24 października 2025

Jesienne spacery i przemyślenia

Zacznę od heheszków tygodnia. Umieszczę je również w mini  blożku bo dawno już tam niczego nie postowałam, a Moja Młodzież czasem czyta sobie to dla relaksu. 

😆😆😆

 Siedzimy sobie we trzy - ja z córkami - na dworcu czekając na nasz pociąg i obserwując świat. Widzimy jak przyjeżdża pociąg na inny peron, a potem odjeżdża. Wypatrujemy Młodego, bo jest szansa, że właśnie tym pociagiem przyjechał. Wysiadło wielu ludzi. Idą, rozchodzą się. Na samym końcu maszeruje grupka nastolatków w wieku Młodego, którzy pewnie w ostatnim wagonie jechali i daleko wysiedli. Młodego między nimi nie ma, bo pewnie natępnym dopiero przyjedzie. Przyglądam się nastolatkom i nagle obserwuję, że jeden chłopak podbiega entuzjastycznie do plecaka leżącego na ławce wykrzykując "O, tutaj był mój tornister przez cały dzień!". Podnosi swoją zgubę, koledzy klepią go po plecach i z uśmiekachmi wszyscy odchodzą w nieznane.

😆😆😆

Dziewczyny szykują się do wyjścia do sklepu. Wychodzą przed dom sprawdzić, jaka temperatura odczuwalna. Młoda stwierdza, że zimno dość i sugeruje wzięcie kurtek. Najstarsza biegnie na strych po swoją kurtkę. Wracając zakłada ją na siebie, po czym stwierdza, że coś ciasna ta kurtka i rękawy jakieś krótkawe... Przeszukuje kieszenie i znajduje plastikową żółtą kartę autobusową, której z wielkim zdziwieniem i niezrozumieniem się przygląda przez chwilę, po czym zaczyna się głośno zastanawiać, co niby robi brata karta w jej kurtce...? Wszyscy zaczynamy się śmiać, bo oto właśnie znalazł się Młodego zgubiony bilet... Tak to jest, gdy dzieci mają jednakowe kurtki tylko jednym rozmiarem się różniące.

***

dworzec centralny w Antwerpii w wieczornej odsłonie


Po raz kolejny odwiedziłyśmy Antwerpię. Tym razem byłyśmy z wizytą u neurologa. Babka przyjmuje w starej kamienicy, żeby nie powiedzieć ruderze. Budynek jest chyba w tej chwili w remoncie, bo pełno różnych gratów tam leżało w holu i zarówno schody jak i poręcze były obdarte z farby... Te stare kamienice z zewnątrz są często przepiękne i człowiek się zachwyca maszerując ulicami miast, ale wewnątrz to czasem jest smutna tragedia i w wielu chyba zwyczajnie bałabym się mieszkać, że mi na łeb się coś zawali.  Tu też popękane ściany i sufit, gruba warstwa jakiegoś grzyba na ścianie i odłażąca płatami farba czy tapety. Całość jednak wyraźnie nosi ślady dawnej świetności i dostojeństwa. I w takim to smutnym otoczeniu przyjmują tu wcale nie rzadko lekarze.


Pani doktor jest na wygląd chyba starsza ode mnie, nosi zwyczajne pospolite ubrania, w których nie wyróżniała by się zupełnie na ulicy. Jest spokojna i bardzo miła. Słucha i nie dziwuje się nawet najdziwniejszym z dziwnych problemów Młodej. Nie trzeba jej też tłumaczyć, że tak, serio coś takiego istnieje, jak niektórym innym specjalistom, którzy np o dyspraksji nigdy nie słyszeli... Młoda zrelacjonowała jej, jakich bardziej naturalnych metod poleconych na poprzedniej wizycie spróbowała i jakie (nie)były tego efekty, a jakich nie mogła nawet spróbować, bo konfliktowało to albo z jej przekonaniami (jak wegetarianizm) albo z lekami, no i zapytała, co dalej mogła by ewentualnie próbować. 

