyję. Żyłam. Wstałam o własnych siłach, ale dosyć mnie bolało w okolicach obojczyka, choć nie wiedziałam wtedy jeszcze, że tak się ta część ciała nazywa. Nie przyznałam się oczywiście nikomu, bo się bałam lania. Dopiero po paru dniach, jak opuchlizna z obojczyka nie schodziła a ból nie ustawał, zebrałam się na odwagę i pokazałam matce mój dziwny guz. 

Matka nie spuściła mi lania (tylko lekki opiernicz), ale zabrała mnie do chirurga, który najpierw zrobił mi zdjęcie a potem nastawił złamany obojczyk, co raczej średnio przyjemne było. Potem zapakowali mi cała klatę w gips, bo takie wtedy były metody. Nie długo później miałam iść do komunii. Matka samodzielnie uszyła mi sukienkę z poprawkę na gipsową koszulkę. Sukienka była kremowa, bo nie udało się nigdzie kupić białego materiału. Takie to były czasy wtedy przecież, że w sklepach nic nie było...

 Najgorsze jednak było to, że po zagipsowaniu nie byłam w stanie złożyć rąk, bo ledwie co palce dłoni się dotykały. Wszyscy się ze mnie śmiali i żartowali sobie, że ksiądz mnie do komunii nie póści jak nie będę mogła złożyć porządnie rąk, a ja nie bardzo rozumiałam takie żarty wtedy i okropnie się przez to stresowałam, martwiłam i wstydziłam.

Krwawy Śmigus-Dyngus 💦

Nie pamiętam, kiedy dokładnie to zdarzenie miało miejsce i ile miałam wtedy lat, ale na pewno było to w jakiś poniedziałek wielkanocny.

Odwiedziła nas rodzina - ulubieni wujkowie i ulubione ciotki. Pamiętam, że poczęstunek stał na ławie nakrytej wyszydełkowaną przez mamę serwetką, a kawa podana była w szklankach w popularnych wtenczas aluminiowych uchwytach. 

W którymś momencie ojciec przyszedł do pokoju z garnuszkiem pełnym wody i zawołał: ŚMIGUS DYNGUS! oblewając gości. Wtedy ciocia niewiele myśląc, chlup resztką kawy czy tam herbaty i zaczęła się zabawa. Ku wielkiej naszej gówniaków radości wszyscy dorośli zaczęli się ganiać po domu z kubkami wody. Zabawa trwała dopóki ojciec nie poślizgnął się na rozlanej na szchodach wodzie i nie wywinął orła rozcinając sobie usta.

Niby nic nadzwyczajnego, ale w mojej pamięci ten obraz bardzo wyraźnie się zapisał. Być może dlatego, że nie co dzień widywało się przecież aż tak dzikujących dorosłych...

Rurka w głowie 🤕🩸🚑

Kiedy miałam jakieś kilkanaście lat, a moja 9 lat Młodsza Siostra była małym upierdliwym krasnoludkiem, pewnego pięknego dnia zostałyśmy same w domu. Mama dokądś pojechała z bratem, a tata robił coś traktorem w polu paręset metrów od domu. Przypomnę tu na początek, że były to czasy przed epoką telefonów komórkowych czy interenetu. Ba, telefony stacjonarne wówczas tylko nieliczni w naszej wsi posiadali i my do tych farciarzy nie należeliśmy.

Nie pamiętam, czym się zajmowałam i gdzie byłam. Dość, że w pewnym momencie doszedł mnie z kuchni rumor i dalej okropny wrzask mojej młodszej siostry. Popędziłam czym prędzej zobaczyć co się stało, a to co zobaczyłam zmroziło mi krew w żyłach. Moja siostrzyczka stała koło wywróconego taboretu i butli z winem trzymając się rączką za skroń, z której wystawała szklana rurka od wina. Dziecię postanowiło bowiem samodzielnie dostać się na piec po cukiernicę. No ale się nie udało...

