15 kwietnia 2025

Mietek w ogrodzie japońskim w Hasselt

Czołem Ludziska! Ohayô! 

W sobote pojechali my do miasteczka Hasselt, by zobaczyć powtórnie japoński ogród botaniczny. Jechali my pociągami i tutyjszym pekaesem. Śtyry razy my sie musieli przesiodać, jak automonil Starego tyż porachować.  Najsampirw przesiodali my sie w Mechelen, potym w Leuven, a potym jeszcze w Hasselt z pociągu na autobus. W końcu dotarli my pode brame tego ogrodu na który Staro i Młode sie tak jarały. Pode bramom juz pełno ludziów stoło, aż żech myśloł, że co za darmo bedo tam dawać abo choć jaki król czy choćby samurai nos tam bedzie witoł. 

Kolejka jednak dość wartko sie przesuwała, a baba co roz to sie darła zapytując, czy kto online bileta kupiół, bo tych bez czekanio wpuszczali. Jo żem nie kupiół, przeto my czekać musieli z innemi. W końcu my jednak wleźli i Staro wyczarowała mi bileta w jakimś mądrym słupie i poszli my oglądać tyn łogród. 








Na poniższym obrozku zobaczycie, jak wszystkie głupieloki w kolejce do wodospadu stojo. Jezusicku, jakby kto wody lecący po kaminiach nie widzioł. My ich zrobili w bambuko i poszli my inną drogą, bo tyn wodospad najlepiej widać z daleka, a z bliska nic cikawego. 
 






kwiotki ładne, ale jo i tak ładnijszy

Myśliłem, że ludzie znowu sie bedo dziwowały, że jakiś ludzik z drewna przylozł do ogrodu, ale tyle tam różnych dziwolągów sie pałętało, że mnie nikt nawet nie zauważył. 

A jo myśloł, że ludzie bedo ze mną se zdjęcia chciały robić i kolejka po autografy sie ustawi, a te ciołki ino za temi wszyskiemi przebiereńcami z aparatami łaziły. 
Dopiro późni Młodo mi wytłumaczyła, że jak kto w japońskim przebraniu przyszed, ten właził za darmochę. Młody tedy też sie wkurzył, bo lon by sie też z chęcią za postać z mangi wystroił, a przyodziewek i peruka Jojo ciągle w chałupie wisi.
Inny myk na darmowe wejście do tego ogrodu to biała suknia i frak ślubny. 



Sprzedawali tam jakieś japońskie szmaty i łobrozki.




przebirańcy

jeszcze wincy przebirańców 

Możno ci tam było i napitku, i jadła japońskiego skosztować. Żem sie cieszył, jak Młoda stanyła w kolejce do stoiska z napojami, bo myślołem, że ta sake to dlo mnie, a łona sama to wyduldała. Gówniorz jedyn, niech ją kaczka kopnie! 
Na szczynście dały mi po gryzie swoich mochi skosztować, bo tu już chyba bym sie porządnie wkrewiół, bo lubie te słodkie kluski. Sake to som se kupie, niech mie ino zarazy na chwile z oczu spószczo…

Siedli my se potym pode kwitnącymi drzewami na trowie i my sie zdziebełko posilili. Duża se przypomniała, że miała koc piknikowy wziąść… No rychło w czas! Dobrze, że choć trowa sucho i że mrówek mi do majtek nie nalazło. Wysiorbołem Starej trochę kawy i poszli my z Młodym oglądać gong…

mochi

inne ludzie nie zapomniały swoich kocyków…





jeszcze inne przebierańce







A późni jeszcze na wielkim głazie żem spoczął i żem spod oka , jak Młody próbuje ryby głoskać. Z pierwa. sie troche boł, a ryby boły sie jeszcze bardzi. Tyż bym sie boł, jakbym był rybom. Przeco to nie wisz, co takiemu szkutowi po łbie łazi, gdy sie przódzi sushi nałoglondo…
W końcu jednak ryby dały sie pogłoskać i Młody cieszył miche. Ryby to nie wim, czy sie cieszyły. Co chwila wystawiały pyski z wody i cosik godały, ino nic nie było słychać, no i jo nie znom rybiego…




Jeszcze jakosi chałupkę tam majo, jakby żywcym z Japoni przytargano. Młode godały, że chciały by w taki zamieszkać, ale ino w lecie. Nie pojmuje czego w zimie by nie chciały… 


macołem jakoś sosne japońsko


piekny rzech, c’nie? 










