19 września 2025

Kurowanie kury i inne wrześniowe przygody

 Jest piątek 19 grudnia. W Belgii mamy dziś 27 stopni ciepła i słońce grzeje na pełnej petardzie. Fajnie tak jeszcze we wrześniu se w ogrodzie posiedzieć na leżaku, ale jednocześnie pogoda taka wrześniowi nie bardzo przystoi i nie ma najlepszego wplywu na samopoczucie. Spać się chce i na nic poza tym siły nie ma.



Rano porowerowałam do sklepu, ale takem się tym zmachała, jakbym conajmniej ze 100 kilometrów pokonała, a nie zaledwie osiem i to elektrykiem. I tak, na pogodę zawsze trzeba se ponarzekać, co by się nie działo...

Padało ostatnio trochę, a nawet lało. Nie było to jednak jakoś specjalnie uciążliwe jak dotąd. Młodego nawet jeszcze nie zdążyło porządnie zlać, jak na tym swoim rowerku jeździ. Tam raz go chyba gdzies lepiej dopadło. Zwykle jednak udawało mu się wstrzeliwać pomiędzy deszcz. Siedzi w szkole, to leje jak z cebra. Wychodzi - sucho. Jedzie pociągiem - ulewa. Wysiada - tęcza na niebie. Farciarz ci to jakich mało.

Chodzi już do tej swojej nowej szkoły trzy tygodnie, a ciągle zadowolony się zdaje. Wracając do domu, wykrzykuje, że super dziś było w szkole! A to chemię pierwszy raz miał i się zachwycił, a to fizyka była fajna i ciekawa, a do tego uznał ją za łatwą, bo to co mieli na fizyce teraz, on w pierwszej klasie już miał w poprzedniej szkole... Ogólnie uważa, że ten kierunek jest na razie bardzo łatwy, przez co szkoła wydaje mu się trochę podejrzana. Chłop przeszedł z klasy inżynierów do liceum humanistycznego i ma za łatwo. Gada z kolegami z byłej klasy i oni biadolą, że mają od peirwszych dni pełno nauki. Nawet na granie nie znajdują za wiele czasu, bo tyle zadań mają i non stop się uczą, a Młody tym czasem ciągle za wiele zadań nie ma. Mówię mu, by się nie martwił, bo z czasem na pewno nauki i zadań mu przybędzie. Uważam, że szkoła ze względu na swój specyficzny styl na pewno daje dzieciakom luz na początku, by się w system wdrożyli. Choc może być też tak jak w PL za moich czasów było, że profil humanistyczny był sporo łatwiejszy niż biol-chem, czy mat-fiz i że może się okazać, że dla niego faktycznie będzie za łatwo. 

Bez względu na to, ile ma nauki, to na nudę tak na prawdę narzekać nie ma jak, bo ma całkiem gęsto dni zaplanowane teraz. Co zresztą przewidywałam, tylko Młody nie chciał w to wierzyć. Uczęszczanie do szkoły oddalonej o ponad 30 km od domu to nie to samo, co nauka we własnej gminie. Jednak narzekać nie ma co. Pamiętam, że martwiłam się, że będzie musiał strasznie wcześno wstawać, a tymczasem on wychodzi z domu dopiero o 7.30 więc wstaje o 6.30, czyli tak jak poprzednimi laty. A i powroty też nie są jakoś specjalnie późne, bo parę minut po 17 już dociera do domu na swoim rowerku. W normalne dni to bajka, tyle że dwa razy w tygodniu musi jeszcze gonić do akademii muzycznej. Nawet poszłam w tym tygodniu razem z nim by zapytać się nauczycielki, czy lekcja "grupowe muzykowanie" jest obowiązkowa, bo ona konczy się o 21, a godzinę przed tą lekcją jest lekcja nut, która zaczyna się przed 19. Niestety (albo stety) jest obowiązkowa i nie można z tego zrezygnować. Innego dnia ma jeszcze godzinę girary, a w tym tygodniu przed gitarą miał jeszcze wizytę u psychologa, o której zapomniał. Ja akurat coś słabo sie czułam i zaległam na kanapie i właśnie udało mi się zasnąć, gdy zadzwonił telefon , a na ekranie wyświetliło sie imię psycholożki... Młody był tuż obok i usłyszawszy głos psycholożki złapał się za głowę. Czym prędzej pobiegł po gitarę i popedałował na wizytę. Na szczęście psychologa mamy nieopodal i za 5 minut już siedział zapewne na kozetce,a gitara tuż obok, bo nie zdążył by wrócić do domu, tylko od razu po wizycie popedałował do akademii. 

Obawiamy się, że może go to szybko przeciążyć, ale kto wie, może akurat się chłopak po prostu wyrobi i wzmocni przez taki napięty program tygodnia. Z gitary nie ma póki co zamiaru rezygnować, bo bardzo to lubi. Musi tylko popracować nad logistyką i planowaniem, by jakoś z głową to wszystko sobie organizować i wystarczająco czasu na odpoczynek sobie fundować. 

O tym jak ogólnie szkoła działa, opowiedziałam w poprzednim wpisie, bo tyle wiem. Każdego dnia wysłuchuję też relacji na temat nowo poznanych kolegów i koleżanek oraz tego, co fajnego było na lekcji i co zabawnego tudzież irytującego sie wydarzyło w szkole, w pociągu i na mieście.

Odpuścił już składanie roweru przed wsiadaniem do pociągu, bo non stop łańcuszek mu spada i potem musiał się męczyć i brudzić przy zakładaniu. Cos felerny jest ten rower, ale jak to mówią - tanie mięso to psy jedzą... Składa go zatem tylko częściowo i próbuje wsiadać do wagonów rowerowych. Konduktor nigdy nie robi problemu. Wszak nigdzie nie stoi że rower musi być złożony. Piszą tylko, że na składak nie potrzeba biletu, a nie że musi być poskładany całkowicie haha.

Młody wkurza się, że ludzie siadają w wagonie rowerowym, choć w normalnych wagonach są wolne miejsca i potem nie ma gdzie wejść z rowerem. Faktycznie, moim zdaniem, to jakoś powinno być odgórnie zarządzone, że wagon rowerowy jest dla ludzi z rowerami i wózkami czy na wózkach inwalidzkich, a nie że każdy może se tam miejsca zajmować... No ale to moja prywatna opinia.

Nie dawno było zaćmienie Księżyca. Wybrałam się z Młodym na pobliską górkę, by tam w spokoju móc zjawisko obserwować. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zastaliśmy tam kupę ludziów. Niektórzy mieli krzesła, inni jakieś koce… A my mieliśmy za to dobrą lornetkę, nienajgorszy aparat i dużo cierpliwości. były chmury i przez godzinę nic nie było widać, a wtedy wiele osób sobie poszło. My trwaliśmy na posterunku  z zadartymi głowami i w końcu się doczekaliśmy. Łysy się pojawił.