Przez chwilę nie wiedziałam co robić. Przez głowę przelatywały mi w przyśpieszonym tempie najróżniejsze opcje i informacje. Czy biec na wieś, by zadzwonić po pogotowie? Czy biec po tatę w pole? Czy wyjąć tę rurkę, czy ją zostawić? Dlaczego w szkole nie uczą takich rzeczy od przedszkola, by człowiek wiedział, co robić? Rurka wbiła się jej tuż koło oka i wyszła kawałek dalej. Wyciągnęłam tę rurkę (tak, dziś wiem, że powinnam rurkę zostawić w ranie itd, ale wtedy uznałam, że tak trzeba), namoczyłam ręcznik w zimnej wodzie i kazałam Siostrze to mocno trzymać przy krwawiącej ranie i nie puszczać, bo niczego innego nie znalazłam. Powiedziałam, że biegnę po tatę i pobiegłam. Gdy tata pędził do domu, ja pobiegłam na wieś po wujka, który miał samochód, a który mieszkał pół kilomera od nas (bliżej domów nie było), by zawiózł Siostrę na pogotowie. Więcej nie pamiętam z tego wydarzenia. Siora żyje do dziś i ma się dobrze.

Urwany kciuk 🚑

Którego dnia rodzice pojechali sadzić ziemniaki sadzarką wypożyczoną od znajomych, bo swojej nie mieliśmy. Mama założyła gumowe rękawiczki, by chronić skórę dłoni, czego do końca życia żałowała, bo przez tę wątpliwą ochronę straciła kciuk. Łańcuchy ciągnące pojemniczki wybierające ziemniaki ze skrzyni wciągneły gumową rękawiczkę, a za nią palec, który został odcięty na tej przeklętej maszynie. 

Od tego zdarzenia, gdy ja i brat jeździliśmy na sadzarce, zawsze używalismy patyków do zwalania nadmiaru ziemniaków z pojemniczków i nikt nigdy nie założył już rękawiczek do roboty przy maszynach. Co roku wspominaliśmy matki nieudaną próbę zasadzenia kciuków, które do dziś nie wyrosły. 

Próba ucięcia sobie ręki 🚑🪚💪🏽👆

Ojciec pojechał do wujka ciąć jakieś drewno na cyrkularce, czy czymś takim. Potem opowiadał, że pracowali sobie ze szwagrem w najlepsze, gdy nagle poczuł jak mu coś z rękawa cieknie, a gdy spojrzał w dół zrozumiał, że to jego własne krew. Nie wiele brakło, by odciął sobie dłoń i nawet tego nie poczuł. Na szczęście tylko sobie ją trochę podciął.

 Sporo czasu spędził w szpitalu, miał jakieś przeszczepy robione, ale i tak czucia w dłoni nigdy nie udało się medykom odzyskać. Natłukł potem mnóstwo szklanek a drugie tyle zgniótł zanim jego mózg nauczył się na oko oceniać właściwą moc ścisku dłoni.

Śmiesznie pęknięty palec 👆🤕🩸🩹

Mój Starszy Młodszy Brat jest wesołym chłopakiem. To nic że ma czarne poczucie humoru, bo u nas to rodzinne. Kiedyś układał razem z ojcem pustaki w stodole, które wcześniej tata zrobił z wujaszkiem. Tata podawał, brat układał warstwa po wartswie. Nagle bracho zawołał - Ups! - popatrzył na palec i dodał - O, jak śmiesznie pękł! Wszyscy radzili, że może pójść po kogo z autem, by na pogotowie zawiózł do szycia, ale bracho uznał, że samo się zrośnie i tak zaiste się stało. 

Bo kiedyś tak było, szczególnie na wsi, że ludzie nie przejmowali się takimi rzeczami. Telefonów komórkowych nie było, stacjonarne telefony i samochody mieli nieliczni mieszkańcy wsi, karetka to cud jak do poważnego zagrażającego życiu przypadku przyjechała po kilku godzinach, o ile droga w ogóle przejezdna była, co w mojej okolicy wcale nie takie znowu oczywiste było. Ludzie nie liczyli na lekarzy, nie ufali im. Każdy próbował sobie radzić sam, jak potrafił, bo musiał...