14 kwietnia 2025

Ferie wielkanocne po co są

Siedząc w pociągu i podziwiając umykający sprzed okien krajobraz, uświadomiłam sobie, że mamy od tygodnia ferie wielkanonce, w sensie że one się WIELKANOCNE, czyli paasvakantie nazywają, ale że dla nas to już tylko dziwna nazwa, dobra jak każda inna, bo czy zastanawiamy się dlaczego na poniedziałek mówimy poniedziałek, na taboret taboret a na psa pies?  A jednak puściwszy myśli luzem uzmysłowiłam sobie, że jeszcze parę lat temu ferie wielkanocne kojarzyły mi się nie tylko z czasem wolnym, ale z konkretnym świętem katolickim, a co za tym idzie specjalnymi dekoracjami, zwyczajami, potrawami. Nie tylko mi się kojarzyły, ale jak dzieci jeszcze małe były, to nawet pisanki żeśmy robili w domu i na ten jeden weekend szykowaliśmy tradycyjne polskie potrawy, jak babka, buraczki z chrzanem, czy choćby sałatkę chrzanową z jajkiem i ananasem. W poprzednim życiu, czyli mieszkając w PL to nawet do kościoła zdarzało nam się pójść z koszyczkiem, co dziś totalnie odjechanym pomysłem nam się jawi. Uśmiecham się na samą niedorzeczną myśl, że miałabym iść dziś przez wieś z koszyczkiem pełnym kolorowych jajek i śmierdzącą na pół wsi kiełbasą, co jeszcze kilkanaście lat temu nie wydawało się mi przecież niczym dziwnym, bo wszyscy wokół tak czynili. Dziś te wszystkie ceremonie i ceregiele katolickie wydają mi się okropnie śmieszne i niedorzeczne. Aż się mi samej wierzyć nie chce, że kiedyś w tym czynny udział brałam i to na poważnie traktowałam...

Jeszcze kilka lat temu robiliśmy z Młodym jakieś dekoracje wielkanocne i wieszaliśmy jakieś śmiszne jajka na kijach dla ozdoby. Teraz idę do sklepu i oglądam  wielkanocno-wiosenne dekoracje, których ci tu bez liku, ale w ogóle mnie nie ciągnie do tego, by cokowliek z tego wlec do domu, bo nie widzę najmniejszego sensu w dekorowaniu domu na okazję, która nas nie dotyczy ani nam się nie podoba.

Pinacolada 🍹

Wszystko się zmienia z czasem, ewoluuje. W ostatnich latach w naszym życiu dokonały się ogromne zmiany, wręcz rewolucje. Dotyczy to zarówno życia fizycznego jako takiego, czyli np zmiany miejsca zamieszkania, otoczenia, a dalej dorastanie, dojrzewanie, zdrowie, różne doświadczenia, relacje międzyludzkie, jak w końcu sfera duchowa, psychika, poglądy... Bardzo wiele się zmieniło u nas w ciągu kilkunastu lat. Gdyby ktoś 30, 20 czy nawet 15 lat temu pokazał mi zdjęcia z dziś i opowiedział o naszym aktualnym życiu, chyba bym go wyśmiała, a na pewno ani w połowę nie była bym w stanie uwierzyć, bo dla Magdy sprzed 30, 20 lat było by to niewiarygodne. Już same zmiany na świecie, pomijając osobiste sprawy, były by pewnie nie do uwierzenia. Tak wiele się przecież zmieniło w tak krótkim czasie i na świecie, i w nas... 