ktoś ukradł Księżyc 🌑 

niby w cieniu, ale go widać












Kontunuuję naukę niderlandzkiego

W tym tygodniu zaczęłam kolejny poziom niderlandzkiego. B2 część pisemna. Mowę odrobiłam jakoś 2 lata temu, czy coś koło tego. Lekcje ma przez internet 2 razy w tygodniu po trzy godziny przed południem. Po każdej godzinie jest 10 minut przerwy. Mamy fajną nauczycielkę, a i grupa też zdaje się być interesująca. Ten ma jakieś wystawy swoich zdjęć we Francji, drugi działa w świcie muzycznym... Na tych kursach często nietuzinkowe osobistości się poznaje, a nawet jak to jacyś zwykli zjadacze chleba w zwykłych zawodach pracujący, to znowu z jakichś dalekich krajów pochodzą i dziwnymi językami się na codzień posługują. Nie mamy podręczników. Rozmawiamy przez Zooma. Korzystamy ze strony Moodle, gdzie znajdujemy zadania, i wklepujemy żądane teksty lub uploadujemy wykonane zadania. Jako tablica służą nam Dokumenty Google, gdzie możemy pisać wszyscy jednocześnie i każdy z osobna, a nauczycielka może od razu poprawiać. Korzystamy też z internetowego pakietu Office od Microsoftu, którego abonament wliczony jest w cenę kursu. Po dwóch lekcjach już wiem, że sporo nowych rzeczy się nauczę, a wiele innych powtórzę, przypomnę i utrwalę. Bardzo odpowiada mi sposób prowadzenia lekcji i podejście nauczycielki oraz zaangażowanie innych kursantów. Widzę już też różnicę pomiędzy kursem wieczornym a porannym. Ja zdecydowanie nie jestem nocnym człowiekiem i wieczorne kursy to dla mnie była męczarnia. Byłam zmęczona i senna, w ogóle nie mogłam się skoncentrować, a poza tym wieczorem to wszyscy w domu hałasują, łażą, grzebią za jedzeniem, gadają.... Rano natomiast jest cisza i spokój w domu, a ja czuję się jeszcze żeśko, no i mój mózg działa w miarę normalnie przed południem. Mogę myśleć a nawet to i owo zapamiętywać. Cieszę się, że w ostatniej chwili zdecydowałam się na ten kurs. Pora uporządkować moją znajomość niderlandzkiego i poprawić, bo - jak to ktoś nie dawno na instagramie trafnie określił - okropnie niedbale się tego języka nauczyłam. Bo to tak jest, że na początku człowiek chce po prostu jak najszybciej być w stanie sie dogadać z ludźmi. Ma w dupie gramatykę, poprawną wymowę, czy jakiś akcent. Byle zrozumieć, co inni mówią i samemu powiedzieć, co się ma do powiedzenia. Byle się wysłowić u lekarza i w sklepie, byle się z sąsiadem porozumieć i w urzedach formalności pozałatwiać. Nie ważne jak, byle gadać. Dopiero po paru latach przychodzi refleksja, że człowiek mieszka tu już tyle i niby wszędzie z każdym się dodgada, czy mejla napisze, ale mówi i pisze jak pierwszy lepszy wsiowy głupek robiąc pełno błędów, przekręcając słowa, źle akcentując i fatalnie wymawiając głoski. Mało kto człowieka traktuje poważnie, jak słyszy kaleczenie języka zamiast normalnej wymowy. Wielu Belgów niestety ocenia kompetencje, wiedzę i inteligencję człowieka na podstawie jego znajomości tutejszego języka. Zaobserwowałam, że nawet jak ludzie mówią biegle w 3 czy 4 innych językach, nawet jak  mają  dyplomy szkół wyższych, ale ich niderlandzki kuleje, to niektórzy Belgowie traktują takiego, jak kompletnego idiotę i niedorozwoja, jak gorszą kategorię. Są mili, przyjaźni, tolerancyjni i w ogóle do rany przyłóż, tyle że patrzą z wyższością i traktują na każdym kroku jak ludzika o małym rozumku. Najbardziej mnie irytuje mówienie przez rozmówcę bardzo powoli, bardzo głośno, z otwieraniem szeroko buzi, niemal drukowanymi literami z dokładnym akcentowaniem każdej sylaby, jakby człowiek głuchy był i głupi. Szanuję wolne mówienie czystym niderlandzkim zamiast lokalnej gwary, ale kurde bez przesady. No ale mniejsza o to. Tylko niektórzy mają takie dziwne zwyczaje. 

Gdy kura choruje

Od początku września choruje nam Riko, nasza kurka-pieszczoszka. Nie mam pojęcia, co jej właściwie dolega. Któregoś dnia zaczęła do mnie biec, jak to zwykle ona, z rozłożonymi skzydełkami i po półtora metra nagle się zatrzymała i łebek opadł jej na ziemię. Myśleliśmy, że przydzwoniła w drabinę łepetyną i ją przyćmiło,  położyliśmy ją przeto na leżaku, by odpoczywała i dochodziła do siebie. Na wieczór zabraliśmy ją do domu do pudełka, ale niestety rano, ani też następne rano się nie poleprzało. Wprost przeciwnie. Umówiłam więc wizytę u weta znającego się na kurach. Najlepszego chyba w ogóle weta w okolicy. Pracuje on bowiem w pobliskim schronisku dla ptaków i dzikich zwierząt, więc ma doświadczenie w leczeniu najdziwniejszych zwierząt. W internecie ludzie wystawili mu masę pozytywnych opinii dotyczących leczenia ich kur, kaczek i innego zwierza.



Lekarz obejrzał kurzą kupę pod mikroskopem i orzekł, że to nie jest problem z wolem, co myśmy podejrzewały z Młodą, tylko jakaś infekcja bakteryjna. Najprawdopodobiej coli, co nie jest niczym niezwyczajnym u  kur, bo one byle co potrafią zeżreć. Dał antybiotyk, który mieliśmy podawać jej przez 5 dni. Powiedział, że kura jest bardzo chora i że może nie przeżyć tej choroby. Wet zlecił karmienie kury moczoną kukurydzą i pszenicą. Powiedział, że metody babci, czyli karmienie chorej kury gotowanym jajkiem, jaką to poradę wyczytaliśmy w necie (i jaką znałam z dawnych czasów) to niezbyt mądry pomysł. Jajka są dobre dla pisklaków, a dorosłe kury jedzą ziarno. I tym należy ją też karmić w chorobie... Zastosowaliśmy się do porady i przeszliśmy na ziarno. Trudne to jest tak po jednym ziarnku pszenicy wciskać kurze do gardła. Kukurydzy one nie są zwyczajne jeść. Znaczy jedzą, ale zmieloną na mniejsze kawałki, bo taką karmę im kupujemy. To małe kurki, a nie zwykłe kryśki, co to prawie że pierogi w całości przełykają... Karmienie kury jest uciążliwe, choć łatwe do przeprowadzenia... No, przynajmniej dopóki jet ona bardzo chora i słaba, bo jak się slina zrobi, to trzeba walczyć jak z demonem, by choć troche wola napchać i napoić. Nie chce współpracować.

Mamy już drugą połowę września i Riko ciągle żyje. Może swciąż łabo, bo słabo, ale żyje...

Po kilku dniach zaczęło się ociupinę jej polepszać, ale potem znowu się pogorszyło. Pojawił się wyciek z jednej strony nosa i zaczęło jej cuchnąć z dzioba jak z wylęgarni troli. Znowu osłabła. Zadzwoniłam do weta i tym razem trafiliśmy na panią, bo oni tam we dwoje pracują... Pani dała kolejne 2 lekarstwa. W miedzyczasie zdążyłam już zakupić dla Naszej Riko kurze witaminy, kurze elektrolity i olejek oregano. Lekarka powiedziała, że wszystko możemy jej po trochu dawać na zmiany... Łatwiej pomyśleć, niż zrealizować...

Riko zamieszkała w kuchni pod oknem z widokiem na ogród, przez które widzi i słyszy swoje koleżanki i kolegów. Oni całe dnie przy tym oknie stoją teraz i jej towarzyszą. No dobra, Bożena to ona przez szybę widzi te wszystkie smakołyki i rarytasy, które jej koleżanka dostaje i ona widzi jak to wszystko tam leży i się marnuje, a ona by to to bam-bam-bam na raz dwa trzy wsunęła co do okruszka, bo Bożena jest zawsze głodna i zje wszystko, co dobre. Czasem, gdy dzrwi stoją otwaorem, Bożena zagląda do środka, ale koguty jej zakazują wchodzić, więc nie wchodzi. Tylko od rana przez to okno patrzy i szyję wyciąga, i próbuje dziobać przez szybę i nie rozumie, czemu się to nie udaje...

Za dnia Riko siedzi na ręczniku, a na noc wkłądamy ją do kartonowego pudełka wraz z ręcznikiem i przykrywamy innym ręcznikiem. Rano znów wyjmujemy na ręcznik. Na początku tylko leżała jak zdechła i ledwo łeb podnosiła. Potem zaczęła trochę siedzieć i wstawać. Teraz już łazi. Nawet upiękrzać się próbowała i jogę robiła (wyciąganie skrzydeł i nóg). Parę dni temu zaczęła przyglądać się znowu ziarnom i pisakowi, a nawet przegarnęła je dziobem, ale sama ich nie je. Nie pije też sama. 

Przedwczoraj zaczęła samodzielnie jeść suszone robaki i kawałki jagody oraz drobno pokrojone jabłko. Jest zatem lekka poprawa. Ziarna jednak nie je nadal, a ja nie jestem najlepszym opiekunem zwierząt i o wiele za rzadko ją karmię i poję - tak mi się wydaje - bo mi cierpliwości i sił brakuje często. Rano zwykle ją karmię i wieczorem przed zapakowaniem do pudła również, ale to raczej za mało. Czasem udaje mi się nie zapomnieć nakarmić jej też w południe. Poić też chyba częściej powinnam, ale tak prawdę mówiąc to nie wiem. Wetka nie potrafiła odpowiedzieć na moje pytania, jak często, ile razy dziennie powinno się karmić kurę ani ile gram pokarmu powinna taka kura otrzymać w ciągu dnia. Ona tego nie wiedziała. Nikt kuźwa nie wie, ile kura powinna jeść. Próbuję tak na logikę to brać. Obserwuję zdrowe kury i one jedzą ziarno jakoś 3 razy dziennie. Wodę też nie częściej piją, jeśli nie ma upału. Po parę znurzeń dzioba. No chyba, że ktoś rozleje wodę z węża czy wiadra to wtedy woda z brudną kurzą stopą to rarytas jakich mało i wrzyscy piją. Tyle że zdrowe kury to one cały dzień grzebią i łapią robaczki. Te nasze specjalne kury nie przepadają za resztkami z obiadu jak zwykłe kury kryśki. Tam zjedzą jakiś budyń, ciastko, czasem ociupinkę makaronu, ale ogólnie to one bardziej dziki tryb żywienia preferują, czyli to co się przed dzioba napatoczy i nie zdąży uciec. Obdziubują też nasiona trawy i temu podobne rzeczy.