Pechowy klucz 🤕🗝️

Kiedy Młodszy-Młodszy brat był mały, mieliśmy w domu w kuchni starą szkolną ławkę. Mały lubił biegać sobie po niej. Babcia prosiła go by przestał, ale się nie posłuchał. Nagle nóżka się powinęła i bum-patat spadł. Pech chciał, że tuż obok stała maszyna do szycia z szafką zamykaną na klucz, a kanciasty ostry kluczyk tkwił w zamku. Mały walnął buzią w ten klucz tak niefartownie, że zrobił sobie dziurę niemal na wylot w policzku. Do wesela się zagoi, mówili... i że będzie miał nauczkę.


DOROSŁOŚĆ

Treningi ze skręconą kostką 🥋🩼🩹

Gdy tylko zaczęłam pracować i zarabiać pieniądze, zapisałam się do klubu sportów walki. Nie mogłam doczekać się pierwszego wyjazdu na pierwszy obóz sportowy mojego klubu w Bieszczady. Na ostatnim treningu przed wyjazdem podczas sparingu z kolegą coś poszło nie tak i nagle coś chrupnęło, zabolało, po po chwili kostka zaczęła puchnąc i robić się niebieska. Chłopaki poradzili, by nie iść do lekarza, bo wpakuje mnie w gips. Mieli bowiem podobne doświadczenia. Postanowiłam się posłuchać. Do dziś uważam, że słusznie uczyniłam.

Na drugi dzień było jeszcze gorzej. Nie mogłam prawie na nodze stawać, ale przecież jakaś spuchnięta kostka nie powstrzyma mnie przed wyjazdem na tak długo oczekiwany pierwszy obóz w moim życiu. Okręciłam nogę bandażem elastycznym i cały dzień próbowałam to rozchodzić. Rodzice odradzali mi ten wyjazd, ale ostatecznie matka zawiozła mnie z plecakiem i namiotem na dworzec swoim Komarkiem. Brat też jechał. Każde z nas miało wielki plecak i do spółki mieliśmy ciężki namiot (taki starej generacji z grubego materiału). W Bieszczadach nie wiedzieliśmy gdzie wysiąść i pojechaliśmy za daleko, a potem musieliśmy zapitalać 3 kilometry z trampka. Z tymi plecakami i namiotem ciężkim jak słoń i ja z tą skręconą kostką. Kuśtyk kuśtyk ahoj przygodo.

Kolega który mnie kontuzjował wielce się ucieszył, gdy mnie zobaczył, bo obwiniał się za ten wypadek. Każde rano biegałam na bosaczka 3 kilometry z obandażowaną stopą (no dobra, bardziej szłam niż biegłam) i ćwiczyłam te 5 godzin dziennie jak wszyscy, tylko nie wszystko robiłam. Tylko w góry nie odważyłam się z chłopakami iść. Potem latami to kopyto mi jeszcze dokuczało, ale co tam.

Tir mnie prawie przejechał 🚴‍♀️🚚

Na szczęście "prawie" robi różnicę, bo inaczej ten blog by nigdy nie powstał.

Mając jakieś 21 czy 22 wiosen na karku pracowałam w bibliotece i trenowałam wschodnie sztuki walki, i uwielbiałam jeźdźić rowerem. Właśnie rozpoczęłam urlop letni i pierwszego dnia postanowiałm pojechać sobie rowerem na zakupy do miasta. Właśnie dojeżdżałam i pędziłam sobie z góreczki na pełnym gazie, a tu nagle zauważyłam przed sobą z prawej TIRa wyjeżdżającego spod stacji benzynowej i bez wahania wpieprzającego się na drogę tuż przed mój rozpędzony rower (tak, jechałam drogą z pierwszeństwem). Przed oczami w sekundę zobaczyłam całe swoje życie, ale i przeanalizowałam dziesiątki różnych potencjalnych rozwiązań, które mogłby by zapobiec zderzeniu z ciężarówką. To niesamowite, co potrafi ludzki mózg. Skręciłam szybko w prawo, ale wtedy zobaczyłam tuż za ciężarówką osobówkę. Gdy cudem udało mi się wcisnąć pomiedzy te auta, nadjechała jakaś "kretówka" z przeciwnej strony i we mnie przypieprzyła. Prawdopodobnie trening sztuk walki, a w szczególności nauka upadania, uratowała mi życie, bo nie walnęłam łbem o asfalt, a tylko łokietkiem po nim przejechałam. Wstałam o własnych siłach, a kierowca puszki prosił by nie wzywac policji i kazał mi iść natychmiast do szpitala, by mnie obejrzeli i by mi oczyścili ranę i wyjęli kamienie i asfalt. Szpital był niedaleko, więc faktycznie tam poszłam pchając rower. Gościu tymczasem tam pojechał swoim autem i na mnie czekał. Potem zaprowadził mnie na izbę przyjęć, powiedział im, że "zobaczył jak się przewróciłam na rowerze" Po czym się zmył. Opatrzyli mi tę rękę (ślady asfaltu mam tam do dziś) i założyli temblak.