W kwestii postrzegania ferii wielkanocnych  (podonie jak bożonarodzeniowych) jednym z ważniejszych czynników jest wiek dzieci. Gdy Trójca była mała, ferie miały zupełnie inny wymiar niż dziś. Wszyscy troje przede wszystkim mieli ferie, czyli przerwę w nauce. Poza tym pierdziochy lubują się w takich rzeczach jak kolorowe jajka, puszyste kurczaczki, światełka, dekoracje, wymyślne potrawy, celebrowanie różnych tradycji, zwyczajów i inne tam czary mary, których nie ma się na co dzień. Teraz dzieci są już poważnymi ludźmi i już nawet Młodego nie rajcuje malowanie jajek, że o jakichś tam wycinankach świątecznych nie wspomnę. A nam starym - powiedzmy sobie szczerze - takie głupoty też jakoś same w sobie frajdy nie sprawiają, bo sensu w tym żadnego nie ma przecież.

Kolejną kwestią jest brak jakiejkowliek rodziny czy znajomych, którzy by mogli nas odwiedzać z okazji świąt i którzy mogli by być zainteresowani potencjalnymi dekoracjami tudzież potrawami świątecznymi i którzy mogli by swoją krytrykę na ten temat wyrażać, a my chcielibyśmy wtedy zapewne, by ta krytyka jak najbardziej pozytywnie wypadła przeto byśmy się starali.

Najwajżnieszym czynnikiem jest jednak chyba aktualny brak poczucia jakiegokolwiek związku z wielkanocnymi ceremoniami i tradycjami, które - jak wiadomo - bardzo związane są z religią i to konkretną, katolicką, która nam jest w najlepszym wypadku równo w paski (a w gorszym solą w oku albo i tarniem w dupie).

Czym jest  zatem dla nas "Wielkanoc"? Niczym. Na ten dzień to słowo nie ma już dla mnie żadnego specjalnego znaczenia, a co za tym idzie, nie wiąże się z żadnymi specjalnymi okolicznościami poza tą jedną, że poniedziałek jest wolny od pracy i od szkoły, no i że w okolicach Wielkanocy są we Flandrii zawsze dwutygodnioe ferie, które w tym roku wyjątkowo i ja też mogę celebrować, bo było mi dane.

Korzystam z tych okoliczności, jak chyba nigdy. Naprawdę cieszę się, że tak wyszło, iż nagle nieoczekiwanie mam dwa tygodnie wakacji. Według wstępnych planów, miałam w ferie normalnie (znaczy te 10 godzin/tydzień) pracować. Nawet, jak być może pamiętacie, zlecono mi przygotowanie dwóch zajęć dla starszej grupy. Co, tak nawiasem mówiąc, akurat jest wyjątkowo irytujące, bo było nie było poświęciłam na to całkiem sporo wolnego czasu (nie mam płatnych przygotowań zajęć odkąd pracuję połowę czasu), by przygotować zajęcia. Ba, nawet cieszyłam się na tę okoliczność, ale i stresowałam... i wszystko po nic!

 Dobrze, że szefowa z tydzień przed feriami łaskawie mnie poinformowała o tym, iż zaplanowała mi urlop na całe ferie i że mam 2 tygodnie wolnego, to choć jednej skomplikowanej zabawy nie dokończyłam (a jeszcze sporo pracy miałam). Niemniej jednak irytujące to było, bo ja nie lubię jak ktoś se ze mną w chujki na małe bramki leci, przez co w rezultacie marnuję swój czas na jakieś niepotrzebne rzeczy. Nic to. Kij im w oko. Przez takie zagrywki jednak coraz mniej mam szacunku dla tej pracy, co być może też w sumie na dobre mi wychodzi, bo im bardziej mam coś w dupie, tym mniej się przejmuję, gdy coś idzie nie tak.  Zasadniczo coraz bardziej olewam tę świetlicę i coraz mniej mi się chce w ogóle chcieć. Ba, mam wrażenie, że zaczynam to miejsce powoli nienawidzić, co nie jest dobre. No ale też i nie za dobrze się tam dzieje, o czym już było wielokrotnie.

Dlatego też w ostatecznym rozrachunku te 2 tygodnie ferii przyjęłam z wielką ulgą i radością. Naprawdę dawno już się tak nie cieszyłam z wolnego. 