Riko karmię teraz namoczonymi ziarenkami pszenicy. Po jednym do dzioba. Ziarnko po ziarnku. Do tego kukurydza niesolona z puszki. Też po jednym ziarnku. Niektóre przekrawam na połowę, by łatwiej jej było połknąć. Czasem kilka ziaren słonecznika. Próbowałam też z karmą granulowaną i nawet biologiczną kupiłam, która nie śmierdzi po namoczeniu (ta zwykła tania śmierdzi zmoczona jak gówno, dlatego nie dajemy jej naszym kurom; jaja tez potem śmierdzą), ale ona nienawidzi tego, pluje tym, odkłada na plecki, jak tylko da rady i sprężynuje bardziej niż przy czymkolwiek innym. Jak się ją trzyma, to mocno wybija sie nogami, gdy coś jej nie smakuje albo ma już dość karmienia. Odwraca też głowę mocno do tyłu. Ogólnie nie chce w ogóle współpracowac. Pakowanie jej jedzenia do dzioba jest dla niej najwyraźniej nieprzyjemnym doświadczeniem. Dziś, jak zobaczyła, że układamy na podłodze akcesoria i zbieramy się z Młodą do siadania przy niej, wstała i raźno pomaszerowała na drugi koniec kuchni. To mądra kura jest. Bardzo mądra. Mamy nadzieję, że te 200€, które już wydaliśmy na jej leczenie, nie pójdzie na marne i w końcu wyzdrowieje i będzie nadal radować nas swoją puszystością i darzyć przyjaźnią. Lubimy tę naszą kurkę.

Wczoraj i dziś całe popołudnia spędziła na podwórku zamknięta w specjalnym ogrodzeniu, bo inaczej debilne koguty by jej spokoju nie dały, a i Bożena mogła by być niemiła dla koleżanki, bo kury już takie są. Coś tam sobie dziobała, leżała, poprawiała się. Na wieczór poszłyśmy razem szukać robaków w gnijących liściach i coś tam sobie wciągnęła. Ciekawe to jest, że je owoce, je robaki martwe i żywe, ale ziarna nie chce sama wciągać... Nie rozumiem. W internecie nie ma żadnych sensownych informacji na temat opieki nad chorymi kurami. Już szczególnie po polsku. Po niderlandzku trochę lepiej, ale też szału nie ma. Trzeba działać na wyczucie...


kurze witaminki


Czytanie dobrze mi idzie ostatnio

Odkąd siedzę w domu, mam wielką chęć na czytanie książek. Nadrabiam więc czytelnicze zaległości ostatnich lat. Irytujące jest to, że ci pisarze ciągle piszą i piszą, bo jak człowiek na chwilę odpuści sobie lektury, to potem nie idzie w ogóle tego nadrobić, a tu by jezszcze chciało się od czasu do czasu tę czy inną książkę sobie powtórzyć. Ostatnio kupiłam sobie pierwszą część Muminków, bo tak bardzo mnie naszło na przypomnenie sobie tej bajki. Nie dawno przeczytałam też Bajki Robotów Lema. Innymi książkami z odległej przeszłości, po które chciałabym sięgnąć ponownie są m.in. Ania z Zielonego Wzgórza, Podróż do wnętrza Ziemi i Potop oraz pewnie jeszcze parę innych. Póki co jednak mam dużo nowych rzeczy do czytania, a lista życzeń jest jeszcze bardzo długa.

W ostatnich dniach przeczytałam książkę o Zespole Turnera (o tym chcę napisac osobny post), 

Przeczytałam też niemal jednym tchem "Brukselę" Grażyny Plebanek, którą polecam każdemu, kto lubi literackie zwiedzanie miejsc. Ja czytając wędrowałam razem z autorką po znanych mi z rzeczywistych wycieczek miejscach w Brukseli. Mogłam spojrzeć na nie z innej strony i poznać wiele ciekawych historii, których nie znałam albo uzupełnić swoją wiedzę. Do wielu innych muszę się dopiero udać, bo jeszcze nigdy nie byłam albo byłam, ale nie zwróciłam uwagi. Grażyna nie chodzi głównymi ścieżkami turystycznymi, a raczej mało uczęszczanymi drogami, a nawet włazi tam, gdzie nie powinna. 



Kolejną godną polecania książką jest "Jak rozbiłam szkło" Tulii Topy, która ukazała się parę dni temu. Od razu kupiłam sobie ebooka i w dwa dni pochłonęłam. Tulię poznałam przypadkiem, gdy Instagram podpowiedział mi jej profil i zostałam u niej na dłużej wysłuchując każdej jej rolki z wielkim zainteresowaniem. Akurat szykowała się do wydania książki... Tulia wychowała się wśród Świadków Jehowy, ale w koncu udało jej się "rozbić szkło" i odejść z tej sekty. O tym właśnie opowiada na swoim profilu i w swojej książce, a i z telewizji też ją pewnie już wszyscy znacie. Książkę polecam bardzo. 



Teraz zaczęłam książkę poleconą przez nauczycielkę niderlandzkiego na pierwszej lekcji. Gdy powiedziałam, że jestem fanem Pietera Aspe, ona od razu podrzuciła mi pisarza Jo Claesa, który tak jak Aspe pisze kryminały, których akcja toczy się w Belgii, tyle że o ile u Aspe głównie jest to Brugia, tak u Claesa śledzwta dotyczą Leuven. Nauczycielka dodała, że w książkach sporo jest historii i że czyta sie róœnie dobrze jak Aspe. No to ja od razu do kringwinkla pojechałam poszperać i przyfarciło mi się - była jedna książka tego autora za 2€, więc przygarnęłam, a wraz z nią 2 inne, które też ciekawie się zapowiadają. W tym pobliskim sklepie z rzeczami używanimi, jak już nie raz mówiłam, akurat jest bardzo dużo ładnych książek. Dużo rozumiem przez jakieś 10 regałów pełnych prawie nowych książek. Najnowszych tam może nie znajdzie, ale trafiają się czasem i z poprzedniego roku czy sprzed dwóch. Bardzo często jest kompletny Zmierzch, Milenium, całe kolekcje Agaty Christie, Ludluma, Kinga, Palmera, Danielle Steel, Santy Montefiore i pierdylirad innych mniej lub bardziej znanych autorów. Za co bardziej popularne pozycje trzeba ponad 4 € wybulić, ale często są promocje dzienne i wtedy są książki za połowę stałej ceny. Wiele książek kosztuje zaledwie jednego eurasa czy dwa. Przeczytasz i możesz oddać znowu do kringwinkel, by se kolejny kupił. 

Dziś upiekłam placek ze śliwkami, a na obiad skonstruowałam cykorię z łososiem pod sosem serowym i ziemniaki. Obie rzeczy pierwszy raz robiłam i obie się udały. W przeciwieństwie do bajgli, na które zmarnowałam porcję zakwasu i cały mój dzień, by wyrzucić je do kosza po upieczeniu. To była pierwsza i ostatnia próba. Strasznie z tym dużo zachodu. Pozostanę przy pieczeniu chleba. To mi dobrze wychodzi.

ciasto ze śliwkami i bezą

cykoria z łososiem i serem plus ziemniaczki 


mój chlebuś na zakwasie

Kiedyś wracając ze sklepu przez park poszłam z Młodym na huśtawki. Czasem tak robię, bo uwielbiam się kołysać. Z tego się chyba nie wyrasta, ale pewnie nie każdy lubi…

lubię huśtawki


Pora kończyć ten wpis, bo noc mnie zastała i spać się zaczyna chcieć, a na resztę weekendu mamy plany szalone. Na niedzielę zaplanowaliśmy Pairi Daizę, najpiękniejsze zoo w Europie, jeśli nie na świecie. NMBS (belgijski odpowiednik PKP) poinformowało, że z okazji Dnia Bez Samochodu bilety w niedzielę będą po 8 euro do wszędzie i spowrotem (na terenie Belgii) to trzeba ten fakt wykorzystać, a już od dawna się wybieramy do tego zoo i nie możemy sie wybrać...

