9 stycznia 2025

Pierwszy wspis Małżonka. Muzyka.

 Jakiś czas temu Małżonek napisał do mnie list na temat znaczenia muzyki w Jego życiu. Od razu powiedziałam, że ten tekst kiedyś znajdzie się na blogu, a on się zgodził, uznając, że równie dobze Jego list może być skierowany do szerszego grona, a nie tylko do mnie, jego żony, prywatnie. Myślę, że jeśli się wam, spodoba i wrzucicie pod spodem choć ze dwa  pozytywne komentarze, to zmotywuje Go na napisania kolejnych tekstów, bo On też jest dobry w pisaniu, tylko nie zawsze Mu się chce... ;-) 


MUZYKA

"Muzyka to dusza wszechświata, skrzydła umysłu, lot wyobraźni i całe życie"

Bez muzyki, życie byłoby pomyłką” /Friedrich Nietzsche/

„Muzyka może nazwać nienazwane i przekazywać niepoznawalne” /Leonard Bernstein/ 

„Muzyka to najsilniejsza forma magii” /Marilyn Manson/

Muzyka to sztuka cieszenia się i smucenia bez powodu” /Tadeusz Kotarbiński/  

Matematyka to wielka poezja, muzyka to wielka organizacja” /Otar Iosseliani/ 

Przepraszam za trochę przydługi wstęp, ale dobrze oddaje to o czym będę pisał. Reszta będzie już moimi własnymi słowami,  moimi własnymi odczuciami i przemyśleniami na ten konkretny temat. Do takiego listu przymierzałem się od dawna, bo to temat dla mnie bardzo ważny i istotny, a co za tym idzie wbrew pozorom nie jest mi tak łatwo to wszystko opisać. Postaram się jednakże spróbować, oddać to wszystko, jak to się zaczęło i dlaczego muzyka zawładnęła moim sercem i jest dla mnie czymś wyjątkowym , niepowtarzalnym.

Muzyka w pewnym okresie mojego życia to była moja wolność, moje schronienie i ucieczka przed wszystkim i wszystkimi, to był też ból istnienia w tej szarości i ponurej rzeczywistości, która otaczała mnie każdego dnia. To muzyka opisywała dla mnie świat i wszystko, co mnie otacza dookoła, była wyznacznikiem i drogowskazem; no i najważniejsze, to moja pierwsza i największa miłość oraz jedyny i najwierniejszy przyjaciel. 

W późniejszym czasie przyszło też kino, czyli filmy, ale to muzyka była i jest zawsze na pierwszym planie. Towarzyszyła  mi nawet w mrocznym okresie mojego alkoholowego zagubienia i nigdy też nie sprzedałem niczego związanego z muzyką jak płyty, kasety czy jakieś czasopisma, by kasę przeznaczyć na alkohol. Nigdy,  gdyż to były rzeczy niemal święte dla mnie, niczym relikwie.

Tak na dobre muzyka pochłonęła mnie gdy byłem w podobnym wieku jak Nasz Syn. To były niezapomniane czasy, gdy słuchałem radia po nocach nagrywając ulubione piosenki na kasety magnetofonowe na tanim ale dobrym magnetofonie marki Grundig, bo taki właśnie kupili mi na wakacje rodzice za ciężką pracę przy zbieraniu czarnej porzeczki. Dodam tylko, że wtedy szczytem marzeń było posiadanie magnetofonu firmy Kasprzak, to było coś. Prawdziwą fura, duży i solidny z kilkoma pokrętłami do ustawienia barwy dźwięku oraz najważniejsze wtedy… posiadał wbudowane radio dzięki czemu nagrywanie ulubionej muzyki było bardzo wygodne, gdyż niczego  nie trzeba było łączyć  kablem. Ot wciskałeś dwa klawisze i nagrywałeś na kasetę, które to przedmioty - nawiasem mówiąc - też były towarem deficytowym i traktowałem je z nabożną wręcz świętością. Te najlepszych marek były dostępne tylko w Peweksie, ale kto wtedy miał dolary by tam kupować? Ac, łzy w oczach się kręcą na wspomnienia tamtych lat, te plakaty na ścianach i  na szafkach oraz półki pełne kaset.

Na samym początku było to disco oraz, bardzo wtedy popularne w Polsce, Italo Disco. Te wszystkie Sabriny, Gazebo, Scotch, Modern Talking i wiele innych, to był jeden nurt zwany właśnie Italo Disco. I tak krok po kroku dotarłem do Listy Przebojów PR 3 Polskiego Radia, audycji wręcz kultowej na owe czasy, gdyż kto nie słuchał Listy Trójki, ten nie istniał jako znawca muzyki. Trzeba było znać na pamięć przynajmniej pierwszą dziesiątkę i wszystkie nowości na liście, by w ogóle liczyć się w dyskusji. Lista była nadawana w każdy piątek pomiędzy godz 19.00 a 22.00, a głównym prowadzącym był Marek Niedźwiedzki do którego szacunek mam po dzień dzisiejszy.  Ale to nie on wywarł na mnie wrażenie tylko zupełnie ktoś inny. Ktoś, kto prowadził listę w zastępstwie, a mianowicie Roman Rogowiecki. Wspaniały dziennikarz muzyczny i nie tylko. Jego wiedza, perfekcyjny język angielski, pewność siebie i genialna erudycja sprawiały, że słuchałem go jak zahipnotyzowany, jak bym obcował z czymś niezwykłym. Trzeba Wam wiedzieć, że wtedy w latach osiemdziesiątych Roman był polskim tour managerem zespołów Iron  Maiden, Metallica, AC DC , Tina Turner i wielu innych oraz ich wyłącznym tłumaczem. Co chyba nie dziwi, bowiem ilu ludzi w tych czasach w mediach znało język angielski? Jeśli już jakiś język obcy w ogóle, to był to język rosyjski.

Tak to Roman Rogowiecki otworzył moje serce na muzykę rockową, na polski rock i punk rock, a przede wszystkim na ciężkie heavymetalowe granie. To było to!!! To ten rodzaj muzyki pokochałem najbardziej i kocham 🫶 po dzień dzisiejszy. Imponował mi swoją bezgraniczną wiedzą muzyczną. Boże, myślałem wtedy, skąd on to wszystko wie? Jak można tyle zapamiętać? Te wszystkie nazwiska, tytuły płyt i utworów, te daty i liczby oraz wszystko co z danym artystą związane. Było to dla mnie niepojęte i nie do ogarnięcia do pewnego momentu, aż zaczął wymieniać na antenie tytuły muzycznych magazynów i czasopism,  a także książek, choć w dużej części zagranicznych, ale też kilku polskich. Wtedy mnie olśniło, to jest źródło mojej wiedzy! Tak zacząłem nieśmiało kupować polskie gazety muzyczne za te uciułane grosze, które mialem, te gazety były wtenczas bardzo, ale  to bardzo trudne do kupienia na wsi. Czasami się udawało i kupowałem Magazyn Muzyczny, Non-Stop, Rock And Roll, Metal Hammer no i Tylko Rock, którego  miałem WSZYSTKIE numery (i wszystkie przepadły podczas naszej emigracji). 