Postanowiłam, że będziemy z Młodzieżą zwiedzać, ile się da. Wykupiłam sobie nawet museumpass, czyli roczny abonament na muzea. Nie wejdzie się na to do wszystkich muzeów, ale ponad 200 w całej Belgii można odwiedzić. Dodatkowo daje to też 5 zniżek na pociąg, i jakieś inne drobniejsze profity. Taka karta kosztuje prawie 70€, ale myślę że mi się opłaci, bo wiele muzeów jeszcze chcę zobaczyć, a niektóre ponownie odwiedzić. Młody ma wejściówki albo za friko albo za symboliczne euro czy tam 5. Dziewczyny mogą sobie zaś same bilety kupić za własny hajs. Młoda przy tym do niektórych też ma zniżki jako niepełnosprawna...

Plany oczywiście jedno, a życie drugie. 

Poniedziałki nie zostały zaplanowane, bo w poniedziałki muzea są zamknięte (większość w każdym razie). W jedną środę Młody szedł na koncert, więc i środa, i czwartek odpadały. Wtorek był pewniakiem, a wtedy okazało się, że kolej zaplanowała największy strajk na ten dzień i faktycznie pierwszy pociąg do Antwerpii jechał dopiero o 11 godzinie, no to dziękujemy... Nie zaryzykowaliśmy jechania gdziekolwiek. Już dzień wcześniej, przy lżejszym strajku Młoda miała przyjemność kiblować w Mechelen trzy godziny, bo kolejne pociagi odwoływano. Już nawet Małzonek się szykował, że trzeba bedzie autem po nią jechać... Na szczeście ostatni pociąg jechał łaskawie...

Nie ma jednak tego złego... zaryzykowałam i odpaliłam skuter. On czasem pali, czasem nie. Taka trochę ruletka. Zatem można wyjechać z domu, dokądś dojechać i tam utknąć. W ważnych sprawach nie ryzykuję używania tego złomu ani daleko się tym nie wybiorę. Do pobliskiego miasteczka zaryzykowałam i to tylko dlatego, że autobus przyjechał parę minut wcześniej i zobaczyliśmy z Młodym jego ogon, co nas cholernie wkurzyło... Wróciliśy zatem do chaty i odpaliłam Tośkę. Objechało.

 Poszłam do biura funduszu zdrowia, by się zapytać o szczegóły mojego zwolnienia i zasiłku, bo znowu mi się cosik nie zgadza. Znaczy wydaje mi się, że jednak za dużo mi wypłacili za ostatnie miesiące. Pani sprawdziwszy w komputerze moje dossier, uznała, że na pierwszy rzut oka jest okej (dla mnie bomba), ale napisała tam w komputerze, żeby to sprawdzili i żeby mi wysłali wszystkie dokładne wyliczenia tego zasiłku, bo to jakaś skomplikowana procedura jest i różne rzeczy pod uwagę są brane. 

Dowiedziałam się wszystkiego, co potrzebowałam. Urzędniczka była bardzo sympatyczna, pomocna i kompetenntna, co jej się chwali. Zaproponowała mi nawet, że jak będę mieć problem z wypełnieniem dokumentów o zmianie czasu niezdolności do pracy, to mam wpaść ponownie do biura, a ona mi pomoże.  Jednak z ludziem to inna rozmowa niż z robotem. Z wypełnianiem zgłoszeń o niezdolności do pracy akurat sobie radzę. Mierzi mnie tylko, że potem nie mogę zobaczyć, co się tam z nimi dzieje, a oni tygodniami wszystko rozpatrują, co jest wielce irytujące...

Młody w tym czasie poszedł sobie do Maka, bo teraz gadżety z Minecrafta są z hamburgermi , to jakże by inaczej... Potem poszliśmy do muzeum, o którym opowiadał Mietek. Tego z mamutem.

Wcześniej na dobry początek ferii Młody wybrał się z chłopakami z klasy do kina na film Minecraft. Mama kolegi po niego przyjechała i potem odwiozła go pod dom. Byli w kinie Kinepolis w Brukseli na filmie 3D i Młody wrócił bardzo usatysfakcjonowany. Film mu się podobał, a jeszcze bardziej pewnie czas spędzony z kolegami.