 Poszłam na zewnątrz, nastawiłam lekko potentegowany rower i pojechałam do domu o jednej ręce. Po drodze wstąpiłam do koleżanki do sklepu, by opowiedzieć, co mnie spotkało. Gdy wróciłam do domu i adrenalina przestała działać, poczułam ból na boku. Kiedy zdjęłam leginsy okazało się że cały bok mam dosłownie czarny - taki siny. Oczywiście że nie poszłam z tym do lekarza, bo kto by sie tam takimi duperelami przejmował. Myślę jednak, że musiało się coś wtedy tam zrobić, może kość się ukruszyła albo obiła albo co, bo to miejsce jest czasem obolałe i mam tam dołek. No i parę lat temu połączyłam ten wypadek z moich bólem pleców, gdy lekarz przypadkiem zauważył na zdjęciu mijający już stan zapalny stawu krzyżowo biodrowego, a ja potem zaczęłam o tym czytać i nagle wszystko zaczęło do siebie pasować... 

Co nas nie zabije, to nas wzmocni...?

Poród z horroru 😨👩🏻‍🍼🏥👨🏼‍⚕️

Gdy byłam w pierwszej ciąży, ginka oznajmiła, że zagraża mi poród przedwczesny i trochę musiałam leżeć w szpitalu, a potem kazała mi głupia co 2 tygodnie przyjeżdżać na kontrolę i brać jakieś piguły, które miały - o ile dobrze pamiętam - sprawić, by dziecku szybciej się płuca rozwijały i powstrzymać potencjalne skurcze. Dlaczego uważam, że głupia? Bo nigdy nie zapytała, jak ja dostaję się do tego jej gabinetu, a tymczasem ja z tą potencjalnie zagrożoną ciążą za każdym razem zaiwaniałam blisko 3 kilosy na przystanek, potem jechałam pół godziny w kolebocącym się autobusie, nie rzadko na stojąco, a na koniec jeszcze zasuwałam 2 kilosy do gabinetu, a potem w drugą stronę to samo. Ja się na tym też wtedy nie zastanawiałam tylko robiłam, co mądrzejsi ode mnie kazali. Dopiero długo po tym refleksja nadeszła...

Nie było przedwczesnego porodu. Tydzień po terminie po prostu nagle odeszły mi zielone wody z krwią. Brat zawiózł mnie do szpitala. Ex-idiota też pojechał, by robić siarę. Pielęgniarki wyrzuciły go na szczęście po paru minutach, bo zaczęli się tam obaj z bratem wydurniać, a że waliło od niego jak z gorzelni to nie trzeba było długo czekac na konsekwencje. No ale mniejsza o to. To tylko wątek poboczny.

Była godzina gdzieś koło dwudziestej drugiej jak skończyłam wypełniać durne papiery szpitalne. Stres, okropny ból, krwawienie, samotność, brak zrozumienia, paniczny strach  - takie między innymi emocje mi towarzyszyły tego wieczoru i tej nocy. Zapytałam pielęgniarki i położnej, co to znaczy, że wody zielone mi odeszły i że krwawię (wiedziałam iż znaczy, że dziecko zrobiło kupę, ale nie wiedziałam co dalej to oznaczac może, bo tyle było w tych wszystkich "mądrych" poradnikach, które przeczytałam w ciąży). Odpowiedziały mi, że "się zobaczy" i poszły zawołać doktora. Czekałam, a czas się dłużył w tym bólu i strachu. Gdy zobaczyłam tego tzw doktora to tylko mi się pogorszyło. Facet, który zaczął przyjmować jako ginekolog, kiedy moja matka była nastolatką. Stary dziad, wyglądajcy jakby już ze 4 lata nie żył... Babki powiedziały mu co i jak. On powiedział - uhm uhm -  i oznajmił, że idzie do siebie i żeby go zawołać jakby się co działo. 