Jest jeszcze jedna bardzo ważna kwestia, o której nie mogę nie napisać. To że Roman imponował mi wiedzą to jedno, ale drugiej rzeczy to mu po ludzku zazdrościłem tzn tego że mógł te wszystkie zespoły widzieć  na żywo. Ba, mógł być razem z nimi oraz mógł z nimi rozmawiać publikując to wszystko na antenie radiowej albo w prasie muzycznej. To już był kompletny odjazd dla mnie. Pod tym wpływem powstało moje pierwsze i zarazem Największe Marzenie 💭 Być kimś takim, jeździć na koncerty ulubionych artystów, rozmawiać z nimi i pisać, pisać dla innych i dla własnej przyjemności...

To jest to co zawsze chciałem robić i kim chciałem zostać. 

Niestety, jak wszystkie marzenia, to także zostało niespełnione, a złożyło się na to wiele prozaicznych powodów jak brak pieniędzy oraz a może przede wszystkim brak wsparcia i zrozumienia dla mojej pasji i moich zainteresowań ze strony rodziców.  

W dużej  mierze to muzyka ukształtowała moją wrażliwość, postrzeganie rzeczywistości i wielu innych aspektów życia. To po wpływem lektury muzycznych czasopism zacząłem coś tam dukać po angielsku i ćwiczyć pamięć oraz zdobywać muzyczną wiedzę, którą nie chwaląc się, mam przeogromną. To wszystko, co wiem na te temat zaczerpnąłem z profesjonalnych gazet muzycznych oraz książek i jestem z tego niezmiernie dumny. Niezmiernie cieszy mnie fakt, że część tej wiedzy mogę przekazać naszemu Epickiemu Synowi. 

Do muzyki, filmów, książek pamięć mam genialną, sam nie wiem skąd się wzięło i jak to wyjaśnić. Po prostu tak mam, jakbym był w tym kierunku zaprogramowany.

Wybaczcie, że nie rzucam zbyt wielu nazw zespołów i nazwisk, bo nie oto tu chodzi. Wymieniam tylko te, które wywarły na mnie największy wpływ i niejako ukształtowały mnie jako fana muzyki. O ile z dziewczynami nigdy nie było mi po drodze, o tyle zawsze miałem szczęście do kumpli o podobnych muzycznych zapatrywaniach. I tak w szkole zawodowej był to Witek, z którym polubiłem się od pierwszego tygodnia, a warto było się go trzymać. Witek mianowicie miał bardzo bogatego kolegę o identycznym guście muzycznym jak nasz i ten to kolega dodatkowo miał całą rodzinę w USA, a tamtych czasach Ameryka to wiadomo….niedościgniony sen i marzenia. 

Po pierwsze ten gość miał zajebisty sprzęt do słuchania i nagrywania muzyki no i otrzymywał bez przerwy nowe oryginalne płyty winylowe prosto ze Stanów. Tym sposobem trafiłem na nieprzebrane źródło muzyki. Wszystkie najsłynniejsze kapele tamtych lat były dla mnie na wyciągnięcie ręki. 

Jacek, bo tak miał na imię ten gość, przegrywał nam wszystkie swoje winyle na kasety magnetofonowe, oczywiście za opłatą. Od teraz wszystkie moje pieniądze, które dostawałem za pracę na praktykach w szkole, szły tylko na bilet na dojazdy i na przegrywanie płyt. 

Nietrudno się domyślić, że tym doprowadzałem ojca do wściekłości. Złorzeczył mi, ilekroć zobaczył w plecaku jakieś kasety, ale też czuł swoją bezsilność. Wiedział, że gdy tylko zacznę  pracować,  nikt nie będzie mi mówił, na co mam wydawać moje ciężko zarobione pieniądze.

Tak mijała mi szkoła i pierwsze lata pracy w otoczeniu przyjaciół którzy podzielali moją pasję do muzyki. To niekończące się rozmowy i spory o płyty, o tytuły, o to który zespół jest lepszy bądź lepiej brzmi albo kto właśnie wydał nową płytę. To czas marzeń o wyjeździe na pierwszy prawdziwy koncert, by zobaczyć , by poczuć na własne uszy tę wielką muzykę...

Oczywiście wszystko odbywało się przy nierozłącznym piwie, bowiem im więcej piwa, tym dyskusja była bardziej żarliwa i długa. Powoli doczekałem się własnego osobistego pokoju, który wypełniony  był kasetami oraz  płytami CD no i rzecz jasna sprzętem do słuchania muzyki. Wielkimi krokami zbliżał się też mój pierwszy wyjazd na wielki koncert rockowy, którego nie zapomnę nigdy z kilku powodów. 

Pierwszy to kłótnia z ojcem o sam wyjazd i czas w którym się  to odbyło, a drugi powód, że to mój pierwszy prawdziwy koncert ponad 350 km od domu. Niezapomniane wrażenia. Nigdy  nie zapomnę jak beztrosko leżeliśmy w trawie pijąc piwo i czekając aż otworzą się bramy Stadionu Śląskiego, gdy wokół były tysiące takich samych młodych ludzi jak my. Głodnych muzyki i muzycznych wrażeń, gdyż chcieliśmy zobaczyć i poczuć wielki świat muzyki dotąd nigdy na żywo nie oglądanej.

Ten pierwszy mój  koncert to wielki objazdowy festiwal heavymetalowy pod nazwą Monsters Of Rock w sierpniu  1991 roku. Skład gwiazd festiwalu ulegał zmianie w zależności od kraju i kontynentu. I tak do Polski dotarli AC/DC, Metallica oraz Queensryche, w tamtych czasach absolutny top światowego ciężkiego grania, a Metallica była dla mnie wtedy zespołem wręcz kultowym. Miałem setki artykułów na ich temat, wszystkie ich  nagrania oraz wiedziałem o nich dosłownie wszystko. Jedno małe marzenie zaczęło się spełniać, a gdy do tego dodam, że wszystkie kapele zapowiadał i przeprowadzał z nimi wywiady nie kto inny tylko Roman Rogowiecki to byłem w raju, to było prawdziwe spełnienie marzeń. Od tego momentu wiedziałem, że muzyka słuchana i oglądana na żywo fascynuje mnie najbardziej i że chcę zobaczyć jeszcze więcej i więcej zespołów.  No a przez kilka lat byłem małą lokalną legendą, bo byłem i widziałem na własne oczy a na dowód mam koszulkę oraz bilet….ech jaki ja byłem wtedy dumny i jak mi to imponowało! 