W muzeach Młodemu też się podoba. Muzeum w ratuszu w Brukseli był wręcz zachwycony. Podobały mu się i meble, i gobeliny, i obrazy... bo w końcu to epicki niezwyczajny nastolatek. W ogóle nasze zwiedzanie trwa chyba dłużej niż przeciętnych ludzi. Do takich wniosków doszłam w tym małym muzeum z mamutem, bo ludzie tam wchodzili, przechodzi koło nas i wychodzili, a my oglądaliśmy wszystko dokładnie, powoli, dyskutowaliśmy, czytaliśmy opisy, dumaliśmy... a Młody jeszcze to i owo w necie sprawdzał.

W piątek Młody musiał do ortodonty po południu, przeto znowu nici z wycieczek. Pojechałam z nim jednak, bo tam skrzyżownie rozkopane na grandę i przystanek wywaliło w jakieś inne miejsce, a razem raźniej błądzić po mieście. On poszedł do orto a ja do pobliskiego C&A "tylko popatrzeć", ale jakoś tak wyszło, że ponad stówkę mi skasowali haha. Kupiłam se jednak 2 pary spodenek, bo lato się zbliża wielkimi krokami. Od czasu raka dupa mi ciut urosła (typowa menopauzowa oponka) i się w niektóre stare spodenki nie mieszczę, a koszulki kupiłam, bo mi się podobały. Młody potem też tam przyszedł i też se wybrał jedne spodenki i jedne długie baggy jeansy. Później znowu do maka żeśmy poszli, bo przecież trzeba całą kolekcję tych rzeczy z Minecrafta zebrać haha, no i bo ferie są.

Ortodontka też jest czasem wkurzająca. Kontrole normalnie są na za darmo (czy tam w liczone w cenę, ale w każdym razie młodzik nie musi płacić, gdy idzie na zwykłą comiesięczną kontrolę). Gdy przychodzi pora na zapłacenie kolejnej faktury, przysyłają dużo wcześniej e-mail z informacją, jaką kwotę Młody będzie musiał zapłacić. Tym razem była informacja, że oczekują od nas 275 euro na kolejnej wizycie, no to przelałam Młoemu stosowną kwotę na konto, by se mógł swoją kartą zapłacić. Ucieszyło go to, tak nawiasem mówiąc, bo nigdy nie miał jeszcze tyle pieniędzy na kącie, wszak konto ma od niedawna, a te parę euro kieszonkowego to on wydaje w mig. Wyszedł od orto i mówi, że babka chciała, by ponad 300 euro zapłacił, ale powiedział jej że tyle nie ma. WTF?! - pytam. Okazało się, że jeszcze mu skan szczęki robiła, znaczy rentgena, a to przecież ponad 7 dych kosztuje. Nic to, Młody zapłacil tylko tyle, ile stało w mejlu. Na następnej wizycie już mu drugą, dolną część aparatu ma zakładać (choć poprzednio mówiła, że nie wcześniej jak latem to się odbędzie), co oczywiście już ponad tysiąc będzie kosztowało. Tylko teraz nie wiem, czy w ytej podanej kwocie jest już ten rentgen czy nie... Nie lubię takiego mieszania. Dla mnie wszystko musi być jasne i klarowne, tak jak było ustalone, a nie jak tam komu wiatr zawieje.

W sobotę z kolei byliśmy w Ogrodzie Japońskim, ale o tym znowu chyba Mietek wam opowie w osobnym wpisie. Albo przynajmniej zdjęcia pokaże...

Planów jeszcze mamy dużo, ale kolej nadal strajkuje, do tego zapowiadają opady deszczu, no i Najstarsza pracuje dwa dni, ja mam wizyty u fizjoterapeuty, a jeszcze udało mi się znaleźć naurologa, który - jeśli wierzyć opisom w necie, ma się znać na autyzmie, adhd i dyspraksji, więc Młoda umówiła sobie wizytę, a ja zamierzam jej towarzyszyć. Czy i ewentualnie ile zwiedzania uda się pomiędzy to wcisnąć, to się zobaczy. 



Przede mną jeszcze tydzień ferii. Korzystam. Obawiam się jednak, że powrót do pracy może potem być bolesny, bo serio mi się już ta praca przestała podobać. Dokładnie to praca w tym konkretnym miejscu. Tak, cholernie maruda jestem ostatnio i wiecznie niezadowolona.