- Ale panie doktorze, może by antybiotyk trzeba podać?

- Ano fakt. - wziął świstek i wypisał receptę.

- Panie doktorze, a to w tabletkach, a nie w zastrzyku?!

- Aaa to są teraz w zastrzykach...? Dobra - Wypisał ponownie i się oddalił w bliżej nieokreślonym kierunku.

A panie zapytały czy mnie boli i czy czuje skurcze. Powiedziałam, że boli mnie jak diabli. Podłączyły mi na chwilę  KTG i kazały pójść spać nie odpowiadając na żadne pytanie. Gdy siedziałam w sali, usłyszałam jak się śmieją i jedna do drugiej mówi, że chyba niuni (czyli mnie) nigdy nic nie bolało, bo teraz to mnie na pewno nic nie boli tylko mi sie wydaje... 

Potem zawowały mnie jeszcze parę razy na to KTG i tak w nieludzkim stresie udało mi się dociągnąć do rana do porannej wizyty. Zombiak poszedł do domu, a zastąpił go młody lekarz, który zawołał mnie do badania, a zaraz potem wpadł w panikę... Nagle zawrzało i wszyscy robili wszystko naraz. Podłączyli mi kroplówkę, a potem próbowali mnie ubierać przez te rurki i kable. Latali we wszystkie strony, krzyczeli jakies komendy. Załadowali mnie na łóżko i biegli wieźli biegusiem na salę operacyjną. 

Obudziłam się i zawieźli mnie do sali pooperacyjnej, gdzie znowu zasnęłam a jak się obudziłam byłam sama i nie wiedziałam, co się stało z dzieckiem. 

Na sali byłam sama. 

Nie słyszłam nikogo nigdzie.

 Nie wiedziałam czy dziecko żyje, czy nie. 

Nie wiedziałam czy mogę się ruszać po takiej operacji, a wszystko mnie bolało. 

I pocięty brzuch i kręgosłup od leżenia... 

Rozejrzałam się za przyciskiem alarmowym i zobaczyłam, że jest wysoko okręcony wokół stojaka.

 Zawołałam najpierw cicho. 

Potem głośniej, ale nikt nie odpowiedział. 

Na oddziale panowała grobowa cisza. 

To była wigilia. 

Potem się dowiedziałam, że poza mną na oddziale było tylko dwie pacjentki. Gdzieś daleko.

Świąteczny czas. 

Spokojny. 

Wesoły. 

I rodzinny. 

Leżałam sobie, cierpiałam z bólu i umierałam ze strachu i niepokoju o dziecko. Było mi zimno. 

Bardzo zimno.

Nie wiem, ile tak leżałam, ale w końcu jakaś pielęgniarka zajrzała i wesoło zawołała, jak tam sie czuję. Zapytałam, czy moje dziecko żyje. Zdziwiła się, że nie wiem tego i że nie widziałam swojej córki. Przyniosła ją, ale tylko na chwilę i zaraz zabrała. Powiedzieli tylko, że ma żółtaczkę i że musi leżeć pod lampą i tylko czasem mi ją na karmienie przynosili na chwilkę...

Potem przyszedł doktor i opowiedział, że podczas cesarki ktoś do niego dzwonił i on z tym kimś rozmawiał, ale nie pamiętał o tym potem i dopiero koledzy mu przypomnieli... Co mi mówi, że ta cesarka to nie był szybki prosty zabieg...

Nigdy się nie dowiem, co oni tam wtedy robili ze mną i z moim dzieckiem i w jakim ono było stanie po tej cesarce tak na prawdę. Mam jednak nieodparte wrażenie, że kostucha stała tuż za rogiem z tym swoim głupim uśmieszkiem... i że wiele dzisiejszych zdrowotnych problemów mojej córki tam w tej rzeźni, optymistycznie i hucznie szpitalem zwanej się, zaczęło. 

Co to były za chore czasy, ech!

