1 listopada 2025

Lekarz, kawiarnia i kino

 W tym tygodniu odwiedziłam dwa szpitale. 

Życie po raku...

liście pod szpitalem
W pierwszym byłam zobaczyć się ze swoim onkologiem w celu umówienia się na wyciąganie portu. Po raz ostatni mi go przepłukano. Krwi już się pobrać z niego nie dało, choć pielęgniarka wszystkie możliwe triki wypróbowała: głęboki wdech, zakaszleć, unieść ręce, położyć się, odczekac chwilę pozwalając lecieć kroplówce z solą fizjologiczną i znowu spróbować. NIC! Tak jak poprzednm razem, musiała pobrać krew z ręki, co też nie jest łatwe, bo moje żyły są cieniackie. 

W grudniu mam pójść na ten ponoć szybki łatwy zabieg. Lekarka powiedziała, że robią to pod miejscowym znieczuleniem. 15-20 minut i gotowe. Jak wyciągną to ustrojstwo, będę chodzić tylko co pół roku na badanie krwi... 

Dostałam też skierowanie na coroczną mammografię i usg klaty na po Nowym Roku.



A co tam w Zespole Turnera?

W drugim szpitalu towarzyszyłam Najstarszej na wizycie kontrolnej w dziale endokrynologii. Młody doktorek a potem jego prowadzący wytłumaczyli nam po raz kolejny, o co chodzi z tym zespołem Turnera, dodając oczywiściejakieś nowe dla nas szczegóły oraz jakie niesie to ze sobą zagrożenia i jakie w związku z tym  i jak często badania powinna robić. Będzie też raz na rok jeździć do tego szpitala na wizyty kontrolne.

Doktor rysował po kolei problematyczne organy i mówił, jakie problemy mogą wyniknąć i jakie badania w związku z tym się robi i jak często oraz jakie działania należy podejmować ewentualnie. Pozwolę sobie pokazać bazgrołki pana doktora, by opowiedzieć z jakimi problemami może się wiązać ta wada genetyczna.


Jajniki. To podstawowy problem przy zespole Turnera. One nie pracują i nie produkują żeńskich hormonów, a że te potrzebne są nie tylko do rozmnażania, ale też dla prawidłowego działania wielu organów, to należy brać całe życie (do wieku naturalnej menopauzy) żeńskie hormony np w postaci pigułek. Kolejny problem związany z niepracującymi jajnikami to niepłodność. Przy Turnerze tzw mozaikowym, czyli gdy chromosomy potentegowane są nierównomiernie w poszczególnych komórkach (w jednych jest jeden chromosom x zamiast dwóch, w innych ten drugi jest popsuty...) zdarzały się przypadki, że kobieta zaszła w ciążę, ale pani doktor powiedziała, że na to nie ma co liczyć, bo to są bardzo, ale to bardzo rzadkie przypadki. Można natomiast próbować z jajem od dawczyni i zapłodnienem invitro... Póki co Najstarszej ten temet nie interesuje. To są jej zmartiwienia na potem, ale dobrze już dziś znać możliwości, gdyby kiedyś jednak chciała zostać mamą.

Kości. Niedostatek lub brak żeńskich hormonów powoduje dziurawienie kości, czyli osteoporozę. Dlatego poza uzupełnianiem sztucznie żeńskich hormonów, należy też brać witaminę D i wapno oraz uprawiać sport, dużo się ruszać, bo obciążanie kości powoduje, że się wzmacniają. Natomiast brak ruchu tylko je rozleniwia i przyśpiesza ich słabnięcie. Lekarz odradza ponadto palenie i spożywanie alkoholu. Co parę lat trzeba wykonywać skan kości, by stwierdzić jak się miewa sytuacja.

Słuch. Turnerowi często towarzyszą wady słuchu i wzroku. Dlatego należy zbadać oba narządy po postawieniu diagnozy.

Serce. Turner wiąże się też często z problemami sercowymi więc ważne jest przyjrzenie się pracy i budowie serca, by wykluczyć ewentualne nieprawidłowości. A w daleszej konsekwencji nalezy też swojemu sercu się przyglądać i wszelakie niepojjące objawy szybko iść omówić z lekarzem, bo to że teraz nie ma problemu, nie znaczy, że za 5 czy 10 lat on nie wystąpi.

Pieprzyki. Turner zwiększa też ryzyko raka skóry, zatem nalezy swoją skórę systematycznie kontrolować i z każdym podejrzanym pieprzykiem zgłąszać się do dermatologa, by w razie co w porę zareagować.

Tarczyca. To jeden z bardziej podejrzanych organów w związku z Zespołem Turnera i trzeba systematycznie kontrolować krew, by szybko wykryć wszelakie nieprawidłowości. Z Turnerem bardzo często bowiem wiążą się choroby autoimmunologiczne (Hashimoto) albo niedoczynność tarczycy.

Autyzm, ADHD. Często u kobiet z Turnerem diagnozowane są też ADHD i Autyzm. U kobiet z Turnerem może występować problem z wielozadaniowością, niedojrzałością emocjonalno-społeczną, mniejsze lub większe ograniczenia intelektualne.

Reasumując Zespół Turnera jest wadą genetyczną, z którą da się żyć w miarę spokojnie, ale trzeba brać leki, systematycznie odwiedzać lekarzy i kontrolować poszczególne organy oraz dbać o zdrowy tryb życia, co jednak nie jest bynajmniej oczywiste, gdy się ma problemy z ogarnianiem świata i samodzielnym funkcjonowaniem. No i bezpłodności też raczej nie można określić słowem "bezproblemowy", bo dla wielu kobiet zajście w ciążę i posiadanie dzieci nalezy przecież do kwesti kluczowych. 

