13 października 2025

Noc ciemności, niebieskie włosy i ruch na świeżym powietrzu

 Wypuściłam kurczaki poza ogródek i stałam tam z nimi czytając książkę z telefonu, a potem jeszcze chwilę przy stole w ogródku posiedziałam korzystając z ciepłego dnia. Otwarłszy potem drzwi do kuchni zachwyciłam się zapachem świeżego chleba, który unosił się w wielkiej intensywności w domu...



Nie chce mi się często tego chleba piec, bo to poświęcenia całego dnia wymaga, ale ten zapach opanowujący cały dom podczaj jego pieczenia jest tego wart. Smakowi świeżego chleba na zakwasie też żaden innych chleb nie dorówna. To tutejsze sklepowe czy nawet piekarniane badziewie smakuje przeważnie jak karton. Na niderlandzkim dowiedziałam się ostatnio, że gotowe ciasto chlebowe najczęściej tu w Polsce zamawiają, co dziwnie dosyć brzmi, bo co jak co, ale chleb polski to akurat jest smaczny w miarę. Nawet czasem zaglądamy do jakiegoś „polaka”, bu kupić sobie jeden czy dwa bochenki. W Brukseli (i pewnie jeszcze w innych miejscach) jest polska piekarnia, która według polskich receptur piecze chleb. Belgowie takiego nie robią. Chleby są różne, ale żaden tak na prawdę dobry, choć z piekarni ciut lepszy niż z marketu. Nadal nie zapisałam się na chleb ani na żadne inne pieczywo na zakwasie, a od koleżanki w pracy się dowiedziałam, że mam taką specjalną piekarnię w pobliżu. Tyle że oni tylko na zamówienie tam pieką i nie można od tak z ulicy wejść i kupić. Zbierałam się na zamówienie, ale ciągle się nie zebrałam, więc nie wiem jak to pieczywo smakuje. 

Sama piekę na zmiany chleb na zakwasie i zwykły prosty według receptury matki. Tyle że Matka to w piecu prawdziwym piekła, a ja zwyczajnie w piekarniku. Ten na zakwasie piekę w garnku żeliwnym i muszę przyznać, że to świetny wynalazek, jeśli o pieczenie chleba idzie. Jeszcze się nie zdażyło (tfu tfu), by taki chleb mi się nie udał. Ten zwyczajny i owsze, czasem jakas kicha wychodzi, ale i tak się zje ze smakiem, bo chleb wszak najważniejsze, by był smaczny, a nie to jak wygląda z wierzchu.

Smerfowe włosy

W środę se włosy na niebiesko znowu pomalowałam. Tyle że tym razem użyłam nie(szybko)zmywalnej farby Manic Panic. Nałożyłam to na mokre włosy, następnie owinęłam łeb workiem, a na to dałam czapkę. Dodatkowo pogrzałam trochę suszarką. Po pół godziny odpakowałam łeb i umyłam kłaki. Efekt mnie satysfakcjonuje. W różnym oświetleniu kolor jest różny, ale ogólnie jest to taki morski. Z tyłu włosy mam mniej siwe, więc i efekt mniej spektakularny, ale jest git. Małżonkowi i dzieciom się podoba. Znajomi znani z fantazji własnej i dużej otwartości umysłu  też komplementowali.

 Zwyklaki udają, że nie widzą :-)

 Randomy na ulicy czasem się dłużej patrzą, ale tu jednak ludzie są raczej przyzwyczajeni do różnorodności strojów i fryzur, więc nikt się specjalnie nie dziwi, że jakaś baba ma niebieskie włosy. Już starsze kobity w kolorowszych włosach zdarzało mi się widywać. Choć trzeba też zaznaczyć, że przeciętni Belgowie raczej nie farbują się na niecodzienne kolory. W okolicznych sklepach próżno szukać kolorów farb innych niż naturalne, czyli brązy, czarne, blondy i rude oraz siwe. Baby w moim wieku i starsze bardzo często, coraz częściej noszą ultrakrótkie siwe, niefarbowane włosy, choć mnóstwo starszych pań, nawet po 90-tce nosi zawsze eleganckie typowo kobiece modne fryzurki. Zasadniczo ludzie dorośli nie interesują się nadmiernie wyglądem innych, choć małolaty wobec siebie już dosyć upierdliwe pod tym względem bywają. Ja już małolatem na szczęście nie jestem i nie muszę się ani nikogo o zdanie pytać, ani zdaniem niczyim przejmować. Mogę robić ze swoimi włosami i swoim ciałem, co mi się podoba. Mogę eksperymentować, wygłupiać się, bawić i cieszyć się wolnością wyboru. Podobam się sobie w niebieskich włosach, ale to nie jest moje ostatnie słowo, jeśli idzie o kolory. Różowy jest następny w kolejce albo mix z niebieskim. 