Jutro mamy z Młodą jechać do Brugii zobaczyć kilkunastometrowego pająka-animatronika, o którym Młoda wczoraj w gazecie internetowej przeczytała i mi podesłała, a ja stwierdziłam, że chcę to widzieć. Jak nie będzie lało od rana to pewnie się wybierzemy.

Migotka

Bobka


13 września 2025

Szkoła inna niż wszystkie. Edukacja alternatywna na poziomie szkoły średniej w Belgii.

Szkoła średnia inaczej. Edukacja alternatywna w Belgii.

Obiecałam, że będę dzielić się doświadczeniami i wiedzą na temat nowej unikatowej szkoły, która jest ciekawą alternatywą dla szkół systemowych i na którą Epicki zdecydował się po obejrzeniu prezentacji informacyjnej w internecie, a potem stwierdził pół żartem pół serio, że jak uda mu się do niej dostać, to jego życie jest już ustawione. Dostał się, jak już wiadomo, a przez pierwsze dwa tygodnie zdobył  podstawowe informacje praktyczno-organizacyjne, przeto zaczynamy opowiadanie.

Postanowiłam stworzyć osobny post, w którym streszczę wszystko, co już wiem o nowej szkole, w razie jakby ktoś kiedyś szukał informacji na temat alternatywnej edukacji w Belgii, więc trochę pewnie będę się dziś powtarzać. Gwoli ścisłości przypominam tu nowym lub przypadkowym czytelnikom, że to jest blog osobisty, czyli mój pamiętnik, a ja jestem prostą babą ze wsi i zwykłą matką, a co za tym idzie, wszystko, co na tym blogu się znajduje, jest zapisem moich subiektywnych, czyli OSOBISTYCH obserwacji, opini, przemyśleń i poglądów na tematy różne, a nie żadnym fachowym poradnikiem po Belgii.


Szkoły De MET, bo o nich mowa,  są we Flandrii trzy, ale są też inne im podobne, np LAB, do której uczęszczają koledzy Młodego będące dziećmi czy wnukami naszych znajomych.

Jest to szkoła dosyć mała, niezależna i bezwyznaniowa, ale dotowana przez państwo. Zamiast religii czy etyki mają tu kulturoznawstwo.

Opłaty i koszty.

Szkoła jest finansowana przez państwo, ale rodzice to i owo muszą zapłacić, jak w każdej szkole. Faktura szkolna za ten rok szkolny wyniesie 900€ i można ją podzielić na max 10 rat. W fakturze tej zawarta jest cena podręczników i innych materiałów edukacyjnych, kserokopii, wycieczek, zajęć sportowych w obiektach pozaszkolnych, edukacyjnego środowiska internetowego.

Poza tym każdy uczeń musi posiadać laptop, który codziennie nosi do szkoły. Można było kupić przez szkołę laptop zaprojektowany specjalnie dla uczniów tej szkoły (mały, odporny na szok, zalanie, ubezpieczony od kradzieży, z serwisem i laptopem zastępczym w razie wu). 

Dalej należy posiadać podstawowe przybory szkolne, jak długopis, ołówek, cyrkiel, kątomierz, ekierka oraz kilka segregatorów i bloków do pisania. (we Flandrii nie używa się raczej zwykłych zeszytów, tylko bloki, najcześciej w kratkę, choć często jest dowolne czy w linie będą, w małą, wielką czy prostokątną kratkę, byle było na czym pisać)

Potrzebny jest ponadto strój sportowy, buty sportowe (halowe i na zewnątrz) oraz strój kąpielowy.

Jak wyglądają zajęcia w szkole

Szkoła ta, tak samo jak systemowe szkoły średnie, podzielona jest na 3 stopnie po dwie klasy (razem 6 klas), z tym że ten podział nie jest aż tak widoczny, jak z zwykłych szkołach, gdyż nie ma tu tradycyjnych lekcji i wyraźnego podziału na klasy. 

Uczniowie podzieleni są na grupy, a każda grupa ma przydzielonego coacha. Uczniowie w dużej mierze sami mogą zdecydodować z kim będą w jednej grupie (pod koniec pierwszego tygodnia zapoznawczego można było podać imiona kolegów, z którymi chce się być). 

W jednej grupie znajdują się uczniowie z jednego stopnia, czyli z dwóch roczników (w przypadku Młodego to klasy 3 i 4), ale z różnych kierunków i różnych poziomów (liceum, technikum, zawodówka). Grupy są małe po kilkunastu uczniów każda.

Wszyscy mówią sobie w tej szkole po imieniu i na ty. Nie paniuje się tu ani coachom, ani nauczycielom, jak w większości szkół systemowych (choć i tam bywają wszak wyjątki). Zamysł szkoły jest taki, by wszyscy byli dla siebie dosyć bliscy, by panowała rodzinna atmosfera, by każdy uczył się odpowiedzialności za siebie i innych. Stawia się też bardzo na samodzielność i daje sie uczniom głos i możliwość decydowania w większości spraw. 

Program nauczania jest bardzo zróżnicowany od pracy samodzielnej do ściśle ukierunkowanej, zależnie od potrzeb danego ucznia. Nie ma stałego planu lekcji. Każdy ustala go sobie indywidualnie według własnych potrzeb, ale są odgórnie ustalane plany tygodniowe, gdzie podawane są możliwości do wyboru na każdy dzień tygodnia.

Zacznijmy jednak od ogólnych ram czasowych. 

Szkoła otwiera swe podwoje o 8.30, ale zajęcia zaczynają się o 9.00. Każdego dnia (z wyjątkiem środy) zajęcia trwają do 16, a w środę do 12. 

Każdy dzień zaczyna się i kończy od półgodzinnego spotkania grupowego ze swoim coachem. Wtedy można o coś zapytać. Oddaje się też swój telefon (a wieczorem odbiera). Każdego dnia wyznaczeni uczniowie prezetują też aktualności (każdy wie z dużym wyprzedzeniem na kiedy ma przygotować aktua i może sobie wybrać dowolne wydarzenie, a którym będzie w miarę szeroko opowiadał, by na koniec rzucić pytania dyskusyjne i każdy mógł się wypowiedzieć na ten temat i podyskutować.

Potem każdy rozchodzi się na zajęcia, które sobie na ten dzień wybrał. Można iść na wykład z danego przedmiotu do eksperta (nauczyciela), można iść na prezentację innego ucznia, można pracować samodzielnie w ciszy przy laptopie nad swoimi projektami, czy pójść na sport... Tak więc jedna osoba z grupy może iść na niderlandzki, druga na matematykę, trzecia i czwarta pójdzie wysłuchać prezentacji kolegi z innej grupy, a siedem innych będzie pracować samodzielnie itd. Na każde z zajęć trzeba się uprzednio zapisać.

Ogólny podział dnia wygląda mniej więcej tak: 

9.00 spotkanie grupowe z coachem

9.30 - 12.30 zajęcia (w środę do 12) Może to być trzy godzinne zajęcia albo jedna lekcja trzygodzinna.

12.30 - 13.30 godzinna przerwa na lunch i ruch

13.30.15.30 zajęcia (2 godzinne)

15.30 - 16 spotkanie grupowe z coachem

Przed południem jest dwie przerwy. Jedna o 10.30, a druga godzinę później, ale uczeń może wybrać sobie tylko jedną z nich. Czasem, np gdy całe trzy godziny trwają jedne zajęcia, nauczyciel może sam zdecydować o czasie przerwy. Po południu też jest jedna 15-minutowa przerwa.

Na koniec dnia też jest półgodzinne spotkanie grupowe z coachem.

Jak się planuje swój dzień? 

Prosto. Online. Szkoła pracuje w środowisku Google i mają tam różne narzędzia do dyspozycji. Między innymi jest planer i tam szkoła* (coachy, eksperci etc) podaje dostępne opcje na każdą godzinę, a uczniowie mogą wybierać, na co zapiszą się danego dnia. 

Są w tym często zajęcia obowiązkowe (lekcje) dla wszystkich, na które trzeba się obowiązkowo zapisać, tyle że zwykle te same lekcje odbywają się w różnych dniach i przykładowo ten sam wykład z niderlandzkiego będzie dostępny i w poniedziałek rano, i w czwartek po południu, a uczeń może sobie wybrać ten moment, który najbardziej mu odpowiada.

W niektórych dniach i godzinach do wyboru ma uczeń i 5 (czy więcej?) różnych zajęć, czyli może wybrać, czy na drugiej godzinie pójdzie na czyjąć prezentację, dodatkową lekcję z angielskiego, na sport, czy będzie pracował sam przy swoim laptopie itd. Każdy sam ocenia, co jest mu w danym momencie najbardziej potrzebne.

Lekcja mają czasem ograniczoną liczbę miejsc (zwykle kilkanaście) i widać w internetowym planerze, ile jest jeszcze wolnych i czy w ogóle. 