Wiele problem ma jeszcze dodatkowo poważny problem z wyglądem, bo kobiety z Turnerem bez leczenia hormonalnego w dzieciństwie mają nie więcej niż 135-140 cm wzrostu, do tego płaską szyję, płaski tułów, specyficzny wyraz twarzy (podobnie jak w Zespole Downa), a to wiadomo jak jest odbierane przez debilne społeczeństwo...  

Na szczęście przy turnerze mozaikowym tego typu problemów za wiele nie ma. Najstarsza jest po prostu ładną, wysoką, bardzo szczupłą kobietą, która nie ma się czego wstydzić, jeśli idzie o wygląd zewnętrzny. Rozumu też ma wystarczająco, choć problemy z ogarnianiem świata ma typowe dla autyzmu ADHD. Ma trudno, ale pracuje nad tym i z każdym rokiem wszystko idzie jej lepiej. 

Przeczytałam kolejną książkę.

Ten reportaż Larsa Berge pt: Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo zaczęłam czytać jakiś czas temu, ale styl autora mnie z jakiegos powodu irytował i gdzies w połowie odłożyłam na półkę z niesmakiem. Jednak po przeczytaniu dwóch książek po niderlandzku postanowiłam wrócić do tego reportażu. I, proszę ja was, tym razem poszło gładko. Dokończyłam z przyjemnością i czytałam z wielkim zaciekawieniem. Autor grzebie się w sprawie wypadku, jaki miał miejsce kilka lat temu w szwecji, gdzie wilki zabiły w zoo swoją opiekunkę. Lars rozmawia z pracownikami zoo, przyrodnikami, ludźmi pracującymi na co dzień z wilkami i próbuje udzielić odpowiedzi na pytanie, co poszło nie tak, że zginął człowiek... Jeśli chcecie znać odpowiedź, sięgnijcie po książkę. Nie po to poświęciłam kasę na jej zakup i czas na jej czytanie, by teraz ją tutaj za darmo streszczać ;-)


Odwiedziłam beznadziejne muzeum

W poprzedni weekend odwiedziłam z Młodą kolejne muzeum, które nam się bardzo NIE SPODOBAŁO. Muzeum Historii Naturalnej w Brukseli nie nadaje się, moim zdaniem, dla dorosłych...

Parę lat temu byłam już w tym muzeum razem z Młodym i Najstarszą i wtedy Młody powiedział, że to muzeum jest do niczego, bo nie mają dodo, którego on szukał. Młodym podobały się wtedy jednak minerały i dział dinozaurów, więc i mnie się wtedy tam podobało, bo byłam tam wszak dla dzieci. Wtedy jednak Młody był małym dzieckiem i z perspektywy dziecka oraz rodziców dzieci to muzeum pewnie jest zajebiste, bo dużo czaderskich eksponatów oraz jakichś gadżetów elektronicznych dla dzieci.

No ale, panie, po nazwie i idei takiego muzeum człowiek by jednak się spodziewał, że w takim muzeum człowiek będzie się mógł wiele rzeczy dowiedzieć, wiele tematów zgłębić, coś mądrego przeczytać czy obejrzeć, a tu figa! 

Przy większości ekspozycji brak jakichkolwiek  sensownych informacji. W ogóle informacji, a tablica typu "To jest szkielet dinozaura. Ten dinozaur nazywa się tak a tak i żył wtedy a wtedy, tam a tam miał tyle a tyle wzrostu" to jakby na poziomie pierwszej klasy przedszkola, a i tak tego typu tablice to tam było ze trzy. 

Na ekranach były podobne informacje albo jakieś gry na takim samym poziomie. Jakby się uparli całe muzeum pod gówniaki zrobić. Co zresztą też widać, słychać i czuć nie tylko ze strony ekspozycji.

Kuźwa, chwilami się zastanawiałyśmy, czy my to aby na pewno do muzeum trafiłyśmy, czy też na jakiś plac zabaw w podejrzanej dzielnicy, bo gównażeria ganiała z wrzaskiem po całym muzeum jak opętana. Jakieś bajtle płakały... żeby nie powiedzieć wyły w niebogłosy... No po jaką cholerę to brać niemowlaki do muzeum?!! Prezciez taki szczyl i tak nic z tego nie wie, a szybko się znudzi, zgłodniej i zaczyna ryczeć, że nas mało szlag nie nie trafi. No ale dobra, niemowlaka przynajmniej człowiek zroumie, ale starsze dzieci to chyba można by nauczyć, jak należy zachowywać się w takich miejscach jak muzeum, czy w ogóle między ludźmi. Widziałam tam sporo rodziców z dziećmi, którzy z wielkim zainteresowaniem oglądali poszczególne eksponaty, rozmawiali PO CICHU, zachwycali się, tata czy mama tłumaczyli wszystko, czyli można? ANO MOŻNA. Niestety wiele dzieci było puszczonych totalnie samopas. Gnało to po salach jak dzikie i darło się na cały głos nie wykazując przy tym specjalnego zainteresowania czymkolwiek poza gnaniem i darciem mordy. 

Jedyny na prawdę ciekawy i dobrze opisany dział to dział ewolucji człowieka. Tam spędziłyśmy z Młodą dużo czasu, bo było dużo do czytania i dużo do oglądania. I też jakby mniej gówniaków, bo pewnie rodzice tych diabłów wcielonych to ta kategoria co albo boi się, albo brzydzi szkieletów ludzkich, czy tym bardziej płodów w formalinie. Niestety tam przychodziły przygłupawe nastolatki się drzeć i robić oborę... Młoda osądziła, że reprezentują idealnie poziom intelektualny pierwszych człowieko-podobnych osobników albo i małp człekokształtnych... Szkoda, że mówili po francusku, bo już ja bym im powiedziała, co myslę na temat ich zachowania i poziomu inteligencji... 