Później przyszły następne wyjazdy. Śmiem twierdzić, że widziałem największe gwiazdy muzyki na żywo tj wspomniane wyżej oraz  Bob Dylan, U2, Pink Floyd no i teraz GMM Festiwal oraz oczywiście KORN.

Tutaj dochodzimy do najbardziej mrocznego okresu w moim życiu... (to temat na inny wpis)

 Był to czas, kiedy kompletnie się pogubiłem i w konsekwencji uzależniłem się  od alkoholu totalnie, a więc siłą rzeczy słuchałem niewiele. Także o aktywnym uczestniczeniu w koncercie mogłem zapomnieć,  ponieważ większość jak nie wszystkie pieniądze szły na alkohol.  Zresztą w takim stanie nie miałem głowy i sił  by o tym myśleć i cokolwiek planować. To był mrok i mój całkowity upadek. Straciłem wtedy wielu kolegów, niektórych na zawsze,  przez mój alkoholizm... 

Ale podniosłem się i powstałem, a miłość do muzyki nie zgasła nigdy. 

Ogarnąłem się i w miarę możliwości swoje życie również, a mój pokój znowu wypełniony był płytami z muzyką i filmami oraz pokaźną ilością książek, które to namiętnie czytałem słuchając ulubionych utworów. Przyjaciół po wyjściu z nałogu zostało niewielu, natomiast przybyło muzyki , książek i filmów. No a potem poznałem Magdę... 

Gdy zamieszkaliśmy razem, jak wiadomo zrobiło się w moim mieszkaniu trochę  ciasno i słuchanie muzyki zeszło na dalszy plan, za to namiętnie oglądaliśmy filmy , co też zostało nam do dzisiaj i z czego bardzo się cieszę. 

No i ten moment, gdy na świat przyszedł Nasz Syn to jedna z najpiękniejszych chwil mojego życia, ale  muzę znowu trzebabyło odłożyć na czas bliżej nieokreślony, bo obecność takiej osoby absorbowała nas bez reszty... 

Pamiętam jak zobaczyłem go po raz pierwszy i patrząc na jego śliczne loki, powiedziałem, że będzie Rockowym Dzieckiem, tak po prostu, później  o tym zapominając... Choć czasami zastanawiałem się, czego będzie słuchał, kogo lubił i jakich muzycznych wyborów będzie dokonywał całkiem świadomie. 

I tak minęło kilka kolejnych lat. Nie mając możliwości, powoli zacząłem odchodzić od ciężkiej muzyki, metalu słuchając tylko czasem podczas jazdy na rowerze.  Pamiętam jak przyszła korona i te wszystkie sprawy... To wtedy zaczęły się te nasze z Młodym codzienne spacery i wtedy on zaczął mi opowiadać o japońskiej kreskówce według mangi niejakiego  Hirohiko Arakiego...

Ta kreskówka to Jo Jo Bizzare Adventure. Na ekran przeniesionych jest chyba siedem bądź osiem epizodów, ale nie to jest najważniejsze. Gdy Młody podekscytowany opowiadał o tych wszystkich bohaterach oraz o ich standach, zapytałem go czy wie skąd się wzięły i co oznaczają ich nazwy...? 

- No jak to skąd?! - powiedział - Przecież twórca tak wymyślił i tak jest!

Oczywiście - odrzekłem -  że tak. Po części masz rację, ale nie do końca,  gdyż - tłumaczę mu - że te wszystkie nazwy to są tytuły płyt i utworów największych i najważniejszych zespołów rockowych na świecie. Jak Queen, Jimi Hendrix, Led Zeppelin, AC/DC, Black Sabbath, Metallica, Michael Jackson i wiele innych. I tak się zaczęło...

Każdego dnia na spacerach opowiadałem mu o wszystkim tzn kto i jaki utwór wykonuje, na jakiej jest płycie, jeśli tylko wiedziałem, zaś resztę sam sprawdzał w necie przybiegając na dół pytać... Tato, a znasz taki zespół? np Godsmack

Tak też zaczął słuchać najpierw na YouTube, a później poprosił o Spotify, by móc tworzyć własne playlisty. No i mamy wspólny plan Spotify Duo czyli dwa oddzielne konta jak w Netflixie. Teraz też cały czas pyta o wiele kapel, ale coraz więcej odkrywa sam  i poleca także mnie, co cieszy mnie bardzo. Przy jego otwartym umyśle oraz o tym w jaki sposób myśli i postrzega rzeczywistość, dokonuje fantastycznych wyborów momentami wręcz zaskakujących, ale to dobrze, że nie zamyka się w jednej konwencji i gatunku tylko ciągle szuka i odkrywa nowe rzeczy. Niech tak pozostanie.

Opowieści o tej mandze to był dla mnie przełom, wtedy doznałem olśnienia, że oto jest sens, że mam Syna, Przyjaciela z którym mogę rozmawiać o muzyce o mojej pasji godzinami i to jest piękne. To wtedy uświadomiłem sobie, że mogę spełnić jeszcze jedno muzyczne marzenie, największe marzenie a mianowicie pójść z synem na koncert naszych ulubionych artystów. 

Marzyłem o tym przez kilkanaście długich lat i marzenie się spełniło.  

Trzeba wamwiedzieć, że dla mnie osobiście wyjazd z Naszym Epickim Synem na Graspop Metal Meeting to jedno z najważniejszych wydarzeń w moim życiu, to spełnienie najskrytszego marzenia  jako ojca oraz fana muzyki. Zaś to co stało się po koncercie to jest wręcz niedopisania i pozostanie w moim sercu do końca moich dni.  (tu wpis o tym zdarzeniu

Przecież o takiej chwili marzy każdy fan muzyki, a to właśnie my dostąpiliśmy tego zaszczytu co ja osobiście zawdzięczam,  i zawsze będę podkreślał, naszemu Epickiemu Synowi. Kocham Go i kocham muzykę. Był festiwal, był KORN, były małe koncerty w Mechelen i Sint-Niklaas i będę następne wyjazdy, gdyż Młody pochłania muzykę całym sobą tak jak ja, i tak jak ja chce więcej i więcej.