Raz w tygodniu każdy ma też półgodzinne spotkanie indywidualne ze swoim coachem, na którym może omówić postępy w nauce, w przygotowywaniu challenge'u (prezentacji, projektu) problemy w szkole itd.

Poza planerem uczniowie mają też dostęp do Classroom i tzw Monitora Postępów (voortgangsmonitor), w których to aplikacjach wyszczególnione są wszystkie cele edukacyjne (ustalone przez ministerstwo oświaty) z poszczególnych przedmiotów na dany rok szkolny oraz notowany jest przez ucznia oraz coacha progres na drodze do danego celu.

Do każdego celu można dojść różnymi drogami. Można chodzić na lekcje, uczestniczyć w dyskusjach i prezentacjach kolegów, samemu czy z kolegami prezentacje czy inne projekty przygotowywać, ale można też we własnym zakresie działać. Np można wybrać się na wycieczkę do Francji i tam ćwiczyć się w rozmowach w tym języku. Można wybrać się do muzeum, czy biblioteki i tam zdobyć wiedzę na dany temat z historii czy biologii. Można samemu znaleźć sobie eksperta w danym temacie i w ten sposób zdobyć potrzebną wiedzę. 

Uczniowie mogą też wybrać poziom trudności z przedmiotów głównych: język francuski, angielski, matematyka i nauki. Poziom oznaczany jest "piorunkami" ⚡⚡⚡. Przedmioty te mają domyślnie ustalone po jednym piorunku dla zawodówki i technikum oraz po dwa piorunki dla liceum, ale gdy ktoś czuje się mocniejszy z jakiegoś przedmiotu lub wyjątkowo się dawną dziedziną interesuje, może sobie wybrać poziom trzeci. Wtedy chodzi on na zajęcia dla drugiego poziomu (z dwoma ⚡⚡), ale otrzymuje dodatkowe zadania.

Epicki zapisał się do technikum na Maatschappij en welzijn (społeczeństwo i dobre samopoczucie?), ale na pierwszej rozmowie ze swoim coachem zgłosił, że chciałby nauki i angielski mieć na trzy piorunki, a wtedy kołczka zaproponowała, żeby zatem w ogóle zmienił technikum na liceum w kierunku Humane wetenschappen, czyli nauki społeczne, na co ten się zgodził. Zatem i takie możliwości tam są. Gdyby się jednak w swoich obliczeniach przeliczył, zapewne po jakimś czasie może wrócić do niższego poziomu. 

Przerwa południowa i lunch.

Uczniowie jedzą w szkole lunch przyniesiony z domu i, co ważne, nie ma tu żadnych specjalnych ograniczeń. Można przynosić zarówno zwykłe kanapki, słodkie bułeczki jak i posiłki do odgrzania, czy tam chińskie zupki, bo uczniowie mają do dyspozycji mikrofalówki i czajnik. Mają też tam sztućce, kubki, talerze i temu podobne rekwizyty, z których mogą korzystać, byle potem umyli i posprzątali za sobą.

Można wybierać, gdzie się je, czy np na podwórku, czy w cichej sali, gdzie każdy musi zachować ciszę, czy w normalnej sali, gdzie podczas konsumpcji można swobodnie gadać z kolegami.

Po jedzeniu mogą robić, co chcą (w ramach dostępnych możliwości). Można bawić się na podwórku, gdzie do dyspozycji jest piłka, ping-pong i temu podobne zabawki, można siedzieć w sali i grać w gry planszowe, można pójć do lasu. Lasek (bardziej zagajnik)  jest nieopodal szkoły, prawie że z nią graniczy i uczniowie chodzą tam samopas. Trzeba tylko zanotować na specjalnej tablicy swoje imię (a po powrocie zmazać). Coachy od czasu do czasu idą też do lasu na przeszpiegi, bo - jak donosi przewracając oczami Młody - niektórzy idą tam, by vape'ować albo siedzieć na telefonie. Tak, tak, telefony są w szkole zakazane i oddaje się je rano podczas rozmowy z coachem, ale nastolatki nie były by nastolatkami, jakby niektórzy nie mieli ze sobą drugiego nielegalnego telefonu w kieszeni...

W szkole można żuć gumę.

Ubiór

Szkoła nie ma też żadnych specjalnych ograniczeń ani wymagań co do ubioru czy fryzury. Każdy ubiera się, jak chce. Nie ma też problemu z noszeniem hidżabu, czy innych tam nakryć głowy.

Butów, tak samo jak i w innych belgijskich szkołach, oczywiście też się tu nie zmienia i każdy nosi buty jakie chce.

Na zajęcia sportowe i pływanie trzeba mieć stosowne ubrania, zależnie od tego kiedy i gdzie się odbywają, a mogą się odbywać zarówno w szkole, jak i w różnych obiektach sportowych czy gdziekolwiek w terenie.

Pierwsze wrażenia.

Młody jest bardzo zadowolony z nowej szkoły. Rzekłabym, że jest szczęśliwy i jak na razie jeździ do tej szkoły każdego dnia z wielką radością, entuzjazmem i pełen motywacji. Opowiada, że są tam bardzo fajni ludzie, a zasady i atmosfera szkoły bardzo mu odpowiadają. Bez wątpienia czuje się tam o wiele lepiej niż w zwykłej szkole, do której chodził przez pierwsze dwa lata, choć nie można wszak powiedzieć, by w tamtej jakoś wyjątkowo źle się czuł. Bardzo dobrze wspomina swoją pierwszą szkołę średnią i swoich klasowych kolegów. Z niektórymi zresztą ciągle utrzymuje kontakt. W byłej szkole tylko kierunek mu zdecydowanie nie odpowiadał. Jednak ten odmienny system zdaje się o wiele bardziej pasować do jego wyjątkowej osobowości i potrzeb wysoko uzdolnionego nastolatka.


Z chęcią poczytam, co myślicie na temat takiej szkoły. A może ktoś ma doświadczenia z tą czy podobną placówką...?




5 września 2025

Nowa szkoła, nowe wyzwania

 W minionym tygodniu usiłowałam nadrobić cały miesiąc lenistwa. Takie mam przynajmniej odczucie dziś. Patrzę na kalendarz i widzę, że dopiero kilka dni minęło, a ja mam wrażenie, jakby właśnie cały miesiąc co najmniej, bo znowu dużo się działo, a ja odwykłam...

W poniedziałek Epicki zaczynał nową szkołę dopiero o 13. Ale już przed południem wsiedliśmy oboje na nasze elektryki i popedałowaliśmy na dworzec, gdzie wciągnęliśmy nasze rowery do pociągu i pojechaliśmy do Mechelen. Tam sprowadziliśmy rowery po wielu schodach na dół dyr dyr dyr i wepchawszy telefon z włączoną mapą do etui na kierownicy wyruszyliśmy w kierunku szkoły. Apka pokazała, że trasa ma ok 4 kilometrów. Po południu ruch na  ścieżkach i drogach był umiarkowany. Tym razem, dzięki temu, że miałam telefon na kierownicy, skręciłam w innym miejscu niż poprzednio, tzn tam, gdzie powinnam, tzn tam gdzie apka sugerowała skręt, co zaprowadziło nas do fietsostrady, czyli autostrady rowerowej. No panie! To nie ma nawet porównania z rowerowaniem normalnymi wąskimi ruchliwymi drogami, co nieroztropnie poprzednim razem byliśmy uczynili, w złą drogę skręciwszy.

Młody i jego rower w pociągu w pierwszy dzień szkoły

Autostrada dla rowerów ma szerokość normalnej ulicy. Tą poruszają się nie tylko zwykłe rowery i hulajnogi, ale też szybkie (50km/h) rowery elektryczne oraz motorowery klasy A i B. No i piesi też mogą tamtędy chodzić i czasem chodzą, aczkolwiek ci raczej wybierają inne bezpieczniejsze dla siebie trasy. Na rowerostradzie jest w godzinach szczytu dziki szoł, bo jednoślady jadą nieprzerwanie w obu kierunkach. Ta rowerostrada łączy Mechelen i Antwerpię, więc sporo ludzi pomyka sobie do pracy i szkoły na elektrykach, ale i zwykłymi co niektórzy zapylają jak z macochą do piekła.

Po drodze znajduje się wejście do jakiejś innej szkoły średniej i tam się czasem rano korkuje trochę, bo ludze zsiadają z rowerów, by wejść przez furtkę. Szkoła chyba dość popularna, bo parkuje pod nią setki rowerów, hulajnóg i skuterów.