Lekarka przepisała jeszcze jakiś specyfik do spróbowania, ale nie robiąc większych nadziej na jego skuteczność. Dalej zasugerowała wybranie się do reumatologa i wypisała coś w rodzaju skierowania. Zleciła zdiagnozowanie Młodej w kierunku Zespołu Ehlersa Danlosa, bowiem problemy o których tym razem opowiedziała Młoda zdają się ponoć na to wskazywać. 

Faktycznie, po przeczytaniu w necie opisu tego zespołu, widzę że wiele rzeczy mogło by się zgadzać. No ale doktor Google nam tego nie zdiagnozuje. Trzeba się wybrać do tego jakiegoś reumatologa i zobaczyć, co on na to powie. Nie wiem jeszcze jak długi będzie czas oczekiwania, ale stwierdziłyśmy, że spróbujemy poprosić rodzinnego o zgłoszenie nas do reumatologa w szpitalu uniwersyteckim, bo przeciez się nie pali, ale tam się raczej długiego czekania spodziewać należy... No chyba że nie da się do uniwersyteckiego, to poszukamy tego specjalisty w jakimś bliższym szpitaliku. Nie wiem, czy wspominałam (pewnie tak), ale jakiś czas temu zarejestrowałam Młodą do ginekologa w uniwersyteckim. Najbliższy termin był na lato następnego roku. Ale co, nie pali się...

Potem poszłyśmy na ramen, bo ja chciałam tego dania spróbować. Nie smakowało mi jednak za bardzo, chociaż może i nie tragedia. Ważne, że teraz wiem, jak smakuje ramen i mogę żyć spokojnie.



Sfotografowałam też oczywiście dużo ładnych rzeczy, bo miasto ma wszak ładne strony i to takie, których na wsi próżno szukać. 









W międzyczasie Młoda była u rodzinnego ze swoją kostką, która od wywalenia się na dworcu boli ją nieustannie i jest opuchnięta. Skierował ją na usg. Zadzwoniłam do ulubionej radiologii w sąsiedniej wsi i z lekkim zdziwieniem się dowiedziałam, że i tu teraz kilka dni trzeba czekać, a nie jak przódziej, że zaraz za dwa dni albo i na drugi dzień było miejsce. Nie wiem, co tu się porobiło z tym czasem oczekiwania. Wszędzie, gdzie jeszcze nie dawno terminy były niemal na drugi dzień, teraz czeka się długo albo bardzo długo. Tak czy owak USG pokazało, że nie jest z tą kostką Młodej za cukierkowo. Więzadło się najwyraźniej upierdzieliło, co widać na obrazkach, jakie porobiła maszyna. 

TPotem tydzień czekaliśmy znowu na kolejną wizytę u rodzinnego, bo z tym to już jest istny cyrk. Nosz ku... żeby na wizytę u rodzinnego trzeba było co najmniej tydzień wcześniej się umawiać, a często i dwa, to już jakaś nieśmieszna parodia. I to jeszsze jakieś takie nieogary-cudaki ci nasi nowi lekarze rodzinni. Nie jesteśmy zachwyceni jak narazie, ale cóż, innych opcji brak, bo lekarzy brakuje w cholerę.

Rodzinny popatrzył na zdjęcia z usg i powiedział to samo co już wiedzieliśmy, że zerwane więzadło. I tyle w temacie. Nic więcej nie powiedział. Zlecił iść do fizjoterapeuty i spytał, czy jeszcze inne problemy mamy… Może fizjoterapeutka coś więcej podpowie i doradzi. Póki co Młoda narzeka na ból, ale nie powstrzymuje ją to za specjalnie przed łażeniem tu i tam, gdy poczuje taką chęć.

Rodzinnego poprosiliśmy jeszcze o wypełnienie w internecie specjalnego formularza w dziale reumatologii szpitala uniwersyteckiego, bo tam chcemy się udać, a na stronie stoi, że aby móc się zarejestrować na wizytę, rodzinny musi takowy formularz wypełnić. W ciągu tygodnia mają dać odpowiedź. 