Choć wiele aspektów ciągle jest pozytywnych i przyjemnych to jednak zbyt wiele jest na nie. Nie jest to miejsce dla mnie. Co jednak gorsze, to nadal nie wymyśliłam, co potem po zakończeniu kontraktu, a to już spędza mi coraz bardziej sen z powiek ferie czy nie. Ogromnie się tym stresuję i dołuję. Lekarka radzi, bym poszła do biura pracy... Pewnie tak zrobię, ale na razie mam taką myśl, że chyba trzeba zacząć od próby poprawy niderlandzkiego. Na takim poziomie jaki teraz reprezentuję, mogę się swobodnie komunikować w mowie i piśmie, ale ten poziom jest za niski do takiej jak choćby ta pracy. W takiej pracy powinnam mówić i pisać bezbłędnie, a niestety tego nie potrafię (no chyba że na kompie, gdzie mi błędy podkreśla). Co gorsze, coraz bardziej mam wrażenie, że się uwsteczniam. Coraz większe trudności mam z formułowaniem prawidłowych zdań, przypominaniem sobie potrzebnych słów i zwrotów i z poprawną wypowiedzią. Frustracja i irytacja do entej potęgi, a co za tym idzie stany depresyjne i coraz niżesz poczucie własnej wartości oraz godności. Czuję się coraz częściej jak jakiś debil i coraz częsciej na debila wychodzę przez narastajace problemy z pamięcią, koncentracją i wymową... 

Myślę sobie, że jak dopracuję do końca umowy, to powinnam dostać jakiś zasiłek dla szukających pracy, a wtedy mogłabym trochę na tym zasiłku posiedzieć i zapisać się na dzienny kurs niderlandzkiego w jakim mieście, bo na pewno nie online, gdyż to za wolno idzie i za mało się ćwiczy, no i w klasie na przerwach też się dużo gada i fajnych ludzi poznaje, z którymi i po szkole się umówić można. Jak nie dopracuję, tylko na chorobowe wrócę, to tym bardziej mogę się zapisać na kurs niderlandzkiego...

Fajnie jakby do tego czasu udało nam się nowy dom znaleźć w mieście, bo to by zapewne wiele ułatwiło. Domów jest bardzo mało, a jak coś się pojawia to znika w ten sam dzień, bo tu to i po 100 ludzi o jedno mieszkanie się może ubiegać, ale zaczęłam śledzić nowe ogłoszenia. Może się uda kiedyś coś znaleźć odpowiedniego za nie więcej niż 1300euro/miesiąc w miastach, które nas interesują. Na więcej nas nie stać, a poniżej tysiąca raczej nie ma szans znaleźć domu z ogródkiem w mieście. 

A w wolnych chwilach korzystam ze słońca i pieszczocham nasze kurczaki. Głaskanie kur jest bardzo relaksujące. Rico wydaje przy tym miłe dla ucha dźwięki. 

Rico kocha głaskańsko

Ja jako kurza mama 🫢



10 kwietnia 2025

Mietek i Mamut z Dendermonde

 Czołem? Kiedysi wybrołem sie na poszukiwania mamuta no i go znalozem. Znaczy kości jego, bo mamucisko to ze 30 tysincy lat temu kojfło. 

Ludzie powiadajo, że pod Dendermonde raz jakiś chłop stare wielkie kości wykopoł. Wzion zwoloł ludzisków i  poskładali to wszystko do kupy, łodpicowali, wyrychtowali i wtynczos zmarkowali, że odrobine kości brakuje. No i jeden wydumoł, by do jakiego muzeum podejść i od innego mamuta kości wziąść. No i tak dośtukowali mamutowi obce kości  bez patrzynio, czy to babsko-, czy  chłopskomamucie kawolki. Tero majo prawie całego mamuta. Trzymajo go na strychu mięsnej hali targowej, co się po tutejszemu vleeshuis nazywa, czyli „dom mięsa”.

No dobra, ta hala targowa to tam była przódzi, downo, downo  gdziesi w średniowieczu. Najsampierw inaczy wyglądała, ale jakiś król czy inny tam ważny kozoł ją zburzyć i ładniejszo postawić. I faktycznie ta nawet dosyć zacno.