Na zakończenie jedno zdanie o zespole Five Finger Death Punch. To zespół bardzo specyficzny i oryginalny zarazem zaś wokalista Ivan Moody to człowiek doświadczony przez życie, gdyż mial bardzo ciężkie dzieciństwo i trudne relacje z ojcem, był też uzależniony od alkoholu, ale wygrał i jest czysty. To jeden z pierwszych zespołów, który pokazał, że ciężkie metalowe granie może być dla najmłodszych, że mogą na ich koncercie czuć się bezpiecznie i będą szanowani na równi, a może jeszcze bardziej niż dorośli. Te wszystkie zaproszenia na scenę to hołd i szacunek dla najmłodszych słuchaczy oraz ich rodziców. Dla mnie już samo to czyni ich zespołem Wielkim i godnym szacunku.

Dla mnie muzyka jest czymś wyjątkowym, jest jakby ogniem, który mnie rozpala. To wielki wulkan energii i emocji który powoduje niezwykle wręcz wzruszenie, że mimo 52 lat na karku jak słyszę ulubioną piosenkę to łzy same płyną mi po policzku nawet nie wiem  jak to normalnie wytłumaczyć. A może nie powinienem, gdyż prawdziwa muzyka powinna być ciągłym wzruszeniem. 

To chyba wszystko. Myślę że nie zanudziłem Was na śmierć. 

Pozdrawiam serdecznie.  Keep Rocking And Stay Heavy.

Ps. Oprócz Romana Rogowieckiego do najważniejszych dziennikarzy muzycznych zaliczam: Tomasza Beksińskiego, Piotra Kaczkowskiego, Marka Wiernika, Wiesława Weissa, Piła Kosińskiego, Wiesława Królikowskiego i wielu innych.

5 stycznia 2025

Witajcie w 2025 Roku!

 Na wstępnie dziękuję Wam Wszystkim Czytelnikom systematycznie z wolnego wyboru (lub całkiem przypadkowo) zaglądającym na tego bloga za to że jesteście, że czytacie i że czasem nawet macie na tyle odwagi, by się odezwać i skrobnąć jakiś komentarz, co u mnie - wiadomo - różnie może się skończyć i bywa dosyć ryzykowne, gdyż ja nie jestem dla wszystkich miła, a czasem bywam nawet dość chamska i bezczelna, gdy mam zły dzień, gdy ktoś mnie wkurzy, co wielu się nie podoba. Nie zamierzam za to jednak nikogo przepraszać ani się zmieniać. Bo ja to ja, a mój blog to moje miejsce, w którym robię, na co mam ochotę i mówię to, co w danej chwili myślę bez owijania w watę cukrową. Cieszy mnie jednak, że mimo tego, ciągle tu ktoś zagląda, a niektórzy to nawet systematycznie. Pisałabym tego bloga i bez czytelników, ale z czytelnikami pisze się chętniej. Z czytelnikami jest na blogu ciekawiej i fajniej. 

Cieszę się, że przez te kilkanaście lat nie zabrakło mi  tematów ani chęci do pisania, choć chwile zwątpienia bywały, ani że przez te kilkanaście już lat nigdy nie zabrakło ludzi chcących te wypociny czytać. Jedni odchodzą, a drudzy przychodzą na ich miejsce. Są też i tacy, co uparcie od tych kilkunastu lat tu ciągle tkwią jak zaklęci. Tych pozdrawiam szczególnie. 

Życzę Wam Wszystkim dobrego, zdrowego i udanego 2025 roku!



A teraz lecimy z naszą kolorową codziennością.

Przez te wszystkie wolne dni teraz ja nie wiem znowu, jaki dzień tygodnia wypada w który dzień. Rano mi się wydawało, że jest piątek i nawet pomyślałam, że w takim razie powinnam może zgodnie ze starym swoim zwyczajem jakiś post napisać. A potem mnie oświeciło, że post powinnam napisać była wczoraj, bo dziś to kurde już bardziej sobota jest niż piątek. Nie chciało mi się jednak pisać, bo nic spektakularnego się nie wydarzyło, żebym o tym opowiadać chciała.

Od połowy grudnia jestem na zwolnieniu lekarskim. Na poniedziałek umówiłam sobie kolejną wizytę u rodzinnej i będę próbowała przedłużyć swoją oficjalną niezdolność do pracy co najmniej do połowy stycznia, ale nie wykluczam, że jak tylko to bedzie możliwe, to nawet dlużej, bo już mi się nie chce wracać do pracy...

Nie dlatego, że jestem leniwa, nie dlatego że już mi się praca znudziła, ale dlatego, że wszystkie moje związane z tą pracą plany biorą w łeb, wszystkie moje dobre chęci, cały mój wielki entuzjazm i całe morze fantastycznych zajebistych pomysłów można o kant dupy rozbić, gdy człowiek jest zdechlakiem, a do tego wysiądzie mu jedyny środek transportu niewymagający końskiego zdrowia.

Jestem na ten moment w czarnej dupie. 

Ostatnie dni znowu tylko myślę, kombinuję, analizuję, dyskutuję z Małżonkiem,  spisuję co wymyśliłam, przyglądam się temu,  znowu to analizuję, próbując od jeszcze innej strony spojrzeć i innaczej ten problem ugryźć, znowu dyskutuję z Małżonkiem i znowu rozkminiam. 

I gówno.

Jakby się nie odwracał, dupa ciągle z tyłu.



Po chorobowym mogę teoretycznie (omawiałam to z szefową, ale wymaga to jeszcze spotkania z lekarzem medycyny pracy, czy jak tam się ten medyk z roboty nazywa) wrócić do pracy na 10 godzin w tygodniu, a za pozostałe 10 godzin mieć wypłacany zasiłek chorobowy. Na początku wydawało mi się to dobrym rozwiązaniem, ale po ostatnich moich doświadczeniach uważam, że to nic nie da. Bo 10 godzin w tym systemie, w jakim pracuje się w świetlicy to nadal jest co najmiej 3 dni pracy w tygodniu i to niewykluczone, że czasem nawet po 2 razy dziennie. A przypomnieć tu trzeba, że przed chorobowym pracowałam 4 dni w tygodniu i okazało się, że to nie zmieniło kompletnie nic w kwestii mojego samopoczucia i zmęczenia. Przeto logika podpowiada, że jeszcze jeden dzien mniej również niczego nie zmieni. 

Podsumuję tu sobie ogólnie moją dotychczasową pracę. 

Po 2 miesiącach wakacji udało mi się przepracować NIECAŁE 2 MIESIĄCE, gdy powaliło mnie zmęczenie.