 Chłop zdawał się być zdziwiony, że w ogóle on coś musi wypełniać, że nie wystarczy papierowe skierowanie, ale nie robił na szczęście problemów. To młody chłopak. Pewnie nie wiele starszy od naszych dziewczyn. Myślę, że powinien się nas trzymać, bo dużo rzeczy może się dzięki nam nauczyć haha. W razie co powiedział, że w naszej gminie też jest reumatolog… No, jak z takim samym entuzjastycznym podejściem jak ten rodzinny, to chyba nie bardzo chcemy oddawać się pod jego opiekę… ale jak nie uda się z uniwersytetem to popytam na fb naszej gminy o dobrego specjalistę, bo szkoda marnować czasu na jakichś jełopów. Już lepiej czasem rok poczekać na kogoś lepszego.



Ja i Najstarsza z kolei ciągle czekamy na jakiś odzew z urzędów, ale póki co jak makiem zasiał... Podejrzewam, że ostatnie decyzje rządu na temat zabierania wielu ludziom zasiłków dla "szukających pracy" i chorobowych poskutkowało tym, że teraz wszyscy nagle dup do urzędów i lekarzy, by poudawć  chorych albo wreszcie faktycznie zacząć szukać pracy... No bo niektórzy pobierali zasiłki dla szukających pracy od ponad 20 lat, tak że ten... Nawet znałam kiedyś taką jedną, co to się chwaliła, że 8 lat pobiera zasiłek dla szukajcych pracy, no bo "przecież na kasie stała nie będzie, nie mówiąc o sprzątaniu, bo to poniżej jej godności". Wątpię, czy ludzie siedzący na zasiłkach od 10 czy więcej lat są jeszcze zdolni do jakiejkolwiek pracy, ale moim zdaniem na pewno nie powinni takowych zasiłków otrzymywać dłużej niż 2 lata. Więc najwyższa pora, że w końcu ktoś to zmienił. Z drugiej jednak strony, skoro owo szukanie pracy i pomoc w tym z urzędu działa tak opieszale to i też może nie dziw, że tyle się ciągnie szukanie pracy. Belgia to dziwny pełen absurdów kraj.



Z Małżonkiem i Młodym byłam kiedyś na szkolnym wieczorze socjalizowania się z innymi rodzicami, uczniami i coachami. Żadne z naszej trójki do takich imprez się nie nadaje. Przywitaliśmy się, wypiliśmy po coli, zamieniliśmy ze 2 słowa z coachem i z mami, które sprzedawały napoje, a Młody poleciał na chwilę z dwoma kolegami do lasu, po czym pojechaliśmy z powrotem do domu zmęczeni bardziej niż jak byśmy tonę węgla z wozu do piwnicy znieśli. Takie spędy ludzi są okropne! Młodego rozbolała głowa i bardzo źle się czuł. Żałowliśmy, że tam pojechaliśmy, ale z drugiej strony jednak chyba dobrze to wypadło, że choć się pokazaliśmy na takiej imprezie. Odbębnione, to najważniejsze.

W poniedziałek zaczynają się ferie jesienne. Młody zaczął je już w środę po południu, bo czwartek i piątek mieli wolne z powodu jakichś szkolnych narad itd. Będzie odpoczywał. 

Może pójdziemy dokończyć zwiedzanie zoo, może do muzeum... Więcej Młody nie chce wychodzić nigdzie, bo dość się teraz na wychodzi i najeździ codziennie. W ferie chce po prostu pobyć w swoim pokoju, pospać dłużej, pograć z kolegami, posłuchać muzyki i porysować. 

Ostatnio odkrył  rysowanie na swoim szkolnym chromebooku. Na razie ma tani rysik z Actiona, który mu na próbę kupiłam, jak zaczął coś o rysiku przebąkiwać, żeby chciał... ale może Mikołaj przyniesie mu jakiś lepsiejszy, jak będzie grzeczny... bo ten niby dobrze rysuje, ale nie łączy mu się jak należy (albo nie ma w ogóle takiej funkcji, bo czego sie spodziewać po produktach z actionu) i nie można dłonią ekranu dotykać podczas rysowania, a trzymanie ręki w powietrzu podczas rysowania jest dosyć uciążliwe...