Koszmar, który nie był snem

Którejś ciepłej nocy spałam sobie spokojnie z obiema małymi córeczkami w naszym wielkim łóżku przy otwartym oknie. Nagle obudził mnie hałas za oknem. Pomyślałam, że pewnie znowu ten durny kocur włazi na nasz balkon po winogronie. W półśnie zajrzałam za zasłonę i zobaczyłam ludzką twarz za szybą...

Środek nocy. Budzisz się. Słyszysz hałas.  I widzisz czyjąś mordę za oknem...

Pierwsze piętro. Dom na lekkim odludziu. 

Nie wiedziałam, czy to jawa, czy sen...

Gdy dotało do mnie, czyja to morda, jeszcze bardziej się przeraziłam, ale ex już był w pokoju... Pijany oczywiście. Powiedział, że "przyszedł po swoją giwerę". 

Pijak w środku nocy postanowił złożyć nam rodzinną wizytę, by zabrać swoją zamawkę - stary wojenny karabin.  

Parę sekund później zaczął do nas mierzyć. Ten karabin był stary, niekompletny i zardzewiały, zatem nie mógł w żaden sposów wystrzelić. Był jednak środek nocy, koło mnie spało dwoje malutkich dzieci, na nikogo wtedy nie mogłam liczyć, na żadne wsparcie, czy zrozumienie, co tylko pogarszało tę sytuację...  

Po chwili chyba jednak trochę przetrzeźwiał i zniknął, tak jak się pojawił...

Była to jedna z boleśniejszych życiowych lekcji w temacie "ludzie to skurwysyny". Tym bardziej warto zapisać ją ku przestrodze własnym dzieciom.


Halo, dzwonię z karetki

Młody Numer Jeden, czyli dużo młodszy ode mnie braciszek już za młodego lubiał (i nadal lubi) sobie pomotórzyć przy niedzieli. Któregoś razu pojechał na zlot. Mama poszła do kościoła, a ja z Małżonkiem (jeszcze wtedy "chłopakiem"), córkami i tatą siedzieliśmy w domu. Nagle zadzwonił mi telefon. Braciszek. Odbieram i słyszę - Cześć, jest tam Mama? Nie mogę się do niej dodzwonić, a potrzeba by przyjechała szybko do szpitala, bo ja dzwonię z karetki. Wiozą mnie do szpitala, gdyż miałem wypadek. Będą mi nogę operacyjnie skaładać, ale rodzic musi podpisać zgodę na operację.

Małżonek-Jeszcze-Wtedy-Chłopak zawiózł Matkę do szpitala, gdzie podpisała zgodę na operację. 

 Ale z tym wypadkiem to były jaja jak berety, tylko szkoda że nie śmieszne. Braciszek zanim wkroczył w dorosłość, mógł się przekonać na własnej skórze, co znaczy być zwykłym wiejskim biednym chłopakiem, gdy zostaniesz skrzywdzonym przez bogatego bubka. Bracho jechał z innimi chłopakami na motorowerach  prawidłowo i nagle wpierdolił się w nich motorzysta na pelnej piździe i poturbował Młodego. Ewidentnie tamtego błąd. Tak stało też w pierwszych notatkach policji, ktore jednak cudownym trafem w opinii tzw ekspertów potem nagle zmieniły się o 180 stopni... Magia, panie, czysta magia! Magia piniondza... Ale to już nie moja opowieść. 

To też lekcja z tematu jak wyżej.


Bliskie spotkanie trzeciego stopnia z TIRem, 🚘🚚

Małżonka poznałam na portalu randkowym. Po kilku miesiącach wymiany mejli zaczął do nas przyjeżdżać co tydzień przemierzając za każdym razem w te i z powrotem trasę ponad 100km , aż w końcu po kilku tygodniach postanowiliśmy razem zamieszkać... 

Tak go ta myśl pochłonęła, że któregoś wieczoru wracając do domu nie zauważył, że pas mu się skończył i znalazł się nagle wraz ze swoim Mitsubishi pomiędzy metalowymi słupkami i wielką ciężarówką...

Zdziwiłam się wielce, gdy zadzwonił, bo niemożliwym było, by dotarł już do domu. Zapytał, czy któryś z chłopaków nie mógł by po niego przyjechać, bo skasował właśnie samochód...

Auto nie nadawało się już do jazdy. Cały bok pogięty, koło odpadło... 