Nie wiem, rodzice w Brukseli to wychowują jeszcze czasem swoje dzieci, tlumacza im czasem coś o życiu i świecie, czy to się na ulicy chowa po prostu...?

Kurde w tylu muzeach już byłam, nawet choćby w tym roku, ale pierwszy raz spotkałam się z takim cyrkiem, z takim hałasem i taką dziczą. Niektórym (niestety dość licznym) ludziom się chyba muzeum z parkiem rozrywki pomyliło.

I jeszcze jedzenie w muzeum! NO SERIO?! Mają tam nawet kawiarnię i strefę piknikową i ci ludzie tam z kanapkami poprzychiodzili. Do muzeum. Z kanapkami. Na piknik. JPRDL! Ludziom to się cosik chyba potentegowało w głowach. Jakby w Brukseli mało było kawiarni, restauracji, barów, czy kuźwa choćby budek z jedzeniem, parków pełnych ławek, gdzie można se zjeść w spokoju. Nie, ludzie gówniaka przy niedzieli do muzeum na obleśne spaghetti wezmą. Zresztą ile ludzie w takim muzeum siedzą z tymi gówniakami? W Belgii dzieci idą do szkoły na 8-10 godzin o jedenej kanapce z wodą, jednym jabłku i jednym ciastku i to im wystarcza (bo więcej nie wolno jeść przecież) i jakoś nie umierają, ale na godzinę do muzeum muszą se biedaki wziąć kanapki... Trochę jakby głupie. Nie kumam tego i nie kupuję. 







Muzeum znajduje się nieopodal Parlamentu Europejskiego w brzydkiej bezduszcznej betonowej dzielnicy. 

Wolę Flamandzkie miasta.

Gdy jechałam do szpitala, Młoda postanowiła się zabrać ze mną, byśmy po wizycie mogły skoczyć na basem, bo już wieki nie byłyśmy popływać. 
Ta wyprawa była dosyć ekscytująca. Rano telefon pokazał mi, jak zwykle pogodę na ów dzień i stało tam, że bedzie wiało mocno i intensywnie padało. W związku z czym szykując się do wyjścia i spoglądając przez okno, gdzie ani znaku wiatru, czy deszczu powiedziałam do Młodej, że coś tu nie gra. Ona mnie ochrzaniła, bym nie wywoływałe deszczu swoimi głupimi uwagami a temat pogody. Wyszłyśmy zaopatrzone w kurtki przeciwdeszczowe, ale zanim wyprowdaizłyśmy rowery z szopy, zaczęło kropić. Młoda na to "a nie mówiłam, masz swój deszcz!" Wtedy zaczęło wiać jak by się ktoś powiesił, a do tego z nieba leciały na nas całe wiadra wody z wielką siłą ciskane. Do przystanku jedzie się 10 minut i nasze portki i buty przemokły do suchej nitki. Gdy dotarłyśmy do przystanku oczywiście wujrzało słonko, a wiatr ucichł. Sielanka jakby nigdy nic. Aplikacja pokazała, że nasz autobus będzie 5 minut wcześniej. Na szczęście wyglądałyśmy go i bacznie przyglądałyśmy się stronie z której miał przyjechać, bo dzięki temu zauważyłyśmy, że skręcił w boczną uliczkę, choć ani w aplikacji, ani na przystanku nie było podane, że przystanek jest nieobsługiwany tego dnia. Sekunda konsternacji i dawaj w długą na skrzyżowanie, gdzie udało nam się dobiec akurat jak bus podjeżdzał i zdążyłyśmy machnąć by się zatrzymał. Nie śmieszne. Z autobusu zobaczyłyśmy tęczę wychylającą się zza lasu...

Tęcza widziana przez okno autobusu

Pod basenem stał wielki pająk, a i cały basen ozdobiony był pająkami, szkieletami i tym podobnymi straszydłami, bo w Halloween basen jest czynny do 23 i pływa się po ciemku do kilorowych świateł wśród straszydeł... Jeszcze nie byłyśmy na tym corocznym zdarzeniu, ale wiemy od znajomych, że jest fajnie, szczególnie dla dzieci.

pająk pod basenem

Młoda przypomniała o istnieniu krokietów i któregoś dnia zrobiłam dwie różne wersje. Jedna z kapusty kiszonej, szpiczastej oraz pieczarkami i serem żołtym, a drugie bez pieczarke i sera, bo Młoda nie lubi pieczarek. Obie wersje były smaczne. Inspirowałam się przepisami z naszej ulubionej strony Ania gotuje, choć oczywiście zrobiłam po swojemu coś dodając, coś opuszczając.



Wizytę w szpitalu uniwersyteckim też połączyłyśmy sobie z atrakcjami. Do szpitala pojechałam już o świcie z Najstarszą. Po szpitalu poszłyśmy do Panosa, gdzie posiliłyśmy się i napiłyśmy czegoś ciepłego, a potem poszłyśmy się szwendać po sklepach w oczekiwaniu na Młodą, która miała do nas dołączyć po południu. Razem bowiem postanowiłyśmy iść do kina na film Julian.
Najstarsza kupiła sobie trochę ubrań w Bershce i trochę w JBC. Ja kupiłam sobie tanie jesienno-zimowe adidasy, bo w szmaciakach zaczyna być zimno, a w butach trekingowych nie wszędzie przecież będę chodzić. 
Gdy Młoda dojechała, poszłyśmy najpierw na pizzę do Otomat, gdzie - jak już kiedyś mówiłam - serwują dosyć oryginalne pizze. Tym razem wybrałyśmy nowość jesienną, czyli pizzę z pikantnym miodem, dynią, kozim serem, cebulą i chili. Mnie bardzo smakowała. Młodej jakby mniej.
Potem jeszcze na kawę wstąpiłyśmy do Danta's Coffe, kawiarni z tapirem, gdzie do kawy oprócz ciasteczka dostaje się małą laleczkę na pamiątkę. Kawę mają pyszną. Ja zamówiłam sobie latte o smaku róży i lawendy. Wyśmienita.