Zrezygnował z gitary. Uznał, że tak będzie lepiej, bo te lekcje muzyki dwa razy w tygodniu  to o wiele za dużo w połączeniu z dalekimi dojazdami do szkoły i późnymi z niej powrotami. Znaczy sama lekcja gitary była wporząsiu, ale lekcja nut i następująca po tej lekcja grupowego grania, która kończyła się o 21 to już trochę za dużo dla trzynastolatka, który musi rano wstawać i codziennie choć trochę jakichś zadań poodrabiać.

 Było to do przewidzenia. Zanim go zapisałam na aktualny rok szkolny, kilka razy się przecież upewniałam, bo ja jestem stara i wiem już co to znaczy dojeżdżać do szkoły daleko i że wielkie miasto to nie to samo, co wieś... Więcej hałasu, więcej chaosu, więcej stresu... Trochę szkoda, ale to jego decyzja. On sam najlepiej wie, czego w danej chwili chce i na ile go stać. Najważniejsza jest szkoła. Hobby może poczekać na lepsze czasy lub więcej chęci.



Dziś zadałam moim dzieciom głupie, jak się szybko przekonałam, pytanie czy w tym roku stawiamy jakąś choinkę i czy będziemy jakąś gwiazdkę, czy coś w tym stylu u nas organizować...?

- JAK TO BEZ CHOINKI?!! - Odkrzyknęli zgodnie zdziwieni. 

- No dobra, nie było pytania - pomyślałam, choć nie ukrywam, że jakoś mi się nie chce i z chęcią pominęłabym to w scenariuszu na ten rok. Skoro jednak ma być choinka to będzie choćby fejkowa.

Później w związku z powyższym i z fantazjami na temat pokoju kinowego w naszym domu z marzeń zaczęliśmy z Młodym sobie rozważania snuć na temat naszego świętowania i czasu wspólnie spędzania. Pomyślałam głośno, że może i faktycznie ta choinka i ta gwiazdka-niegwiazdka jest dla naszej rodziny ważna. Wszak to jedna z niewielu okazji, gdy wszyscy pięcioro razem się w jednym miejscu na dłużej niż parę minut gromadzimy... 

Zaczęło się jednak od wspólnego zaprojektowania w myślach pokoju-kina, który chcielibyśmy mieć, gdybyśmy mieli wielki dom, znaczy większy niż teraz. Pokój byłby osobnym pokojem (w sensie nie żaden salon, gdzie wszycy łażą w te i wewte) pomalowanym na czerwono-czarno (jak sypialnia Młodego), byłby wielki,  miałby najlepszy i najwięszy dostępny na rynku telewizor i sprzet muzyczny oraz dobrą akustykę. Do tego oczywiście dużą wygodną, miękką kanapę albo dwie czy trzy, a na podłodze grubaśny, miękki dywan i pełno poduszek... Dlaczego nasze kino domowe nie mogło by być w salonie, jak u normalnych ludzi? Ano bo my nie lubimy oglądać tak całkiem razem czegokolwiek. Oglądamy albo pojedynczo każdy z osobna albo po dwoje i nie znosimy, gdy ktokolwiek nam przeszkadza... 

W tym momencie doszliśmy też do tej gwiazdki i innych uroczystości, które spędzamy wszyscy razem i tego jak one wyglądają i dlaczego... Uświadomiliśmy sobie, że chyba każde z Naszej Piątki ma tak samo, tzn że z jednej strony każdy myśli sobie, że fajnie było by razem więcej czasu spędzać jako rodzina, czyli np razem jadać, razem oglądać filmy, słuchać muzyki, razem wychodzić, razem po prostu siedzieć sobie choćby w tym salonie czy latem w ogrodzie i prowadzić długie rozmowy, fajnie i miło czas spędzać, ale z drugiej strony, jak zauważyliśmy z Młodym, dla każdego z nas obecność wszystkich pozostałych jest na dłuższą metę uciążliwa i męcząca, tak samo jak obecność innych ludzi. Młody nie może usiedzieć na tyłku 5 minut spokojnie, więc się wierci, a Młodą do szału doprowadza ruch i dźwięki jakie powstają podczas choćby pocierania spodni o kanapę czy stopy o dywan. Każdego z Naszej Piątki szybko męczą rozmowy w więszkym niż dwuosobowe gronie. Mózgi nam się przegrzewają od jednoczesnego słuchania i patrzenia na kilka osób. To jest trudne i wyczerpujące. Po godzinie ma się serdecznie dość i chce się usiąść w samotności i oddać swoim spokojnym zajęciom jak granie, czytanie czy oglądanie filmu.