Mija się też dwa skrzyżowania z normalnymi, ale wąskimi, mało ruchliwymi uliczkami. Na tych skrzyżowaniach rowerostrada ma pierszeńswto, ale tam są też zebry i na zebrach pierwszeństwo mają oczywiście piesi, zatem trzeba bardzo uważać. Poza tym, jak zauważyliśmy już drugiego dnia, niektórzy znak „ustąp pierwszeństwa” tzw odwrócony trójkąt mają daleko...w poważaniu i nagle mogą ci zajechać drogę, bo kto głupiemu zabroni.

Była nawet taka sytuacja, że dziewucha przejechała mi przed nosem, a babcia, która obok niej ustępowała nam grzecznie pierszeństwa, zaczęła się na gówniarę drzeć pouczając ją, co znaczą "zęby rekina" - trójkąty namalowane na jezdni.

Na pewnym odcinku rowerostrada się rozgałęzia i prowadzi pod dwoma wiaduktami po drewnianych mostach nad wodą. Zjawiskowo ten kawałek wygląda i się zachwycaliśmy, a jeszcze i graffiti tam jest zacne, no i bunkier z czasów II Wojny Światowej.

rowerostrada

rowerostrada 

rowerostrada 



Po opuszczeniu rowerostrady, do szkoły jest już dosyć blisko. Bez wątpienia trasa wiodąca rowerostradą jest o niebo prostrza, choć w kilometrach chyba ciut dłuższa. W drodze zaobserowaliśmy, że któraś szkoła średnia ma mundurki, bo mnósto młodzieży jechało na rowerach w identycznych eleganckich białych koszulach w niebieskie paseczki oraz ciemnogranatowych spodniach lub spódniczkach. 

Kolejną obserwacją, którą warto tu zanotować było to, że młodzież dziś jeździ różnymi pojazdami. Sporo nastolatków korzysta z rowerów elektrycznych - od rozklekotanej taniochy z baterią na bagażniku po wypasione markowe rowery za kilka tysięcy euro. Wielu ma jednak zwykłe rowery z napędem na dwie bułki o równie zróżnicowanej jakości i markach - od starych tanich klamotów z Dectahlonu czy Aldi po rowery z najwyższych półek. Niektórzy (najczęściej, jak widzę,  afrykańskiego pochodzenia) jeszcze z hulajnóg elektrycznych korzystają. Piszę "jeszcze", bo u nas szał na hulajnogi już przeminął. Był taki moment parę lat temu, że pojawiło się ich setki nawet na wsi, ale jak szybko się pojawiły, tak zniknęły. Nie, że całkiem, bo  sporo jeszcze ludzi tego używa. Niestety (jeden z głupszych i najniebezpieczniejsych popularnych wynalazków ostanich lat). 

Po odprowadzeniu Młodego pod szkołę, pokręciałam do miasta, gdzie wypiłam matchę i zjadłam ulubione ciacho pistacjowe. Postanowiłam bowiem już na niego poczekać, gdyż zajęcia w tym pierwszym dniu trwały tylko 3 godzinki. Porobiłam też oczywiście zdjęcia z rowerostrady pod wiaduktami wyczekując momentu, że prawie nikt nie jedzie.


Mechelen Centrum

Po posileniu się pojechałm obejrzeć sobie ten las, który oni tam koło szkoły mają. Spodobał mi się. Pojeździłam trochę  moim elektrykiem jak głupek trasą dla rowerów górskich wspominając stare czasy, gdy w górach mieszkałam i góralem jeździłam. Spotkałam kormorana i czaplę, posiadziałam na ławce popijając wodę, a potem popedałowałam jeszcze zobaczyć, jak postępują prace remontowe nad dawnym seminarium, gdzie ma się w tym roku przenieść nowa szkoła Młodego. Nadal tam dźwigi stoją i praca wre, ale trudno oecenić jaki jest progres, bo dużo pewnie w środku robią. Nie zrobiłam zdjęcia, ale to ogromna budowla. Mają tam się mieścić mieszkania, różne firmy, no i ta szkoła... Z budynkiem tym graniczy ogromny park, który dawniej należał do seminarium, zatem mogę rzec, że lokalizacja tej szkoły jest bajeczna. 

strumyk pod lasem

bunkier

kormoran

czapla



Drugiego dnia znowu pojechałam z Młodym, z tym że tym razem bez swojego roweru, bo rano z  rowerem, gdy pociąg jest pełny, to niezbyt dobry pomysł. Wzięłam sobie po prostu Blue-bike'a, bo jeszcze akurat były dostępne, co w Mechelen rano nie jest bynajmniej oczywiste. 


Tego dnia Młody zrozumiał, co stara miała na myśli, gdy mówiła, że rano w Mechelen jest cyrk na kółkach. Żeby dojechać do rowerostrady trzeba wielkie zmyślne skrzyżownie pokonać. Dwa razy czeka się na nim na światłach, ale nie jest bynajmnej poczywiste, że po zmianie na zielone, uda się przejechać, bo czasem rowerzystów jest zbyt wielu i można co najwyżej bliżej światła podjechać. 

Ja wsiura sama nie ogarniam do końca miejskiego ruchu rowerowego, bo nie poruszałam się zbyt wiele po takich miastach rowerami i muszę się jeszcze wiele nauczyć. 

Na skrzyżowaniu stoi dwóch .... nie wiem kto to w sumie.... policjanci raczej to nie są, raczej jakaś służba miejscka, ochrona...? no ale mniejsza o to.... dwóch ludków po prostu pilnuje, a raczej próbuje pilnować porządku, by ruch rowerowy i pieszych przebiegał sprawnie. Niestety już pierwszego dnia zaobserwoaliśmy, że idiotów to tam nie brakuje i że trzeba mieć oczy dookoła głowy, a najlepiej też w dupie. 

Najpierw jak totalne wsioki zatrzymaliśmy się grzecznie na skrzyżowaniu dwóch byczych ścieżek rowerowych przed odwróconymi trójkątami z myślą, że jak grupa czekająca na zielone światło pojedzie, to my podjedziemy pod znak. Taaa. Srali muchy, będzie wiosna... Zanim oni przejechali, spod wiadukttu dojechało z 50 albo i więcej rowerzystów, motorowerzystów... Czym prędzej zatem podjechaliśmy i dołączyliśmy z boku do tłumu, ale ludzie i tak po chamsku się przepychali skuterami czy elektrykami i stawali z przodu na drugim pasie. Pokłosiem czego było, że po zmianie świateł jadący rowerami z przeciwka musieli jechać jezdnią... 

ścieżka rowerowa przy dworcu

czekając na zielone na ścieżce rowerowej🚦

Potem trzeba tam zjechać w lewo, by pojechać w prawo... Tak, tak właśnie się tam jedzie jak to brzmi, że jakby nie fakt, iż ścieżka (a raczej droga, bo to ma kilka metrów szerokości - patrz foto wyżej) rowerowa jest czerwona i że ma strzałki narysowane, to nichuchu nie było by wiadomo, jak jechać, by przedostać się na drugą stronę tego zmyślnego skrzyżowania. Potem znowu się czeka na światło i wjeżdza na most, a potem skręca się na jakiś plac, gdzie każdy jeździ rowerem i chodzi na nogach, jak mu się żywnie podoba bez żadnych zasad i logiki. A idź pan fhuj.

Dotarłszy do rowerostrdy można odetchnąć z ulgą i już spokojnie drzeć pod górę prostą drogą, gdzie z boku są wysokie mury i nic nie może stamtąd się wedrzeć, by cię staranować, jak to się zdarza na normalnej drodze, czego Młody już w tym tygodniu kilkakrotnie doświadczył.

Raz mu jakaś laska w tył wjechała, ale - jak relacjonuje Młody - powiedziała "sorry", więc się na nią nie wkurzył. Innym razem ziomek przydzwonił w niego z boku mało go nie przewracając. Jeszcze innym razem jakiś  dziadek-petarda-na-rowerze  mało go nie zepechnął na chodnik podczas wyprzedzania. Mówię wam, hardcore! Podejrzewam, że za parę tygodni Młody też będzie jeździł jak dzik przez to miasto, bo on się raczej szybko uczy. Nakazuję mu zakładać kask w mieście i ufam, że tak robi, bo jednak zawsze to coś w razie wu.

Pierwsze wrażenia ze szkoły są super pozytywne i entuzjastyczne. 

Młody relacjonuje, że są fajni ludzie. Spotkał już nawet jakiegoś Polaka, a wczoraj opowiadał, że jest ziomek z Australii, który w ogóle jeszcze po niderlandzku nie mówi, tylko ludzie mu po angielsku opowiadają, co i jak. Dowiedział się też już, kto był w innych szkołach hejtowany, kto rzucił w hejtera krzesłem,  a kto wywalił swojego prześladowcę przez okno... Ciekawie się zapowiada...