Takie kino to ja szanuję

Po kawce poszłyśmy na seans do kina ZED. Kino bardzo mi się spodobało. Znaczy kino jak kino, ale zasady do mnie bardzo przemawiają: 

- sense zaczynają się punktualnie i po włączeniu filmu nie można już wchodzić do sali

- nakaz wyłączenia lub wyciszenia telefonów

- zakaz jedzenia, picia i rozmawiania na sali

- zakaz wprowadzania małych dzieci z wyjątkiem specjalnych seansów dla dzieci, a stasrzaki do 12 r.ż. tylko z opiekunem

Dla mnie bomba. Myślę, że nie była to ostatnia wizyta w tym kinie, bo choc jest daleko i trzeba tam jechać z przesiadką, to i tak łatwiej się tam dostać niż do pobliskiego kina. Podczas filmu było tak cicho, że Młoda bała się wysmarkać nos, by nie robić hałasu. 

Dobrze jednak, że miałam ze sobą stoper do uszu, bo film był dla mnie trochę za głośno. Stopery jednak zawsze noszę w plecaku, bo często też w pociągu czy autobusie korzystam, gdyż gwar rozmów jest czasem dla mnie nie do wytrzymania, odkąd po chemii się moje zmysły wzmocniły (a już wcześniej były ponadprzeciętnie wrażliwe). A jak już w pociągu czy autobusie dzieci krzyczą albo jakiś debil filmiki se ogląda bez słuchawek czy jakaś kretynka kłapie godzinę przez telefon na cała koparę to instynkty mordercze się we mnie budzą. Dla mnie to koszmar: szybko pojawia się ogromny dyskomfort, ból głowy, mdłości i rosnąca z każdą sekundą wielka irytacja. Chciałabym, by kazdy choć jeden dzień w życiu poczuł to co czują osoby wysoko wrażliwe i by potem chory położył się spać, a przez kolejne trzy dni budził się z ogromna migreną. Może by to nauczyło ludzi szacunku do innych i używania słuchawek oraz zamykania swoich cholernych mord w przestrzeni bublicznej, gdy nie ma powodu by tą mordą kłapać non stop. 

A palaczy najchętniej odizolowałabym od reszty społeczeństwa albo wystrzelała. Bo ja serio nie widzę najbledszego sensownego powodu, dla którego ja czy moje dzieci mamy cierpieć przez jakichś niefrasoblibych śmierdzieli. Dla mnie zapach dymu papierosowego to koszmar, jakich mało. Rzygać mi się chce, jak tylko choćby lekko mnie dym zaleci. Młoda nie może oddychać, ma jakby objawy astmy, której jednak u niej nie stwierdzono, więc po prostu tak działa jej nadwrażliwość. 

A tymczasem w tym kraju palenie jest dozwolene w miejscach publicznych niemal bez ograniczeń. 

TO JEST CHORE i KARYGODNE! 

Dopiero niedawno wprowadzono łaskawie zakaza palenia na dworcach kolejowych i w poblizu szkół czy szpitali, ale i tak niektórzy palą (choć w naszym pobliżu odradzam, chyba że ktoś chce zjebę albo w ryj). 

Moim zdaniem zakaz powinien obowiązywać dosłownie wszędzie, a sprzedaż tego gówna powinna być całkowicie zakazana, a palacze poddani przymusowemu leczeniu. Chcesz się truć, truj się we własnym domu, czy we własnym samochodzie, byle nie przy własnych dzieciach i zwierzętach.

Rozumiem, że odwyk jest trudny, ale kuźwa, dzis można kupić wszędzie elektroniczne papierosy, które nie są dla innych szkodliwe i które tak nie drażnią, ale nie, ludzie wolą niszczyć życie i zdrowie innym paląc tytoń. 

Tym to mądrym przemyśleniem kończę dzisiejsze wypociny. Ulżyło mi. Mogę w swpokoju cieszyć się deszczowym weekendem.

24 października 2025

Jesienne spacery i przemyślenia

Zacznę od heheszków tygodnia. Umieszczę je również w mini  blożku bo dawno już tam niczego nie postowałam, a Moja Młodzież czasem czyta sobie to dla relaksu. 

😆😆😆

 Siedzimy sobie we trzy - ja z córkami - na dworcu czekając na nasz pociąg i obserwując świat. Widzimy jak przyjeżdża pociąg na inny peron, a potem odjeżdża. Wypatrujemy Młodego, bo jest szansa, że właśnie tym pociagiem przyjechał. Wysiadło wielu ludzi. Idą, rozchodzą się. Na samym końcu maszeruje grupka nastolatków w wieku Młodego, którzy pewnie w ostatnim wagonie jechali i daleko wysiedli. Młodego między nimi nie ma, bo pewnie natępnym dopiero przyjedzie. Przyglądam się nastolatkom i nagle obserwuję, że jeden chłopak podbiega entuzjastycznie do plecaka leżącego na ławce wykrzykując "O, tutaj był mój tornister przez cały dzień!". Podnosi swoją zgubę, koledzy klepią go po plecach i z uśmiekachmi wszyscy odchodzą w nieznane.