Dlatego u nas każde z dzieci najczęściej jada u siebie w pokoju i każde tak też spędza większość czasu oddając się w spokoju i ciszy swoim ulubionym zajęciom. Od czasu do czasu robimy coś po dwoje czy troje, ale są to zwykle konkretne projekty. Projekt pieczenie ciasta często realizują np obie dziewczyny. Umawiają się na konkretną godzinę z dzień wcześniej , schodzą do kuchni, pieką, sprzątają, a gdy wypiek gotowy, częstują wszystkich i odpływają do swoich przystani. Projekt gotowanie czy sprzątanie czasem ja realizuję z Najstarszą. Projekt oglądanie filmu realizuję ja z Małżonkiem lub z Młodym. Też zwykle się umawiamy kilka godzin wcześniej, choć spontan też się zdarza. Bywają też projekty wycieczka, spacer, malowanie pokoju, zakupy, wypuszczanie kur oraz  projekt urodziny i projekt gwiazdka.

Te dwa ostatnie wymagają przygotowania stosownych dekoracji tematycznych, jakiegoś ciasta czy innego posiłku, napoju oraz prezentów. No i właśnie dziś pomyślałam sobie rano, że mi się nie chce myśleć nad projektem gwiazdka i że może to nie ma sensu... No ale jednak ma to sens, bo to okazja do zadośćuczynienia naszej potrzebie pobycia razem. Niefortunnie się tylko składa, że w grudniu wypada akurat dwoje urodzin, a kolejnych dwoje w lutym i tak się nagromadza na zimę 5 okazji jedna z drugą. Szkoda że to bardziej w czasie wszystko nie jest rozłożone. Gwiazdkę pewnie będziemy obchodzić na koniec roku, bo to najsensowniejszy czas na wręczenie sobie podarków i podsumowanie naszych całorocznych osiągnięć i przygód. Nadal mi się nie chce, ale te przemyślenia i rozmowy z dziećmi nadały temu przynajmniej jakiś sens.

W weekend odwiedziłam dwa muzea w Gandawie, bo taką poczułam potrzebę. Nie było jakoś spektakularnie ani szałowo, ale ogólnie podobało mi się zarówno w muzeum uniwersyteckim GUM, jak i w starym opactwie. 

W tym pierwszym spotkałam w drzwiach entuzjastycznego wolontariusza, starszego pana, który zapytał mnie i innej babki, która w tym samym czasie razem z córką weszła, czy to nasza pierwsza wizyta w tym muzeum, a gdy potwierdziłyśmy, zaczął namiętnie opowiadać o muzeum, jego celu, sposobie ułożenia eksponatów... Gadał i gadał, myślałam już że nam nie pozwoli odejść, ale w końcu udało nam się (tamta pani też się niecierpliwila wyraźnie) szybko podziękować i mogłam zabrać się za zwiedzanie. Szanuję ludzi z pasją, ale, panie, wszystko w granicach rozsądku.



kosowa brała kąpiel w oczku wodnym pod muzeum

W drugim z kolei ni cholery nie wiedziałam, jak mam to muzeum oglądać, gdzie zacząć i o co w ogóle chodzi. Przy drzwiach zgarnęłam sobie jakiś jakby przewodnik papierowy, a potem podeszłam do okienka gdzie zeskanowano moją kartę muzealną i gdzie otrzymałam elektroniczny przewodnik. Po czym pani zleciła mi iść po schodach na górę. Poszłam, ale nie wiedziałam, gdzie w zasadzie mam dojść.