Po 2 tygodniach wolnego byłam święcie przekonana, pewna na 95%, że spokojnie dam radę dopracować do przerwy świątecznej. Przy czym te 5% procent to była w moim mniemaniu możliwość zachorowania na jakąś grypę żołądkową, zapalenie oskrzeli czy inne tam zdarzenie losowe, które każdego może spotkać. Brałam pod uwagę, że ostatnie dni może być ciężko, że mogę być zmęczona, ale wystarczy że się uprę, a dam rady. A tu, proszę ja was, okazało się, że odpadłam już we wtorek (przy czym w poniedziałek już miałam dość i we wtorek nawet nie powinnam była próbować kopać się z koniem), a tu jeszcze przede mną były: długa środa, zwykły czwartek, piątek plus 2 długie dni ferii. PIĘĆ, a w zasadzie sześć dni pracy - o tyle przeceniłam swoje fizyczne możliwości w ocenie krótkoteminowej.

 Z czego wniosek, że na dzień dzisiejszy nie jestem w stanie oszacować, na ile mnie na prawdę stać, ile dam rady zrobić, jak długo jestem w stanie biegać i  jak daleko zajdę. I tu jest pies pogrzebany. Niczego nie jestem w stanie przewidzieć ani zaplanować, choć ciągle łudzę się, że owszem jestem w stanie.

 Mówią, by mierzyć siły na zamiary i zawsze to miało dla mnie sens. Teraz nie ma, bo teraz nie wiem kuźwa, ile ja tych sił mam w danym momencie. To jest irytujące i frustrujące. Bardzo często okazuje się, że porywam się z motyką na słońce, choć w moim mniemaniu poluję z klapką na muchy i że to jest łatwe...

Teraz nie wiem znowu, co robić dalej. Z jednej strony chcę pracować, a moja nowa praca bardzo mi się przecież podoba, ale z drugiej coraz bardziej jestem przekonana, że to W TYM MOMENCIE zdecydowanie nie dla mnie. Jestem za słaba. Jestem za chuda w uszach. Nie daję rady. To jest dla mnie za trudne. Poza tym coraz bardziej zaczyna mi ciążyć ten fakt, że zawodzę koleżanki, które przeciez liczą na to, że skoro jestem w drużynie, to będę swoją robotę należycie wykonywać. Zwłaszcza, że moje obowiązki ograniczono do minimum, a ja i tak zawodzę nie przychodząc do pracy. Nie chodzi o to że robię sobie wyrzuty, iż nie poszłam do pracy, bo nie o to chodzi. Nie wybrałam sobie mieć raka i nie czuję się z tego tytułu winna, ale zgłaszając się do tej a nie innej pracy zgodziłam się na takie a nie inne warunki i takie a nie inne obowiązki. To już mój wybór i nikt mnie do tego nie namawiał, a więc uczciwość nakazuje albo wywiązywać się z obowiązków, albo odejść, a nie tak tkwić w zawieszeniu i tylko wkurzać ludzi, którzy nie mogą na mnie liczyć i muszą za mnie moją robotę odwalać trojąc się i dwojąc. To nie jest z mojej strony okej. Dlatego muszę dobrze się zastanowić nad kolejnym krokiem.

No i właśnie kolejna sprawa... nie musiałam ostatnip w świetlicy robić tego co inne dziewczyny, miałam łatwiejsze i spokojniejsze zadania, a mimo to nie podołałam, a mimo to poległam. Wnioski nasuwają się same: za wysokie progi na porakowe nogi!

Wszystko mi mówi, że powinnam odpuścić. I coraz bardzej ku temu się skłaniam. Zamierzam omówić ten aspekt po niedzieli z lekarką rodzinną i psycholożką, a potem być może za dwa tygodnie jeszcze z lekarzem w klinice piersi, bo akurat mam wizytę zaplanowaną. Nie wiem bowiem, czy mogę teraz po tych wszystkich szaleństwach wrócić sobie ot tak na dłuższe chorobowe, takie kilkumiesięczne, bo może moje ciało jest w stanie jeszcze się bardziej naprawić, jak mu dać czas i święty spokój... Nie wiem tego, ale spróbuję się wypytać o opinie mądrezjszych ode mnie.

Niemniej jednak jeszcze chciałabym mojej nowej pracy i sobie dać ostatnią szansę z jeszcze bardziej okrojonymi godzinami. Jak wyżej powiedziałam, moje przeczucie mówi mi, że to jest z góry skazane na porażkę, ale z drugiej strony, kusi, by spróbować...? 

Tutaj tylko jest jeden wielki problem, który nazywa się brak środka transportu. Rowerem zwykłym nie dam rady dojeżdżać w moim stanie do roboty. Jeden dzień - ten ostatni poniedziałek - mi wystarczył, by mnie prawie zabić. Zresztą wczoraj też to potwierdziłam robiąc sobie świadomie doświadczenie... 

Prawie codziennie chodzę na spacery - czasem 2 kilometry, czasem 4, a czasem nawet 7, a czasem nawet 2 razy dziennie i to dobrze idzie, choć też dzień dniowi nie równy. Raz przemaszeruję 7 kilosów bez większego zmęczenia, drugim razem po dwóch mało nie wyzionę ducha. Staram się też robić krótką poranną gimnastykę choćby kilka razy w tygodniu, by zachować i poprawiać elastyczność stawów.

totem w lesie


Wczoraj mówię sobie - No, Magda, może zacznij też trochę powoli rowerować, jak chcesz do roboty wracać. - I tak wsaidłam na rower i pojechałam przez las powoli do sąsiedniej wsi, pokonując około 4 km, a tam poszłam połazić po księgarni i wróciłam inną trasą do domu. Pokonałam w ten sposób mniej wiecej długość trasy do pracy. Okazuje się, że bardzo mnie to zmęczyło, mimo że przecież nie pracowałam, a tylko se książki oglądałam. O 17 już byłam dętka, ale dociągnęłąm jakoś do 21, a nawet przed snem na krótki specerek z Małżonkiem się wybrałam. Potem spałam 10 godzin i dziś jestem słabiak. Przemaszerowaliśmy po południu z Małżonkiem 4 kilometry po lesie i to było dużo. Czułam zmęczenie całą drogę.

tu zrobiłam sobie przerwę w pisaniu, bo Młoda przekonała mnie do wyjścia na wieś na fajerwerki burmistrza. A potem zrobiła się niedziela..

Z tym wyjściem to długo się zastanawiałam, bo z jednej strony chciałam zobaczyć, co to są "fajerwerki przyjazne zwierzętom", co stało w zaproszeniu od burmistrza, i chciałam napić się w końcu tego grzańca, co sobie zamarzyłam jadąc do Brugii, a potem do parku rozrywki, ale się nie złożyło, bo kolejki były za długie do kramików z alkoholami, a mmie się nie chciało czekać. Z drugiej bałam się, że nie podołam. Do centrum mamy z 5 kilosów, co zarówno rowerem jak pieszo wczoraj stanowiło dla mnie spore wyzwanie. Jestem uparta, jak wiadomo, ale mimo to bałam się, że zwyczajnie nie dam rady wrócić do domu ani pieszo, ani rowerem. Autobusów u nas o tej porze nie ma. Jednak postanowiłam zaryzykować. Jednak Małżonek w końcu się zlitował i zaproponowal, że nas zawiezie samochodem, a potem po nas przyjedzie. Jego samego fajerwerki nie obchodzą, a alkohol tym bardziej. Młody jak zwykle chciał i nie chciał, chciał i nie chciał, bo jego mózg wystawia go zawsze na ciężkie próby, jeśli musi o czymś zdecydować i pięćset razy zmienia zdanie raz po raz. Ostatecznie nie poszedł.