😆😆😆

Dziewczyny szykują się do wyjścia do sklepu. Wychodzą przed dom sprawdzić, jaka temperatura odczuwalna. Młoda stwierdza, że zimno dość i sugeruje wzięcie kurtek. Najstarsza biegnie na strych po swoją kurtkę. Wracając zakłada ją na siebie, po czym stwierdza, że coś ciasna ta kurtka i rękawy jakieś krótkawe... Przeszukuje kieszenie i znajduje plastikową żółtą kartę autobusową, której z wielkim zdziwieniem i niezrozumieniem się przygląda przez chwilę, po czym zaczyna się głośno zastanawiać, co niby robi brata karta w jej kurtce...? Wszyscy zaczynamy się śmiać, bo oto właśnie znalazł się Młodego zgubiony bilet... Tak to jest, gdy dzieci mają jednakowe kurtki tylko jednym rozmiarem się różniące.

***

dworzec centralny w Antwerpii w wieczornej odsłonie


Po raz kolejny odwiedziłyśmy Antwerpię. Tym razem byłyśmy z wizytą u neurologa. Babka przyjmuje w starej kamienicy, żeby nie powiedzieć ruderze. Budynek jest chyba w tej chwili w remoncie, bo pełno różnych gratów tam leżało w holu i zarówno schody jak i poręcze były obdarte z farby... Te stare kamienice z zewnątrz są często przepiękne i człowiek się zachwyca maszerując ulicami miast, ale wewnątrz to czasem jest smutna tragedia i w wielu chyba zwyczajnie bałabym się mieszkać, że mi na łeb się coś zawali.  Tu też popękane ściany i sufit, gruba warstwa jakiegoś grzyba na ścianie i odłażąca płatami farba czy tapety. Całość jednak wyraźnie nosi ślady dawnej świetności i dostojeństwa. I w takim to smutnym otoczeniu przyjmują tu wcale nie rzadko lekarze.

13 października 2025

Noc ciemności, niebieskie włosy i ruch na świeżym powietrzu

 Wypuściłam kurczaki poza ogródek i stałam tam z nimi czytając książkę z telefonu, a potem jeszcze chwilę przy stole w ogródku posiedziałam korzystając z ciepłego dnia. Otwarłszy potem drzwi do kuchni zachwyciłam się zapachem świeżego chleba, który unosił się w wielkiej intensywności w domu...



Nie chce mi się często tego chleba piec, bo to poświęcenia całego dnia wymaga, ale ten zapach opanowujący cały dom podczaj jego pieczenia jest tego wart. Smakowi świeżego chleba na zakwasie też żaden innych chleb nie dorówna. To tutejsze sklepowe czy nawet piekarniane badziewie smakuje przeważnie jak karton. Na niderlandzkim dowiedziałam się ostatnio, że gotowe ciasto chlebowe najczęściej tu w Polsce zamawiają, co dziwnie dosyć brzmi, bo co jak co, ale chleb polski to akurat jest smaczny w miarę. Nawet czasem zaglądamy do jakiegoś „polaka”, bu kupić sobie jeden czy dwa bochenki. W Brukseli (i pewnie jeszcze w innych miejscach) jest polska piekarnia, która według polskich receptur piecze chleb. Belgowie takiego nie robią. Chleby są różne, ale żaden tak na prawdę dobry, choć z piekarni ciut lepszy niż z marketu. Nadal nie zapisałam się na chleb ani na żadne inne pieczywo na zakwasie, a od koleżanki w pracy się dowiedziałam, że mam taką specjalną piekarnię w pobliżu. Tyle że oni tylko na zamówienie tam pieką i nie można od tak z ulicy wejść i kupić. Zbierałam się na zamówienie, ale ciągle się nie zebrałam, więc nie wiem jak to pieczywo smakuje. 

Sama piekę na zmiany chleb na zakwasie i zwykły prosty według receptury matki. Tyle że Matka to w piecu prawdziwym piekła, a ja zwyczajnie w piekarniku. Ten na zakwasie piekę w garnku żeliwnym i muszę przyznać, że to świetny wynalazek, jeśli o pieczenie chleba idzie. Jeszcze się nie zdażyło (tfu tfu), by taki chleb mi się nie udał. Ten zwyczajny i owsze, czasem jakas kicha wychodzi, ale i tak się zje ze smakiem, bo chleb wszak najważniejsze, by był smaczny, a nie to jak wygląda z wierzchu.

Smerfowe włosy

W środę se włosy na niebiesko znowu pomalowałam. Tyle że tym razem użyłam nie(szybko)zmywalnej farby Manic Panic. Nałożyłam to na mokre włosy, następnie owinęłam łeb workiem, a na to dałam czapkę. Dodatkowo pogrzałam trochę suszarką. Po pół godziny odpakowałam łeb i umyłam kłaki. Efekt mnie satysfakcjonuje. W różnym oświetleniu kolor jest różny, ale ogólnie jest to taki morski. Z tyłu włosy mam mniej siwe, więc i efekt mniej spektakularny, ale jest git. Małżonkowi i dzieciom się podoba. Znajomi znani z fantazji własnej i dużej otwartości umysłu  też komplementowali.