 Trafiłam jednak w końcu na jakąś wystawę fotografii. Nie było to moim celem, bo ja chciałam po prostu obejrzeć sobie ten zabytkowy budynek. Tak po prostu i to było w tej papierowej książeczce, a owa wystawa nie miała z tym nic wspólnego. Zdjęcia jednak były ładne i różnorodne, więc na szybko je sobie obejrzałam, ale nie planowałam oglądania fotografii i nie byłam na nią nastawiona, więc nie mogłam jej spokojnie obejrzeć...  Z moim mózgiem to nie przejdzie. Jak nastawiam sie na zwiedzanie budynku to nie będę oglądać niczdego innego, tylko dlatego że akurat tam się przypadkiem znajduje... Po powrocie do domu jednak zaczęłam żałowac, że jednak nie poświęciłam więcej uwagi tym pięknym zdjęciom... No ale ja to ja.

Poszłam potem do góry, a tam znowu jakaś wystawa i to taka w której ni cholery nie wiadomo było o co w ogóle chodzi i po cholerę w ogóle ktoś coś takiego zrobił... Ja niektórych rzeczy po prostu nie rozumiem, bo ja prosta autystyczna baba jestem a nie jakiś znawca sztuki... 

Wrócilam zatem na dół i zaczęłam szukać miejsc pokazanych w książeczce, co nie było łatwe, bo logiki nie znalazłam w tym zadnej jeśli idzie o numerację. Najlepszy jednak był ogród, w którym są ruiny, zabytkowa studnia i drzewa oraz krzewy, z których w sezonie można sobie owocki zrywać... Znaczy ogród jak ogród, ale szkopół w tym, że wychodząc doń, zauważyłam, że drzwi otwierają się tylko od środka i nawet chwilę w tych drzwiach stałam zastanawiając się, czy aby na pewno bezpiecznie jest tam wychodzić nie widząc na zewnątrz żadnych strzałek czy drogowskazów ani też innych drzwi, którymi można by wrócić do środka...

Zobaczyłam jednak tam ludzi z tym elektronicznym muzealnym ustrojstwem na szyi, więc też wyszłam. Obejrzałam ruiny, zajrzałam do studni, bo ja zawsze muszę zajrzeć do studni, mimo że babcia mnie zawsze ostrzegała, że kiedyś mnie topielica wciągnie,  i zaczęłam szakać wejścia... 

Hm... Znalazlam dwoje innych drzwi, ale też z klamkami tylko od środka. No świetnie! I zabawnie.

W końcu doszłam do jakiejś bramy, a przeszedłszy przez nią znalazłam się na jakimś dziedzińcu... i zorientowałam się, że jestem przy innym muzeum z tamtym sąsiadujacym owym dziedzińcem. To oznacza, że do tego ogrodu normalnie z ulicy można wejść bez biletów. Ja wyszłam na ulicę i weszłam drzwiami dla inwalidów... a wtedy to głupie elektroniczne urządzenie, które miałam na szyi zaczęło się drzeć w niebogłosy i migać na czerwono. Ha ha ha! 

Zaniosłam je zatem tam skąd wzięłam. Babka się uśmiała i zaproponowała mi inne urządzenie, ale podziękowałam. W dupie to mam, same z tym problemy a żadnego pożytku. Poszłam dalej szukać kolejnych numerów z książeczki, a po drodze spotkałam tych ludzi, którzy wcześniej byli ze mną w ogrodzie. Oni też tymi samymi drzwiami postanowili wrócić do środka. Efekt był ten sam co u mnie. Też narobili hałasu co niemiara. Może oni to specjalnie tak zorganizowali, żeby ludzi wkurzać...?








Następnie połaziłam trochę po parku zachwycając się jego jesienną odsłoną i cykając fotki.