Stoisk z alkoholami u nas na wsi było od groma. Nie to co w jakiejść tam śmiesznej Brugii, gdzie raptem jeden kram z napitkiem mieli. U nas na wsi to głównie kramy ze świątecznymi alkoholami: najróżniejsze belgijskie jenevery (likiery), glühwein (grzaniec) zwykły i z amaretto, mlekoczekoladowe z różnymi alkoholami i co tam sobie państwo chcecie. Młoda wzięła mlekoczekoladowe z prądem, ja zwykły grzaniec a Najstarsza grzaniec z amaretto. Ta ostatnia uznała, że to zbyt kwaśne jest, więc połowę Starej oddała. Nie było wclae kwaśne... Dziewczyn autystyczne mózgi czasem dziwnie interpretują smaki. Młoda wyczuwa - jak mówi -  osobno smak każdego składnika napoju, co czyni większość alkoholi, także tych słodkich czy ziołowych obrzydliwymi w smaku. Zjadłyśmy też z Młodą frytki na spółkę, a Najstarsza białą kiełbasę na gorąco z suchą bułką, bo tu zawsze suche bułki do hotdogów podają, co jest beznadziejne i dla nas niepojęte. Do fajerwerków, które zaplanowane były na 21 po przemowie burmistrza, impreza była raczej nijaka. Przez długi czas nic nawet się na scenie nie działo, potem wylazł jakiś łysy i coś tam zaskrzeczał, ale ludzie w ogóle chyba bluesa nie czuli albo ogólnie nie umieją się bawić - tam ze dwie osoby się pogibało, ze trzy pomachało łapami, a reszta tak stala jak kołki i się patrzyła w nicość... Co było po fajerwerkach to nie wiem, bo od razu wydzwoniłyśmy taxi-tata i wróciłyśmy do domu. Dla dziewczyn to i tak było za długo i za głośno, a mnie i tak bolały kopyta od stania oraz szyja od patrzenia w górę, bo dosyć długo ten pokaz fajerwerków trwał jak na taką wieś.

Przyznać trzeba jednak, że faktycznie dość ciche były te sztuczne ognie, a całkiem ładne. Wyrzutnie mieli głównie na dachu urzędu gminy ustawione. Z dołu z kolei pokaz urozmaicały kolorowe lasery puszczane w dym. Czyli, że jak sie chce, to można. Podobało mi się nawet. Nie zmienia to jednak faktu, że ja to bym wolała, by nam nową drogę do domu zrobili, zamiast wypierniczać bezsensownie co roku kupę forsy w powietrze. Jednak nie od dziś wiadomo, że najlepiej zawsze organizuje sie igrzyska...

Poniżej wrzucę parę obrazków i video, jakby ktos chciał zobaczyć i usłyszeć jak prezentują się "dierenvriendelijke vuurwerks" czyli fajerwerki przyjazne zwierzętom według naszego burmistrza.











Co poza tym działo się w minionym tygodniu? Niewiele. Czas płynął w zwolnionym tempie, bo wszyscy byliśmy w domu i odpoczywaliśmy. 

Było zatem trochę Netflixa. Z Młodym ciągle katujemy Doktora House'a, co jeszcze chwilę potrwa, bo jesteśmy dopiero przy drugim sezonie, a wszystkich jest osiem. Oglądając ten serial doskonalimy przy okazji języki, bo oglądamy po angielsku z niderlandzkimi napisami, co jest dla Młodego szczególnie korzystne. Już nauczył sie kilku nowych wyrażeń po niderlandzku, które dotąd o uszy mu się nie obiły. 

W tym tygodniu trafiliśmy na dwa odcinki będące jedną częścią i Młody powiedział, że musimy je obejrzeć jednego dnia, bo inaczej by się denerwował czekaniem do drugiego dnia. Ja mu na to, że dawniej w normalnej telewizji na każdy odcinek trzeba było czekać cały tydzień, a jak się przegapiło jakiś, to nie można było tego nadrobić. Wyobraźcie sobie, że on nie mógł w to uwierzyć. Młody nie zna już normalnej telewizji, bo nie mamy takowej od lat. Jeszcze jak był małym brzdącem, to mieliśmy tutejszą telewizję wykupioną i oglądaliśmy kreskówki, wiadomości i czasem jakiś mecz, ale potem zrezygnowaliśmy całkiem na rzecz internetu i filmów z płyt. Potem wykupiliśmy abonament pięcioosobowy na Netflixie, a od czasu do czasu wypożyczamy jeszcze jakiś film z Apple i oglądamy z Playstation na telewizorze u Młodego, bo zwykłego odtwarzacza płyt też nie mamy, a nowe laptopy też już nie mają takich urządzeń wbudowanych. Mamy zewnętrzny czytnik płyt na USB i czasem używamy na kompie Młodego, by jakiś stary film z płyty obejrzeć. Ale dla mnie samej to już niewyobrażalne, by czekać tydzień na kolejny odcinek serialu i to jeszcze zmuszonym być, o określonej godzinie go oglądać. Nie dziwi mnie zatem, że dla Młodego to brzmi jak jakiś absurd i totalna abstrakcja. Tak samo jak czekanie 5 czy 10 minut na załadowanie jakiejś prostej gry, jak za naszych dziecięcy lat było... 

A właśnie przypomina mi się ostatnie szkolenie w pracy na temat zabawy i ulepszania stusunków międzydziecięcych w świetlicy... Prowadzący tytułem wstępu zapytał, jakie były nasze ulubione zabawy za gówniaka i któraś z dziewczyn w pewnym momencie powiedziała, że nikt z nas nie miał przecież komputera, więc nie znaliśmy tego typu atrakcji, na co ja odrzekłam, że owszem, ja miałam pierwszy komputer już w latach osiemdziesiątych, czyli mając 10 lat i sporo przy nim czasu spędzałam, bo grałam tworzyłam pierwszą grafikę, a nawet uczyłam się programować... Miny koleżanek bezcenne! 