 Zwyklaki udają, że nie widzą :-)

 Randomy na ulicy czasem się dłużej patrzą, ale tu jednak ludzie są raczej przyzwyczajeni do różnorodności strojów i fryzur, więc nikt się specjalnie nie dziwi, że jakaś baba ma niebieskie włosy. Już starsze kobity w kolorowszych włosach zdarzało mi się widywać. Choć trzeba też zaznaczyć, że przeciętni Belgowie raczej nie farbują się na niecodzienne kolory. W okolicznych sklepach próżno szukać kolorów farb innych niż naturalne, czyli brązy, czarne, blondy i rude oraz siwe. Baby w moim wieku i starsze bardzo często, coraz częściej noszą ultrakrótkie siwe, niefarbowane włosy, choć mnóstwo starszych pań, nawet po 90-tce nosi zawsze eleganckie typowo kobiece modne fryzurki. Zasadniczo ludzie dorośli nie interesują się nadmiernie wyglądem innych, choć małolaty wobec siebie już dosyć upierdliwe pod tym względem bywają. Ja już małolatem na szczęście nie jestem i nie muszę się ani nikogo o zdanie pytać, ani zdaniem niczyim przejmować. Mogę robić ze swoimi włosami i swoim ciałem, co mi się podoba. Mogę eksperymentować, wygłupiać się, bawić i cieszyć się wolnością wyboru. Podobam się sobie w niebieskich włosach, ale to nie jest moje ostatnie słowo, jeśli idzie o kolory. Różowy jest następny w kolejce albo mix z niebieskim. 




Noc ciemności 

Sobotnio-niedzielna noc była nocą ciemności, czyli Nacht va de Duisternis po tutejszemu. To taka akcja, która parę lat temu się zaczęła, podczas której wygaszane lub przyciemniane są światła w publicznych miejscach, czyli latanie przydrożne, oświetlenia pomników czy innych tego typu obiektów. Zachęca się też ludzi do zwyłączania zbędnych świateł w domach, firmach... Akcja ma na celu uświadomienie ludziom, że rozświetlone jasne noce nie są czymś naturalnym, ani tym bardziej zdrowym zarówno dla ludzi, jak zwierząt, roślin i całej planety. Światło nocne zaburza cały system no i oczywiście zużywa i to często zupełnie bez potrzeby energię. No co jest np pozytecznego w oświetlaniu jakiegoś debilnego pomnika w parku? Po jaką cholerę palą się całe noce światła na pełną pizdę w niektórych sklepach czy innych wystawach? Po co ludzie oświetlaja wszystkie pomieszczenia, gdy siedzą w jednym przez większości wieczorów…? 

Z okazji nocy ciemności organizowane są różne imprezy, np obserwacje nieba, nocne marsze po ciemku itp. Ja z dwójką Młodych wybrałam się do pobliskiego schroniska dla ptaków i dzikich zwierząt, gdzie mogliśmy obejrzeć z bliska świeżo wykurowane sowy różnych gatunków i poznać wiele ciekawostek na ich temat. Dowiedzieliśmy się też, że wszystkie ptaki trafiające do schroniska są obrączkowane, a dalej pan opowiedział sporo o pracy obrączkarza i jakie kursy i staże trzeba odbyć, by nim zostać. 

W schronisku można było zjeść świeżego naleśnika czy zupkę oraz napić się czegoś ożeźwiającego. Jest tam też stały sklepik, gdzie można nabyć pluszaki, suszone robaki i inne karmy dla ptaków, a dochód przeznaczony jest oczywiście na schronisko. Zapytaliśmy przy okazji o wolontariat. Okazuje się, że można zgłosić się już po 14 urodzinach do pracy w schronisku. Młody zatem pewnie na wiosnę się zapisze. Ja też mam na to wielką chęć od dłuższego już czasu, ale ja muszę najpierw uzyskać zgodę funduszu zdrowia... Najstarsza też to rozważa. 

Zalecono nam napisanie mejla i umówienie się na spotkanie, na którym dokładnie nam wyjaśnią i pokażą na czym polega wolontariat. Z grubsza to już sobie tam na tablicy przeczytalićmy: sprzątanie klatek, wybiegów i terrariów, karmienie zwierząt, koszenie trawy, pielęgnowanie chorych zwierząt, zbieranie zwłok martwych zwierząt... To fascynująca choć zapewne nie lekka praca, ale można by się zapewne wiele o zwierzętach nauczyć...

Po pogadance poszliśmy wszyscy, a ludzi było bardzo dużo, na łąkę kilkaset metrów od schroniska oraz od lasu się znajdującą. Tam opiekunowie zwierząt losowali karteczki z imionami, które każdy mógł przy wejściu do schroniska zdeponować z urnie. Wylosowane osoby mogły wypuścić wyleczoną sowę lub jeża na wolnosć. Jeży było osiem, ale ilości sów nie pamiętam. Młodej się pofarciło i mogła wyrzucić w powietrze sowę leśną, co uczuniła z wielką radością.

Wszyscy ludzie stali w kręgu odgrodzeni plastikowym łańcuchem od opiekunów i zwierząt znajdujących się w środku. Wylosowani wchodzili do środka i odbierali ptaka od opiekuna, a ten tłumaczył im oczywiście jak nalezy taką sowę trzymać i jak ją wypuścić. Potem wszyscy odliczali do trzech, a na trzy ptak zostawał wyrzucany w górę i odlatywał w nieznane. Każdy odlot śledziły z uwagą i emocjami dziesiątki oczu. Ludzie wstrzymywali oddechy, gdy ptak nie mógł się od razu wzbić wysoko, gdy opadał i oddychali z ulgą, gdy odlatywał w stronę drzew. To było bardzo emocjonujące wydarzenie i bardzo nam się podobało.