Na koniec wstąpiłam na dworcu do Starbucksa i se kupiłam latte jesienną z przyprawami oraz jakieś ciastko, bo byłam głodna jak wilk po tych muzeach, a jak sama jadę do miasta to nie zawsze chce mi się włazić do jadłodajni, bo nudno tak samemu przy korycie siedzieć.










lodowóz w parku, bo ciepło było


Przeczytałam przerażającą i rozdzierającą serce książkę znalezioną kiedyś w Kringwinkel i zakupioną za 2€. Nosi ona tytuł "Sterke meisjes huilen niet", czyli Silne dziewczynki nie płaczą. Napiszę o niej więcej, bo uważam, że to temat bardzo ważny.

Jest to okropna, ale prawdziwa historia dziewczynki z rodziny dysfunkcyjnej, która w wieku zaledwie 11 lat została wciągnięta do gangu i zmuszona do prostytucji, przyglądania się znęcaniu nad ludźmi, napadów rabunkowych, następnie też do przewożenia narkotyków oraz "werbowania" i "szkolenia" kolejnych nastolatek na nieletnie prostytutki. Bita i gwałcona systematycznie przez alfonsa i jego przydupasów, których jednak uważała za przyjaciół, bo tylko oni byli dla niej czasem mili i nikogo innego na świecie nie miała, komu by na niej zależało. Ojciej dobierał się do niej już jak miała 2 latka, a potem zniknął na zawsze. Matka nadużywająca alkoholu i narkotyków non stop lądująca albo w szpitalu pobita do nieprzytomności przez kolejnego konkubenta, albo w psychiatryku... Dziewczyna doskonale opisuje metody działania takich gangów i całą psychologię ofiar. 

Często powtarza się w książce, że w każdej grupce nastolatków jest ta jedna dziewczynka, która zawsze stoi trochę z tyłu, prawie nigdy nic nie mówi, próbuje należeć do tej grupy, ale nikt jej tak na prawdę nie akceptuje ani poważnie nie traktuje. Taka dziewczyna łatwo da się obcemu chłopakowi czy tym bardziej dziewczynie zaprosić na wspólne wyjście, a za parę miłych słów i obiecanek łatwego pełnego przygód życia zgodzi się na wszystko, a potem już odwrotu nie ma, bo gangi najpierw potencjalne ofiary śledzą i wiedzą o nich wszystko, by potem szantażować i zastraszać np zgwałceniem małej siostrzyczki,  czy pobiciem matki... Opowieść dziewczyny spisała dziennikarka po tym jak dziewczyna w koncu postanowiła spróbować wyrwać się ze szponów gangu i zdecydowała się podzielić swoją historią, by spróbować ostrzec,  uświadamić innych ludzi, szczególnie nastolatki.

Najbardziej przerażające jednak jest, że to dzieje się ciągle wokół nas i to na większą skalę, niż przeciętnemu człowiekowi się wydaje. Tu i teraz. Czytając tę książkę uświadomiłam sobie, że pewnie nie raz minęłam na ulicy, w sklepie, czy widziałam w telewizji skurwysynów, którzy z usług takich dzieci korzystają, bo przecież to nie są kosmici tylko zwyczajne chłopy, nie rzadko znane osoby.

Książka na prawdę daje do myślenia i otwiera oczy na brutalną skurwiałą rzeczywistość współczesnego świata.


Czasem udaje mi się przezwyciężyć swoje lenistwo i niechęć do wychodzenia z domu i idę na spacer. Prawie zawsze natrafiam na piękne obiekty lub miejsca do sfotografowania. Niedawny spacer po lesie umożliwił mi odkrycie czerwonych "kozaków" i innych dziwnych oryginalnych grzybów.

Aplikacja pokazuje, że czerwone kozaki są tu bardzo rzadkim gatunkiem. Wszystkie grzyby są tu pod ochroną, tzn w lasach Flandrii obowiązuje całkowity zakaz zbierania grzybów. Fotografowanie jest dozwolone a nawet wskazane ^_^.






leśne cielaki







grzybuś
























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

✍️ Skomentuj, jeśli masz ochotę, ale pamiętaj, że ten blog to moje miejsce w sieci, mój pamiętnik o moim życiu i zbiór prywatnych reflekcji na tematy różne i że ja tu ustalam zasady. Jeśli nie podoba ci się to, co tu widzisz, idź lepiej dalej...