Na zajęciach głównie się z sobą poznają, dowiadują się, jak działa ta szkoła, a Młody po trochu przekazuje tę wiedzę tajemną mnie. Napiszę o tym następnym razem, jak zaczną normalnie się uczyć, a nie przykładowe randomowe rzeczy robić.

Wczoraj Mlody przypedałowawszy do domu mówi, że widział kolegę klasowego z podstawówki, jak ten wysiadał stację wcześniej z tego samego pociągu i od razu zaczął do niego pisać. Tak dowiedział się, że tamten też chodzi do Mechelen do szkoły, tylko do tej, w której Młoda się uczyła, i że również codziennie tymi samymi pociągami dojeżdża, tylko na innej stacji wsiada i wysiada. Najpierw się zdziwiłam, że nie spotkali się w Mechelen na peronie, ale potem mi się przypomniało, ile tam ludzi czeka i że pociągi mają po 8 wagonów, które są wypełnione często po brzegi. Nie łatwo kogoś zauważyć, jeśli się przypadkowo na niego nie wpadnie. Może odtąd będą się szukać po pociągu i razem podróżować...

Telefony i inne "mądre urzadzenia" (np słuchawki bezprzewodowe) w szkole u Młodego wszyscy oddają na porannej rozmowie z coachem, a odbierają na wieczornej rozmowie. Z wyjątkiem laptopów oczywiście, bo z laptopów się uczą przecież. 

Od 1 września weszła bowiem w życie ustawa zakazująca używania smart urządzeń we wszystkich szkołach. Młodzież, jak czytaliśmy kiedyś i oglądaliśmy z Młodymi, wielce oburzona, a wypowiedzi niektórych nastolatków i nastolatek nawet u Młodego powodowały szok i niedowierzanie, że jego równieśnicy aż takimi amebami umysłowymi są.

Laski np się żalą, że one nie wiedzą teraz która godzina. Młody napisał którejś, że zegarek se może kupić za 5€ i że w szkole zwykle są zegary na placu, a ta na to że "wielu ludzi przecież nie potrafi czytać zegarka!"

Że co?! 

Czaicie to? 

Nastolatki w Belgii nie potrafią odczytać godziny z normalnego zegara!!!!

A ja się kuźwa martwiłam, że nasza Młoda ma problem ze zwrozumieniem, która jest godzina na zegarze analogowym, bo autyzm i dyspraksja jej to utrudnia... Młody też otwiera oczy ze zdziwienia, że co w tym niby jest trudnego…

Ciekawi mnie, czy wasze dzieci czy wnuki znają się na zegarku i czy wy sami się znacie?

Inni płaczą, że teraz nie będą wiedzieć, w jakiej klasie mają w danej chwili zajęcia. Ktoś odpowiedział ironicznie, że "jeste coś takiego jak kartka i długopis i można tego używać”. 

Najbardzej rozbawiła, ale też zszokowała mnie wypowiedź niuni, która oburzona przed kamerą stwierdza, że "belfry jeszcze pewnie będą teraz zdziwione, że ona zadania nie odrobi, a niby kiedy ona teraz zdąży odrobić zadanie, skoro kilka godzin będzie musieć na wiadomości z całego dnia odpowiadać...". Borze ciemny!

Poza tym młodzi mówią, że bez telefonu na przerwie to będzie nuda, zwykłe rozmowy są głupie i w ogóle co oni biedni teraz będą przez godzinę na przerwie południowej robić, jak będą żyć bez sprawdzania po każdej lekcji tikttoka czy instagrama...

Cóż za smutna tragedia. Biedactwa.

Wielu dorosłych ludzi pisało w komenatrzach, że mieli wątpliwości co do tej decyzji rządzących, ale po zobaczeniu jakie "problemy" ma z tego powodu młodzież, stwierdzają, że to jest jak najbardziej potrzebne i są teraz w 100% za.

Tymczasem Młody, który właśnie zaczął 3 klasę szkoły średniej nie odczuwa żadnej różnicy i wielu młodych ludzi też o tym mówiło w komentarzach, bo są we Flandrii takie szkoły, jak choćby własnie była szkoła Młodego, gdzie od zawsze istniał zakaz korzystania z telefonów w szkole także na przerwach południowych. W byłej szkole Młodego można było wyjątkowo korzystać z telefonu przez chwilę podczas lunchu, ale po wyjściu z jadalni telefony należało czym prędzej wyłączyć i schować do tornistra. W ostatnim trymestrze obowiązywał już całkowity zakaz, bo młodzież zaczęła rozrabiać podczas lunchu i dyrektor zakazał telefonów najpierw na tydzień, a że się nie poprawiło to pociągnął zakaz do końca roku.

Moim zdaniem ta regulacja powinna się była pojawić parę lat temu, ale lepiej późno niż wcale. Dobrze jak młodzież choc te 7 godzin dziennie odetchnie do socjalmediów i jak trochę bazowych umiejętności zdobędzie typu korzystanie z kartki i długopisu, czy zegarka, ale też zwykłej rozmowy, zwykłych gier i zabaw oraz najzwyklejszego w świecie nicnierobienia, siedzenia w spokoju na dupie czy leżenia na trawie i gapienia się w niebo. 

Jeszcze nie dawno zaśmiewałam się z akcji "uziemianie", dzięki której ludzi dorośli odkrywają chodzenie na boso po trawie, oddychanie świeżym powietrzem i temu podobne w ich świecie ponoć nieznane i zapomniane (choć dla mnie wciąż oczywiste) rzeczy. Pukałam się w czoło i myślałam, co to kurde są za dziwni ludzie i gdzie oni się w ogóle wychowali, że mając 30, 50, czy więcej lat nagle po raz pierwszy zdejmują buty i dotykają bosymi stopami trawy, czy wody w rzece i prawie że od tego orgazmu dostają, jak wynikało z relacji...

A teraz znowu się dowiaduję, że 15-, 20-latki nie znają się na zegarku i nie potrafią korzystać z notesu i zwykłego kalendarza, a co gorsza nie potrafią rozmawiać w realu. 

Żeśmy się czasów doczekali, no!

A będzie tylko gorzej i gorzej, bo dziś już ludzie nie tylko o godzinę pytają AI, ale o to jak się w danym dniu czują, co powinni zjeść, w co się ubrać, kiedy się bzykać, a kiedy pojść na spacer.

Jak widzę w necie, że ludzie chodzą koło stołu w salonie, by dochodzić do 10 tysięcy kroków, to już mam wątpliwości co do stanu psychicznego i rozumu dziesiejszego społeczeństwa, bo jak Dulski chodził w teatrze na Kopiec Kościuszki to żeśmy się wszyscy śmiali, a teraz patrzysz na to każdego dnia w rzeczywistosci i już cię nawet nie śmieszy... 

 A jednak problem ze stanem umysłu młodziezy, jaki  unaocznia zakaz korzystania telefonów w szkole budzi we mnie dziwne uczucia... Niby wiedziałam, że tak będzie, bo to oczywiste. Niby jestem świadoma, że i moje dzieci wielu rzeczy nie znają, nie potrafią, bo nie muszą tego robić (np rąbać drwa na opał i palić w piecu, bo mamy piec na gaz i prąd), ale wydawać by się mogło, że są jakieś granice... Ale nie, jest źle z ludźmi. Nie potrafią pisać, nie potrafią rachować, nie znają się na zegarku, nie umieją wiązać butów, niczego naprawić samodzielnie... a co najważniejsze samodzielnie myśleć. 

Ja też już wielu rzeczy zapominam i się uwsteczniam, bo technologie je za mnie wykonują,a le my starzy jednak sporo praktycznych rzeczy musieliśmy się nauczyć. Ludzie urodzeni w czasach komputerów i maszyn do wszystkiego już takich umiejętności nie zdobywają i bez komputera, telefonu, czy maszyny są jak niepełnosprawni. 

Próbowaliśmy sobie z Małżonkiem wyobrazić, co by było, gdyby na 5 dni zabrakło prądu. Tylko na 5 dni. Sama myśl nas przeraziła.

A wy? Potraficie sobie wyobrazić dziś życie bez bez prądu albo chociażby bez telefonu?

Co poza tym przyniósł ten tydzień? Ja odebrałam swój kolejny zastrzyk. Teraz daje mi go pielęgniarka, więc z lekarzem rodzinnym się nawet nie widuję. Nie pomyślałam (dopiero teraz mi to do łba przyszło), żeby zapytać pielęgniarki czy ona mi receptę może u doktora załatwić, czy muszę się osobiście z nim umawiać... Następnym razem zapytam może... na razie mam chyba jeszcze receptę na następny raz.