Jemu na szczęście nic się nie stało poza wielkim stresem. Tylko nowe auto musiał kupić.


Salmonella 🦠💉💊🩺

Przeprowadziłam się z córkami do mojego "chłopaka" (dziś Małżonka) i postanowiliśmy wziąć ślub. Zaprosiliśmy kilka najbliższych osób na skromną uroczystość. 

Nagle Młodą zaczął boleć brzuszek. Wymioty. Biegunka. Po jakichś 3 godzinach zaczęła lecieć przez ręce. Gdy dotarliśmy z nią do szpitala, powiedzieli, że jeszcze z pół godziny i było by za późno. Była odwodniona, mimo że piła dużo. Po badaniach stwierdzono wyjątkowo złośliwą salmonellę i zamknięto ją razem ze mną w izolatce. Kilka dni nic nie jadła i nie piła. Była tylko na kroplówce. Musieliśmy odwołać ślub. Wysłałam Małżonka do urzędu i kazałam tym razem na trzynastego nas umówić. Urzędniczka kilka razy się pytała, czy aby na pewno trzynasty to dobry pomysł. Oczywiście że dobry. Najlepszy, panie!

Trzynastego listopada była piękna słoneczna pogoda i do ślubu szłam w mojej trawiaście zielonej sukience z krótkim rękawem, bo trzynaście jest liczbą szczęśliwą. 

Tak samo jak każda inna liczba, którą zechcemy za szczęśliwą uznać ;-)


To tylko auto 🚗

Wybieraliśmy się na pierwszą wizytę świąteczną do teściowej. Małżonek pojechał wieczorem jeszcze na szybko zatankować, żeby już rano nie kręcić po stacjach benzynowych. 

Pojechał i nie ma go, i nie ma... 

Z pierwa myślałam, że pewnie jakiegoś kolegę spotkał i stoją pod blokiem. Po dłuższej chwili jednak zaczęłam się niepokoić... 

Gdy wszedł do mieszkania cały blady jak dupa anioła, już wiedziałam, że nie mamy kolejnego samochodu. Zapytałam tylko, czy nikomu nic się nie stało. Odrzekł, że tylko auto. 

Na wyjeździe ze stacji benzynowej nie zauważył innego samochodu i bum-patat.

Znowu musieliśmy kupić nowe auto.


Wielka przeprowadzka do Belgii

Nasza przeprowadzka do Belgii to była dopiero przygoda. Małżonek wyjechał w styczniu. W kwietniu postanowiliśmy, że do niego dołączymy w czerwcu. 

Wszystko przygotowałam. 

Zamówiliśmy auto do przewozu rzeczy. 

On wziął 3 dni wolnego i przyjechał po nas. Wtedy zadzwonił przewoźnik, że nie dojedzie, bo utknął w Niemczech. 

Złożyliśmy na stertę w pokoju wszystko, co najbardziej chcieliśmy zabrać i Małżonek zadzwonił po brata, by przyjechał wydać rzeczy, ale my nie mogliśmy czekać, bo Małżonek musiał na czas wrócić do pracy, gdyż bał się zwolnienia. Nie miał jeszcze stałej umowy. Załadowaliśmy do naszego starego forda, ile wlazło. Nas pięcioro, chomik w klatce, materac nad głową, pod nogami różne toboły, pełny bagażnik. Wielki pośpiech, ogromny niepokój, strach, stres, panika, zmęczenie. Ja nie jestem kierowcą, a Małżonek tyle co przejechał 1500 km i już musiał ruszać w drogę powrotną. Praktycznie bez odpoczynku. W niekomfortowych warunkach z tym całym majdanem i nieludzkim stresem, czy zdążymy na czas, co z resztą naszego dobytku itd. W Niemczech zaczęło się psuć sprzęgło, a Małżonek zaczął przysypiać nad kierwonicą i co chwila zjeżdżał z pasa, więc musiałam pilnować drogi i do niego gadać. Dojechaliśmy gdzieś koło czwartej do Brukseli, a chwilę później on poszedł do pracy na siódmą. Bo Małżonek to silny i twardy chłop.