Trzeba wam bowiem wiedzieć, że spora część Belgów (spora część ma na szczęście normalny zdrowy ogląda świata) uważa, że kraje bloku wschodniego to trzeci świat, kraje zacofane, ludzie żyją w ziemiankach, ganiają z dzidami za zwierzyną, o pralce czy radiu nawet nie słyszeli, a gdzie tam interenet czy komputery. Tymczasem prawda jest taka, że Polska technologicznie zdaje się dużo wyprzedzać taką np Belgię, przynajmnej jeśli chodzi o czasy kilkanaście, czy kilkadziesiąt lat wstecz (że potem polskie rządy wszystko zgnoiły i rozdupcyły to inksza inkszość). Dyskusja dotyczyła czego innego i to była tylko dygresja, ale dobrze jest czasem naprostować czyjść obraz świata i poprawić swój wizerunek wśród kolegów czy znajomych. Mam podejrzenia, że niektóre koleżanki mogą nawet należeć do tych, którzy myślą, że jak ktoś z Polski przyjechał, to ledwie czytać i pisać umie, a jedyne co potrafi, to przenoszenie pustaków czy latanie ze szmatą. Niektórzy Belgowie zdają się uważać, że skoro słabo mówisz po niderlandzku czy francusku albo dużo błędów robisz toś zwyczajnie głupi, a nie że to wynika z tego, że dopiero się uczysz danego języka, a na co dzień biegle posługujesz się ojczystym czy nawet pięcioma innymi.

Jednak z koleżanek kiedyś opowiadała (mnie i innej koleżance), że miała okazję na własne oczy się przekonać, jak wyglądają początki życia obcokrajowców w Belgii. Przyjeła bowiem pod swój dach uchodźców z Ukrainy i okazało się, że to ona i jej mąż wszystko dla tych ludzi musieli załatwić. Byli to ludzie z wyższym wykształceniem i mówi, że ona Belgijka obiegała się długo po urzędzach, by załatwić im uznanie dyplomów czy choćby wszystkie podstawowe formalności w urzędzie gminy, u ubezpieczyciela itd. Tłumaczyła koleżance (no bo ja to sama wiem przecież) jak jej w miarę - jak powiedziała - inteligentnej i wykształconej Belgijce było czasem trudno zrozumieć co i jak ma wypełnić, komu jaki papier wysłać. Ona doskonale rozumie i jest pełna podziwu, gdy jej mówię, że my sami wszystko musieliśmy sobie pozałatwiać i sami wszystkiego się dowiedzieć, bo nie mieliśmy nikogo do pomocy na poczatku i nie znaliśmy języka. Wielu jednak nie ma najbledszego pojęcia, jak to wszystko działa i jak wygląda. Myślą zapewne, że jeśli ktos miał  w Polsce czy innym kraju pracę i dyplomy to przyjeżdżając do Belgii po prostu szuka sobie pracy w swoim zawodzie i jest pan, a ci wszyscy co proste fizyczne zawody wykonują to po prosu banda debili bez wykształcenia albo leni, którym nie chciało się uczyć i teraz muszą czyjeś kible myć albo beton mieszać.

Ba, spora część Polaków w Polsce też zdaje się tak właśnie myśleć, a tymczasem wielu rodaków z wyższym wykształceniem i wieloletnim doświadczeniem zaczyna za grancią pracę od zmywaka czy budowy i tam zapitalając od rana do nocy, a nocami ucząc się języka, czeka miesiącami albo i latami na uznanie swoich dyplomów, by móc zacząc pracę w swoim zawodzie albo przynajmniej podobnym. Oczywiście są i takie zawody, które nie wymagają ani znajomości tutejszego jezyka, bo np angielski wystarczy, które można wykonywać w każdym kraju bez specjanych ceregieli albo te ceregiele załatwiane są przez pracodawcę. Nie każdy jednak na takich bajecznych warunkach emigruje. No ale mniejsza o to. Wracajmy z wędrówek bocznymi niekończącymi się ścieżkami mojego pokręconego umysłu do mojego nudnego tygodnia...

Poza netflixowaniem, jeszcze trochę czytaliśmy. Małżonek głównie jakieś e-booki, a ja różne rzeczy. Ciągle po kawałeczku czytam książkę "Beter worden is niet voor watjes" czyli (w wolnym tłumaczeniu) "powrót do zdrowia nie jest dla słabiaków". Czytam po kawałku, bo ta książka wymaga spokojnego przetrawienia tego co się przeczytało. Książka jest zapisem wymiany korespondencji  pomiędzy dwojgiem holenderskich reporterów chorujących na raka. Oboje opowiadają z powagą ale i humorem o swoim leczeniu i powrocie do zdrowia, o swoich odczuciach, obawach, zadając sobie pytania skłaniają siebie i drugiego oraz czytelnika do refleksji nad swoim podejściem do choroby, świata. Przyglądają się reakcjom ludzi, w tym swoich bliskich, znajomych, nieznajomych i samych siebie. Motywem wiodącym, można rzec, jest to co stoi w tytule, że zachorować to łatwizna, ale wrócić do zdrowia to już jest dla wytrwałych i silnych. O, jak bardzo ja się w tym zgadzam! Zauważają też jeszcze jedno, że jak jesteś w trakcie operacji, chemioterapii, to wszysy koło ciebie tańczą, rozczulają się, troszczą, zapytują o samopoczucie, przynoszą herbatkę do łóżka, przysyłają kartki, ale jak zakończysz oficjalne leczenie, to wielu ludzi myśli, że już wszystko jest okej, że jesteś zdrowy i oczekują, że powinieneś wracać do życia towarzyskiego, hobby, a przede wszystkim do pracy. Sami zresztą też tak myślimy, choć nasze ciało uważa inaczej. Spodobała mi się jedna refleksja. Bart pisze do Danielle, że lekarz napisał mu w papierach, że "rokowania są bardzo dobre, pacjent będzie w stanie wieść prawie normalne życie" i on dochodzi po dłuższej refleksji do wniosku, iż to znaczy pewnie mniej więcej tyle, że on ma szanse żyć długo i normalnie umrzeć, ale będąc nowym sobą, czyli m.in. facetem, który codziennie przejeżdża samochodem trasę kilkunastu kilometrów, którą przed rakiem codziennie przebiegał... 



I tak się zastanawiają oboje, a ja z nimi, jak to będzie dalej, kim będziemy dalej, na ile będzie nas stać, jak będą nas postrzegać inni ludzie i jak długo będzie ten proces zdrowienie trwał... 

No, mówię wam, fantastyczna książka, akuratna na ten czas trudnego powrotu do zdrowia. Szkoda, że nie jest po polsku.