W weekend przypomniało mi się, że myślałam kiedyś o zapisaniu się na kolejny poziom niderlandzkiego, a rok szkolny przecież zaczyna się za 2 dni. No cała ja. Ale nic to, cyk guglownicę i widzę, że w Mechelen już nie ma ani stacjonarnie ani online miejsc na ten poziom. Sprawdziłam zatem w sieci szkół dla dorosłych, w której robiłam kurs na wychowawcę i, proszę ja was, było miejsce na poranny kurs, więc czym prędzej wypełniłam zgłoszenie i dokonałam opłaty. Wczoraj jeszcze dzwoniłam, by potwierdzić, że jestem zapisana, gdyż z mejla wynikało, że mam coś podpisać elektronicznie, a nie znajdowałam na swoim profilu takiego przycisku. Sekretarka odparła jednak, iż wszystko gra i że nauczyciel się ze mną skontaktuje i przyśle mi link do lekcji. Na pytanie o książki pani odparła, że wszystkie informacje są na stronie. 

- Gówno prawda - pomyślałam. Bo przeszukałam całą stronę.

- Nie znalazłam - powiedziałam. 

Na co pani klikając tam na swoim kompie tłumaczyć zaczęła mi jak dziecku:

- Tam wszystko jest na stronie... [klik klik] już sprawdzamy... [klik klik] ... wybieramy "Ni-der-lan-dzki-dla-dor-ro-słych" dalej "poziom-ten-a-ten", teraz "kurs-on-line"... I tu są wszystkie informacje na temat tego kursuuuu... [...] Oj, faktycznie nie ma tu żadnej informacji na temat podręczników...

- Przecież kurwa wiem, bo sprawdzałam osiemdziesiąt siedem razy i ci mówiłam przecież - pomyślałam.

- Oo! - udałam smutne zdziwienie.

Pani po namyślunku stwierdziła, że może nauczyciel nie korzysta z podręcznika, co mnie wydało się nawet dosyć logiczne. Wszak to wysoki poziom i to jego pisemna część, więc możliwe, że będziemy po prostu musieć czytać jakieś teksty, książki albo oglądac coś czy słuchać a potem pisać wypracowania czy coś w ten deseń. Online zresztą można różne rzeczy też robić. Dziwne tylko, że w sekretariacie nie posiadają takich podstawowych informacji.  

Mniejsza jednak o to. Lekcje zaczynają się od przyszłego tygodnia w systemie od 9tej do 12tej 2 razy w tygodniu. Nie chce mi się, bo pisanie jest trudniejsze niż mowa, ale właśnie dlatego chcę się przecież tego nauczyć, że nie umiem. No i nie chce mi się, bo mi się nie chce, bo się rozleniwiłam, ale nakazałam sobie zabrać się znowu za język, bo inaczej jestem gotowa zapomnieć połowę tego co umiem, jak jeszcze trochę w domu pokibluję, a nie zanosi się na to, bym miała szybko za jakąś robotę sie zabrać. Język wyuoczony w starszym wieku nie trzyma się łba tak jak to co za młodego się naumieliśmy i szybko wyparowuje, a ja potrzebuję dobrze mówić i pisać, by mieć choc minimalną szansę na jakąś pracę normalną.





Najstarsza miała rozmowę w biurze pracy, bo jej staż w zieleni dobiega końca. Jeszcze tylko tydzień zostało. Smutno jej z tego powodu, bo lubiła to bardzo. Na zatrudnienie w dziale zieleni nie ma jednak szans, bo to zbyt ciężka robota dla takiego chucherka. Jej mentor powiedział jednak, że w ogrodnictwie jak najbardziej mogła by się starać o zatrudnienie. 

Baba z VDAB zaproponowała jednak, by może teraz spróbowała jeszcze jakiegoś wolontariatu w innym zawodzie, by zdobyć kolejnych umiejętności. Jesteśmy jak najbardziej na tak. Tyle że to może potrwać miesiącami, zanim jej coś znajdą. Najpierw to w ogóle to biuro musi przekazać dokumenty z powrotem do tego pierwszego z naszego regionu, a tamci znowu muszą Najstarszą zaprosić na nowe spotkanie… Biurokracja to tutaj przekroczyła już dawno wszelakie granice przyzwoitości i osiągnęła poziom absurdu i patologii. Biuro pracy zatrudnia podwykonawców, a ci kolejnych podwykonawców, a wszyscy współpracują jeszcze z dziesiątkami różnych dziwnych instytucji, gdzie każda zajmuje się jakąś jedną tylko wąską dziedziną. Z naszych doświadczeń wynika, że często to człowiek nawet nie bardzo wie, czym oni się w ogóle zajmują i po co są, bo ich obecność nie wnosi niczego w niczyje życie poza zamieszaniem i marnowaniem czasu klienta. 

Tego samego dnia zaliczyła też badanie słuchu zlecone przez szpital uniwersytecki w związku z zespołem Turnera. Wszystko jest w porządku z jej uszami.

Młody zaliczył już pierwsze lekcje w Akademii Muzycznej. Będzie miał zachrzan niezły z tymi szkołami. Jednego dnia wraca o siedemnastej, a lekcja w akademii zaczyna się kwadrans przed dziewiętnastą i trwa do dwudziestej pierwszej. W środę wraca koło drugiej, a o 17 ma gitarę. Ale wiecie co? Latał w tym tygodniu zarówno do nowej szkoły jak i do akademii jak na skrzydłach z uśmiechem pełen zapału i entuzjazmu. Cieszy się rozpoczęciem roku szkolnego jak szalony. Oby ta radość życia trwała jak najdłużej. 

Wczoraj obserwowaliśmy oboje z ogromnym zachwytem spektakularne wieczorne niebo za domem. Przecudne było.








Małżonek znowu zaczął się wnerwiać na pracę, bo odkąd kolega zachorował na raka, całe malowanie, które dotąd dwóch ludzi wykonywało, robi on sam. Przy czym dostaje zlecenia, na które się nie pisał w tej robocie. I znowu roboty od ciula, a robić nie ma komu, co wywołuje masę frustracji i nerwów. Już zaczęli go prosić, by robił nadgodziny, by może w soboty zaczął pracować (na czarno za śmieszne wynagrodzenie), a tymczasem on już ledwie te podstawowe 8 godzin z biedą ciągnie. Wraca do domu nieludzko zmęczony zarówno fizycznie jak psychicznie, bo taka presja może człowieka też wykończyć. Bolą go coraz bardziej ręce i nogi, non stop boli go koszmarnie głowa od przeciążonych mięśni i stawów. Ibuprofen łyka jak cukierki, by jakoś przeżyć kolejne dni ciężkiej pracy. Wieczorami chodzi codziennie na parukilometrowe spacery, by pooddychać świeżym powietrzem i się odstresować. 30 lat pracy w oparach farb i rozpuszczalników. Tyle że spacery na zmęczenie nie pomagają, a raczej wprost przeciwnie. Portki już na sznurki wiąże, bo wszystko mu z dupy spada, gdyż chudy już jak szczapa. 

Lakiernictwo to cholernie ciężka praca w bardzo niezdrowych warunkach. Za młodego człowiekowi się wydaje, że nic mu nie straszne, że diabła przeskoczy, ale po 50 to już nie to samo… 

Wszyscy lekarze radzą mu zmianę pracy, tylko szkoda, że nikt nie jest taki mądry, by powiedzieć, jaką niby pracę może dostać człowiek w naszym wieku… Pracę to se można zmieniać i nowych zawodów się uczyć jak się jest młodym zdrowym i silnym byczkiem (czy cieliczką) o trzeźwym umyśle. W naszym wieku nie mając dyplomów i będąc styranym życiem i ciężką pracą od małego, to można co najwyżej pójść żebrać na dworcu. 

Małżonek coraz bardziej martwi się tym, jak tu będzie dociągnąć do emerytury. Rozmawia o tym z kolegami i oni podobne obawy mają, że to jest fizyczną niemożliwością. Człowiek nie ma już siły, ciało coraz mniej sprawne, a tu pracodawcy z roku na rok mają wyższe oczekiwania. Non stop dokładają obowiązków, ktore należy w coraz krótszym czasie wykonywać. Chcą by starszy człowiek robił za trzech, bo młodych do roboty nie ma, bo w ogóle nie ma ludzi chętnych do pracy fizycznej. A tymczasem człowiek słyszy non stop, że młodzi ludzie którzy mają lekką pracę chcą pracować tylko po 3 dni w tygodniu, by mieć równowagę pomiędzy pracą a życiem prywatnym, my mieć więcej czasu dla siebie i rodziny, bo przecież im wystarczy 20 godzin w tygodniu pracować, a dalej będą leżeć i pachnieć. Fizyczni natomiast najlepiej jakby jebali dzień-noc siedem dni w tygodniu bez urlopów, chorowania i najlepiej za darmo...