Transport rzeczy dotarł kilka dni później, bo jeszcze jakaś powódź była w Niemczech i takie tam. Okazało się, że auto było tylko do połowy załadowane, a i też połowa naszego dobytku, w tym ważnych pamiątek rodzinnych została w PL i przepadła na zawsze, bo chłopy nie wiedziały, że te inne rzeczy też mogą załadować, gdyż plan nie przewidyła udziału osób trzecich przy załadunku. To nie były też jeszcze czasy, że każdy z komórką przy dupie chodzi i dzwonić może o każdej porze dnia i nocy do drugiego bez ograniczeń.


Nieudany wyjazd na komunię 🩼🚴🏻‍♂️

Małżonek został zaproszony na komunię do chrześnika. Cieszył się na ten wyjazd i szykował. Gdy już już prawie miał walizkę pakować, wywrócił się na rowerze wracając z pracy i złamał rękę. Musiał więc zostać w domu, bo o jednej ręce to już nigdzie nie da się jechać. A już na pewno nie półtora tysiąca kilometrów.


Rozbita głowa 🤕🚴‍♀️

Jadąc rano do pracy, otrzymałam telefon ze szkoły Najstarszej z informacją, że ta wywróciła się na rowerze i jest u jakichś ludzi, którzy ją opatrzyli, ale mówią, że powinien ją obejrzeć lekarz. A ja jestem właśnie w drodze do pracy, mam tylko rower i wyobrażam sobie najgorsze. Nauczycielka zaproponowała, że po nią pojedzie swoim autem i zawiezie ją do naszego lekarza, a potem do domu. 

Rana okazała się powierzchowna i nawet szyć nie trzeba było. Bardzo jednak krwawiła i dlatego ludzie i sama zainteresowana się zestresowali. Największą stratą były połamane okulary.


Policja puka do drzwi 👮‍♀️👮‍♂️🚓

Uwijam się w kuchni i słyszę, jak ktoś dzwoni do drzwi. Biegnąc do salonu, widzę przez okno radiowóz, dwóch policjantów i moją Najstarszą Córkę. Otwieram niepewnie drzwi...

- Dzień Dobry. Przywieźliśmy pani córkę, bo się jej rower popsuł. O tu, proszę, jest adres, gdzie można go odebrać, i numer telefonu do tych ludzi, u których go zostawiliśmy.

Miło z ich strony, ale ja mało na zawał nie zeszłam na ich widok w towarzystwie mojego dziecka.


Houston, mamy problem 🗺️🚌

Jest wieczór. Gotuję sobie. Nagle dzwoni telefon i widzę numer Najstarszej. Oho znowu pewnie: 

Houston. mamy problem. 

I tak zaiste było. 

- Mamo, jest problem, bo ten autobus, którym zawsze wracam, dziś nie jechał do naszej wsi i teraz nie wiem gdzie jestem.

Grudzień. Wieczór i zaraz zrobi się ciemno. Nasz samochód w naprawie. Ona ma jakieś 12 czy 13 lat lat i nie zna języka. Nie znamy tu nikogo ani nie znamy okolicy (3 rok w Belgii). Jak my ją znajdziemy? Jak sprowadzimy do domu? Kazałam jej wysiąść na najbliższym przystanku i przeczytać jego nazwę. Znalazłam ten przystanek na mapie google, a Małżonek pojechał na rowerze na poszukiwania.

 GPS mu przestał działać, jak tylko wyjechał. To były początki nawigacji w telefonach i to działało jak chciało. 

Kierowałam go przez telefon patrząć na mapę w internecie, a dziecko czekało i bało się, bo coraz było ciemniej. Znalazł zgubę i wrócili do domu piechotą. Na szczęście tylko ok 3 km.

Ciag dalszy nastąpi, bo życie pisze coraz to ciekawsze scenariusze...

Potem przyszła  depresja z ucieczką z domu, próbami samobójczymi no i rak, ale to nie łapie się jeszcze do kategorii ciekawych wspomnień z przeszłości, bo histotie nie są zakończone,  choć ta pierwsza bez wątpienia zajmuje jak dotąd najwyższe miejsce w kategorii najbardziej przerażające przeżycie w moim życiu. A i ten drugi też niczego sobie...


A ty masz jakieś wspomnienia z dreszczykiem?