A potem rowerowaliśmy do domu. W tematej wsi paliły się przyciemnone światła uliczne, ale u nas na wsi było całkiem ciemno, co było też ciekawym doświadczeniem. Przyzwyczailiśmy sie już bowiem, że całe noce albo przynajmniej do późnych godzin wieczornych palą się tu latarnie. Idąc nocą do toalety nie palimy świateł, bo latanie rozświetlaja mrok na schodach i w salonie dostatecznie. Jeśli światła uliczne z jakiegoś powodu się nie palą, czujemy się dziwnie, niesfojo. Gdy tak rowerowaliśmy Młody powiedział, że fajnie jakby tak było ciemno cały czas, bo można by było spokojnie gwiazdy i inne obiekty na niebie obserwować, co uświadomiło mi, że moje dzieci praktycznie nie znają już ciemnej nocy. Tutaj zawsze coś się świeci. Jakiś czas temu nawet się zastanawiałam, gdzie można by pójść popatrzeć na niebo nocą, ale w najbliższej okolicy nie mamy takich miejsc, gdzie można by znaleźć się w całkowitej ciemności i by żadne auto tej ciemności nie rozpraszało. No dobra, można pójść do lasu, bo tam jest ciemno, ale w lesie nieba nie widać. Oficjalnie do lasu nie wolno chodzić po ciemku, by zwierząt nie niepokoić, ale nam sie czasem zdarzało. Jest to fantastyczne uczucie. Nietoperze i sowy latają ci nad głową, w krzakach non stop coś szeleści i tupta. I nie ma ludzi, co jest najważnejsze.

A wy macie jeszcze ciemne miejsca koło swojego domu? Znacie jeszcze ciemne noce?

ciepły październik


W minionym tygodniu naszło mnie też na rowerowanie. Jako że najlepiej się mi roweruje mając jakiś konkretny cel, to sobie takowy wyznaczyłam. Stwierdziłam, że pojadę zobaczyć najnowszy Kringwinkel w okolicy, w którym jeszcze nie byłam. Otwarto go gdzieś pod koniec wakacji, o czym dowiedziałam sie z instagrama.

Wytyczyłam sobie trasę z aplikacji Fietsknoop według knooppuntów (kliknij by przeczytać wpis o knoopuntach)   tak bym mogła większość trasy jechać wzdłuż rzeki Skaldy, co wymagało przedostania się na drugi brzeg promem. Pierwszy raz korzystałam z promu w Baasrode więc trochę byłam podekscytowana tą przygodą. Prom przepływa codziennie z jednego brzegu na drugi co pół godziny i jest całkowicie darmowy. Podjeżdżasz sobie rowerem lub przychodzisz na nogach i pakujesz się na prom razem z rowerem. Tutaj akurat pani sterowała  łajbą. Takich promów na Skaldzie jest więcej w różnych miejscach i fajnie choć raz z tego skorzystać, co szczególnie dla dzieci może być atrakcyjne, choć nie ukrywam, że dla mnie starej też jest, bo ja to takim dużym dzieckiem jestem i raczej już nigdy nie dorosnę.

zmierzam na prom


płyniemy


kościól w Baasrode



widok na Dendermonde z drugiego brzegu Skaldy

dzikie króliki spotkane nad rzeką


Stamtąd już resztę drogi praktycznie jechałam wzdłuż rzeki obserwując kaczki, gęsi, czaple i samą rzekę. Zachwycałam się tymi widokami i czerpalam pozytywną energię całymi garściami. Super jest ta trasa! Wyjechałam praktycznie koło samego sklepu. Obok jest też Lidl, Action i jakieś inne tego typu.

Sam sklep mnie lekko zszokował. W ogóle nie wygląda na pierwszy rzut oka jak kringwinkel (kliknij by poczytać o rzeczach z drugiej ręki w Belgii), jak coś z rzeczami z drugiej ręki. Już bardziej jak jakieś muzeum... Wygląda jakby luksusowo, choć ceny nadal są jak w innych Kringwinkelach, czyli że już za parę centów można coś kupić. A sprzedają tam dekoracje, książki, meble, szkło, ubrania, zabawki, rowery i części do nich (chyba też naprawiają...? ale się nie orientowałam dokładnie). Żeby było ciekawiej, a zakupy jeszcze sympatyczniej przebiegały, mają tam kawiarnię, gdzie można kupić smaczną kawę, ciastko, a nawet spaghetti. Nie śmierdzi tam starą szafą prababci jak w innych tego typu przybytkach, co też jest zadziwiające. Może dlatego, że sklep jest nowy. Choć jak tak popatrzeć na to jak te  wszystkie rupieci są odpicowane i jak ładnie wyłożone kolorami na półkach to też pewnie nie jest bez znaczenia...

.

kaczki wycenili na 15€ za jedną (więc nie kupiłam)

widziałam ciekawe żyrandole po kilka euro…

dział durnostojek

kaczki były drogie te bodaj za 20€/szt

kawa i ciastko

wybór książek w cenach od paru centów do paru euro


nawet kolorami posortowali te duperele

niektóre kubki i za 50 centów można nabyć

dekoracja nie na sprzedaż 

Kupiłam jedną książkę za 2 € i dwa drobiazgi na prezent dla córek, za podobne kwoty, żeby nie wyjść ten pierwszy raz z pustymi rękami, no i kawę wypiłam i wiśniową tartę zjadłam, by mieć siłę na drogę powrotną. Wracałam inną, zwyczajną drogą, tą którą do szpitala na chemię jeździłam, bo to to samo miasteczko było, tylko z drugiej strony rzeki. Dendermonde leży nad Dender i Skaldą. Jest wodą praktycznie otoczone, dlatego było kiedyś świetnym miastem obronnym, no i rzeki stanowiły zawsze doskonałe źródło pokarmu i połączenie ze światem. Skaldą kursowały od morza statki wożące wszelakie towary, co dawało wielu ludziom prace. W Baasrode (dziś dzielnica Dendermonde) budowano też statki. Dziś znajduje się tam muzeum, ale jeszcze go nie odwiedziłam... (bo jest za blisko hehe).