Poza tym czytałam jeszcze "Wiedzę i Życie", bo będąc w polskim sklepie sobie zgarnęłam nowy numer z półki, a także "Libelle", które to czasopismo systematycznie dostarcza mi dawna klientka, dalsza sąsiadka. To babskie czasopismo, tygodnik, można rzec taki jakby odpowiednik kiedysiejszego polskiego "Poradnika Domowego" czy tam "Przyjaciółki", czyli  historie z życia wzięte, trochę mody, jakieś porady, polecajki książkowe, turystyczne, przepisy kulinarne, krzyżówki i program telewizyjny oraz reklamy. Kupować bym tego w życiu nie kupowała, ale skoro za darmo dostaję, to od czasu do czasu poprzeglądam, to i owo poczytam, a potem wyrzucę na makulaturę. Zawsze to podszkolę język, a przy okazji coś ciekawego poczytam. Sąsiadka też tego nie kupuje, ale dostaje z kolei od swojej mamy (też mojej dawnej klientki), babci 90+, która to prenumeruje od lat.

Kolorowałam też moją nową kolorowankę dla dorosłych. Dokładnie to jest moja pierwsza kolorowanka dla dorosłych. 

kolorowanka ;-)

Jako dziecko dużo kolorowałam. Uwielbiałam to jak chyba większośc dzieciaków. Rodzice czasem mi kupowali książeczki do kolorowania albo takie luźne kartki w teczkach. Potem wyrosłam z kolorowanek. Starszakom już nie wypadało bawić się kolorowankami, tak mi się przynajmniej wtenczas wydawało.

 Jakież było moje zdziwienie, gdy parę lat temu zobaczyłam w księgarni kolorowankę dla dorosłych. Zastanowiłam się nawet wtedy nad jej zakupem, ale szybko doszłam do wniosku, że nie mam ochoty na kolorowanie, za stara jestem na to. Kolorowanie wkurzało mnie wtedy. I tak było kolejne lata aż do teraz. Któregoś dnia patrząc na te wszystkie dzieciaki kolorujące namiętnie kolejne obrazki, poczułam, że  sama mam ochotę na kolorowanie obrazków i wspomniawszy niedawno widzianą w księgarni śmieszną kolorowankę wypowiedziałam swoje życzenie w kierunku Młodej szukającej dla Starej prezentu. Młoda jest dobrym Dżinem, mimo że nie mieszka w lampie i wszystkie moje życzenia spełniła. Nawet te, o których jeszcze nie zdążyłam pomyśleć. 

kolorowanka dla dorosłych

Z kolorowaniem w moim wykonaniu jest tylko jeden problem. Ten sam problem tyczy się również czytania książek, pisania bloga czy układania puzzli - jak raz zacznę, to nie mogę przestać. Jeszczde tylko kawałek, jeszcze jeden puzzel, jeszcze tylko dwie strony, jeszcze tylko o tym napiszę, jeszcze tylko liście kwiatowi pokoloruję i tak odkładam w nieskończoność zrobienie sobie przerwy, rozrusznaie się, czy - co gorsza - wykonanie obowiązków domowych. Zastanawiam się, czy inni też tak mają, że bardzo trudno jest im się oderwać od niedokończonych zajęć, bo to jest główny problem. Jeśli coś skończę, mogę iść dalej, Jeśli nie, boli mnie to w mózg. To samo zdaje się dotyczyć pracy czy dowolnego zajęcia. Nie można zostawiać odłogiem niedokończonej pracy. Ślęcząc nad książką, puzzlami czy teraz kolorowanką nie raz już ledwie na oczy patrzę, bo zbyt długo zmuszam oczy do patrzenia na przedmiot z bliska. Wzrok zachodzi mi mgłą, obraz się rozmazuje, głowa zaczyna boleć, a przy kolorowankach to jeszcze dłoń, zaś przy puzzlach karczycho... Bardzo to głupie i nierozsądne, zatem staram się nad tym zapanować i jakoś sensownie dzielić sobie czas i mieszać ze sobą tego typu rozrywki, spacery, zajęcia domowe itd, ale efekty bywają różne.

Kolorowanki i puzzle pozwalają mi zapomnieć o bieżących problemach i się zrelaksować. Układanie puzzli i wypełnianie obrazków pomaga też mózgowi uporządkować i inne rzeczy, rozproszone chaotyczne  myśli które się po całym mózgu walają. Tak to ponoć działa. Nie pamiętam, gdzie o tym czytałam, ale coś mi się tam przypomina, że był gdzieś cały artykuł na ten tamat... I ja to czuję. 

eikel - „żołądź” (przyrodniczo i medycznie), ale też „dupek”

Prezent od Młodej „Świat to dom wariatów, a tu jest siedziba główna”


Piekłam też wuzetkę, które to ciasto Młoda upatrzyła sobie w polskim sklepie i stwierdziła, że smacznie to wygląda. Nigdy nie piekłam wuzetki, ale wiadomo, że ciasta domowe w sklepie służą głównie jako inspiracja, bo - jak sama nazwa wskazuje - robić się je powinno w domu, to postanowiłam wyguglować przepis  i skraftować. Oczywiście moja interpretacja przepisów jest zwykle dosyć swobodna, przeto wątpię czy mój wypiek można ciągle nazywać wuzetką… Biszkopt czekoladowy był wg przepisu, ale masa była z mascarpone, dżem był malinowy, a polewa z belgijskiej czekolady i belgijskiej śmietanki. Zajesmaczne wyszło, więc wróżę powtórkę. Zdjęć instagramowych nie zrobiłam, bo zawsze tak mi ślinka leciała, iż w pośpiechu tylko pstryknęłam fotkę i zabrałam się za pałaszowanie. 



Zdjęć innych za to parę w tym tygodniu ładnych zrobiłam, choć łażąc ciągle wkoło domu ciężko wypatrzeć coś nowego, czego jeszcze nie było przed moim obiektywem. Ten tydzień z racji ciagle padającego deszczu sponsorowały zdjęcia świata w kałuży.

Wczoraj rozebrałam też choinki, bo ósmego stycznia będą zbierać zużyte żywe choinki… A sztuczna dekorująca z kolei pokój Młodego za dużo mu miejsca w pokoju zajmowała, a on nadal nie pozwala poskładać starego namiotu przerobionego na iglo, którego nie dane mi było użyć do w świetlicy, bo udawałam chorą, a w którym Młody czasem się cziluje. 

pamiątkowe zdjęcie choinki z jakimś czubem w skiepach i czapce obok












Chica się zastanawia co to za piekny kogut tam we wodzie siedzi



Sunny kamuflująca się w przyrodzie


Gęsia wypatrująca robaków


Małżonek dzielnie maszerujący po wsi



I jeszcze na koniec puzzle 1000, które ułożyłam w trzy dni. Bo CHYBA jeszcze nie pokazywałam ich…