Wtenczas nie tylko handel mięsem się tam odbywał, ale też na ten przykład gildia łuczników Świętego Jorisa tam swą siedzibę  miała, a i łachami tam handlowali. Późni znowu warzywny targ tam był...

 Jak pierwszo wojna się na świecie rozpętała, to rzezimieszki sfajczyły całe Dendermonde praktycznie dogołej ziemi, że kamień na kamieniu sie nie ostoł. Ta hala jednak jakimś cudem przetrwała w jako takim stanie…

Tego i wielu innych rzeczy sie w tym muzeum dowiedziołem. Obejrzołem tyż różniaste rekwizyty, stare giwery, gorczki, skrzynie, mapy… Wszystko wom pokoże na zdjińciach, bo pore żem zrobiół.

Zorganizowali tam też na strychu jakieś zabawy dla szkutów.  Jo tyż sie pobawiłem w archeologa i do groty wlozem, która prawie jak prowdziwo wygląda… Ino mie sie widzi, że te ludzie w jaskiniach to pochodni na prąd nie miały, ino na łogiń... A w Dendermonde mają na prąd i tyż piknie.

ratusz

patrze na Vleeshuis, czyli mięsną halę targową

ogłoszynie do muzeumm na którym kozało, że włazisz za darmo


Konia Rosbeiarda z Dendermonde już znacie, bo Magda pisała o nim na tym blogu (Legenda Konia Rosbeiaarda)  (procesja), a w tym muzeum można i inne dendermondzkie kunie zobaczyć.

 No i zobaczułem, że oni tam  JAKBY-Lajkonika tyż majo, ino on się nie nazywo lajkonik, ino huppelpaardje.

jakby-Lajkonik

Majo też wielbłąda, którego używali do jakichś ulicznych jasełek, no że króle jechały do Jezuska na takich wielbłądach,  czy coś w ten deseń.


Kunie i wielbłądy mają dziury w korpusie, żeby człowiek, co w nich siedzioł, widzioł, gdzie lezie i sie na nikogo nie wtarabanił.

To poniżej to jakieś "koło fortuny" z dawnych zabaw jarmarcznych, ale nie wiem, o co w tej zabawie chodziło. Nawet nie wim, czy chciołbym to wiedzieć...


Sie tyż dowiedziołem, że raz w Skaldzie rybaki wieloryba ponoć złowili, co 4 i pół metra miał. Łazili z niem po całej okolicy i się wszystkim chwalili. Takie to na wszystkich wrażenie zrobiło, że do dziś żadne ważniejsze święto bez  wieloryba się nie obejdzie.


A te cudoki poniżej to słynne dendermondzkie knaptanden. Takie jakby Turonie, ino łony z tym nie po kolędzie chodzą, a na uliczne procesje, ale dziesiska się ich tak samo boją jak Turonia, bo to i straszne pieroństwo jest. I ma być straszne, bo to przeco sam diabół jest albo inny demon. Według legend knaptanden miały wstępnie przedstawiać ogromną straszną rybę z przerażająco kłapiącymi zębiskami, którą w Skaldzie ponoć widywano, ale złowic się nikt nie odważył...





Mają tam też pare eksponatów z gidii łuczników.








dawne Dendermonde na mapie




jakieś strare kuchniane groty

to pewnie świnty Michoł... ale nie było napisane



ide na strych do mamuta


Jest i tyn cały wielki mamut!




nie mieli pyndzlów w moim rozmiarze


właże do groty

leże se na półeczce

pochodnia na prąd

różne koziki jaskiniowców

nie wiem kto to, ale fajne krowy pociągowe mieli

popatrzółem tyż bez łokno na rynek

a i samo łokno uwagi warte


 to jakiś dinks łot statku chyba

nie wiem czy ryby piły żyły w Skaldzie, ale ktosi pewnie je złowił

Wspominajo tam też o czasach celtów, Rzymian i innych okresach pomiędzy czasami mamutów a dzisiejszymi. Poniżej np naczynia i resztki pozostałe w grobach  po spalonych zwłokach ,bo taki syary cmentarz odkopano w jednej z dzielnic.