Przekręciłam tego dnia blisko 33 kilometry. Dopiero w drodze powrotnej korzystałam z baterii na pełnej mocy, bo w tamtą stronę jechałam z lekkim wspomaganiem lub w ogóle bez. Wieczorem popsute kolano trochę czułam, ale zmęczenie objawiło się dopiero 24 godziny po powrocie, co mnie nieodmiennie wkurza. Do dzis (niedziela) jestem zmęczona, choc wycieczkę odbyłam w piątek przed południem. Bez sensu.



Zmęczenie nie było aż takie duże, by odmówić Małżonkowi na zaproszenie do wspólnego niedzielnego spaceru. Przetuptaliśmy noga za nogą ponad 10 km po okolicy. 

On od jakiegoś czasu maszeruje codziennie wieczorem. W weekendy czasem wcześniej razem ze mną albo sam. Małżonek lubi chodzić sam, bo wtedy słucha sobie w spokoju ulubionych płyt. Skubany tak się w tym chodzeniu rozkręcił, że co najmniej 5km dziennie chodzi, ale często więcej, nawet ponad 10. Czasem to aż mi wstyd przed sobą samą, że ja siedzę całe dnie w domu, a nie chce mi się iść nawet na krótki spacer, a ten po takiej ciężkiej pracy uparcie codziennie tupta tysiące kroków. Ale z drugiej strony ja nie lubię się do niczego zmuszać. Gdy czuję chęć na spacer, czy rowerowanie to idę. Jeśli czuję chęć i potrzebę płaszczenia dupy na kanapie, to płaszczę. Tak też jest dobrze. 👍🏼 Raz czy dwa razy w tygodniu się poruszać na świeżym powietrzu to lepiej wszak niż nic.
Tu obrazki z dwóch spacerów minionego tygodnia.






nie wiem, o co lata z tymi flagami..

róża dalszej sąsiadki

wschód słońca - mój poranny spacer



płot dalszego sąsiada

Nie lubię chodzenia wciąż po tych samych drogach. Nudzi mnie to. Poza tym lubię mieć jakiś cel, choćby najgłupszy, jak choćby dotarcie do nowego kringwinkela czy, jak tydzień temu - zaliczenie wszystkich młynów nad jednym strumykiem. Cel mnie motywuje.

 Dużo maszeruję też jadąc do miasta, bo nie mam zwyczaju korzystać z komunikacji miejskiej, o ile nie muszę się gdzieś spieszyć (na poranną wizytę, na ostatni pociąg). Miasto to zawsze okazja do nietuzinkowych odkryć. Ostatnio będąc z Młodą u specjalisty w Antwerpii całkiem sporo nowych (dla mnie) ładnych obiektów odkryłam. Parę kilosów bowiem tam przemaszerowałyśmy.



Chciałabym na przykład poznać ludzi , którzy w tym poniższym domu mieszkają… Muszą być fajni.

dzwonek do drzwi

te drzwi 



tam u góry faktycznie wisi jemioła 🤣 


Zielone oczobolnie drzwi też wiele mówią o mieszkańcach domu. Nie mogą być zwyklakami.

A ten dom… Ach, och… Chciałabym zobaczyć go wewnątrz. Ci dawni architekci to byli ludzie z wielką wyobraźnią i fantazją. Prawdziwi artyści. Ich domy mają duszę. Nie to co dzisiejsze niczegowate proste, żeby nie powiedzieć prostackie budowle.



te detale

szczegóły



A czasem nawet zwykłe rzeczy mogą się do człowieka na ulicy uśmiechnąć…


Młoda zaciągnęła mnie też do centrum handlowego, które nie raz mijałam, ale nigdy nie zajrzałam do środka… A tu, panie, widok aż dech zapiera w piersi. Co za miejsce! De Stadsfeestzaal.
Budowla powstała w 1908 roku na zlecenie władz miasta. W 2000 doszczętnie spłonęła, ale ją odbudowano i w 2007 otwarto ponownie. Znajduje się ona na Meir, popularnej ulicy handlowej. Dawniej była miejscem wielkich imprez, wystaw sztuki, samochodów, targów książki czy antyków. 
Dziś mieści się tam centrum handlowe i apartamenty, a w podziemiach jest garaż.

Celem Córki był azjatycki sklep, który nawiasem mówiąc też mi się spodobał, acz zupełnie z innego powodu. Jaki wybór towaru! Chiny, Japonia, Korea… Herbaty, gotowe dania, świeże nieznane mi owoce i warzywa, mrożonki, najdziwniejsze przyprawy, mąki, kasze, ale też kubki i miski i temu podobne akcesorium. 







dział herbat 

Zamówiłyśmy tam też jakiś azjatycki fastfood, ale znanych nam rzeczy nie było, bo wyszły, a to co wybrałyśmy na chybił trafił nie przypadło naszym kupkom smakowym do gustu. Może nie tragedia, ale nie smakowało za dobrze. Nawet boba mi nie podeszła. Tyle że tanio było…


Śniadanie przed wizytą natomiast nam smakowało, bo nie ma to jak sniadanie w KFC haha! Ale powiem Wam ciekawostkę. Polscy Przyjaciele Młodej, którzy już dwukrotnie Młodą w BE odwiedzili, byli - jak mówi Młoda - zszokowani, a nawet z pierwa lekko zaniepokojeni faktem, że wegańskie potrawy z tutejszego KFC smakują jak prawdziwy kurczak. Bo według nich w PL smakują jak wegetariańskie niemięso, czyli mało podobnie do kurczaka. Ja nie byłam w polskim kfc, ale to niemięso w poniższej sałatce, jak i niemięsne burgery faktycznie niespecjalnie się w smaku od mięsnych różnią.