Noc ciemności 

Sobotnio-niedzielna noc była nocą ciemności, czyli Nacht va de Duisternis po tutejszemu. To taka akcja, która parę lat temu się zaczęła, podczas której wygaszane lub przyciemniane są światła w publicznych miejscach, czyli latanie przydrożne, oświetlenia pomników czy innych tego typu obiektów. Zachęca się też ludzi do zwyłączania zbędnych świateł w domach, firmach... Akcja ma na celu uświadomienie ludziom, że rozświetlone jasne noce nie są czymś naturalnym, ani tym bardziej zdrowym zarówno dla ludzi, jak zwierząt, roślin i całej planety. Światło nocne zaburza cały system no i oczywiście zużywa i to często zupełnie bez potrzeby energię. No co jest np pozytecznego w oświetlaniu jakiegoś debilnego pomnika w parku? Po jaką cholerę palą się całe noce światła na pełną pizdę w niektórych sklepach czy innych wystawach? Po co ludzie oświetlaja wszystkie pomieszczenia, gdy siedzą w jednym przez większości wieczorów…? 

Z okazji nocy ciemności organizowane są różne imprezy, np obserwacje nieba, nocne marsze po ciemku itp. Ja z dwójką Młodych wybrałam się do pobliskiego schroniska dla ptaków i dzikich zwierząt, gdzie mogliśmy obejrzeć z bliska świeżo wykurowane sowy różnych gatunków i poznać wiele ciekawostek na ich temat. Dowiedzieliśmy się też, że wszystkie ptaki trafiające do schroniska są obrączkowane, a dalej pan opowiedział sporo o pracy obrączkarza i jakie kursy i staże trzeba odbyć, by nim zostać. 

W schronisku można było zjeść świeżego naleśnika czy zupkę oraz napić się czegoś ożeźwiającego. Jest tam też stały sklepik, gdzie można nabyć pluszaki, suszone robaki i inne karmy dla ptaków, a dochód przeznaczony jest oczywiście na schronisko. Zapytaliśmy przy okazji o wolontariat. Okazuje się, że można zgłosić się już po 14 urodzinach do pracy w schronisku. Młody zatem pewnie na wiosnę się zapisze. Ja też mam na to wielką chęć od dłuższego już czasu, ale ja muszę najpierw uzyskać zgodę funduszu zdrowia... Najstarsza też to rozważa. 

Zalecono nam napisanie mejla i umówienie się na spotkanie, na którym dokładnie nam wyjaśnią i pokażą na czym polega wolontariat. Z grubsza to już sobie tam na tablicy przeczytalićmy: sprzątanie klatek, wybiegów i terrariów, karmienie zwierząt, koszenie trawy, pielęgnowanie chorych zwierząt, zbieranie zwłok martwych zwierząt... To fascynująca choć zapewne nie lekka praca, ale można by się zapewne wiele o zwierzętach nauczyć...

Po pogadance poszliśmy wszyscy, a ludzi było bardzo dużo, na łąkę kilkaset metrów od schroniska oraz od lasu się znajdującą. Tam opiekunowie zwierząt losowali karteczki z imionami, które każdy mógł przy wejściu do schroniska zdeponować z urnie. Wylosowane osoby mogły wypuścić wyleczoną sowę lub jeża na wolnosć. Jeży było osiem, ale ilości sów nie pamiętam. Młodej się pofarciło i mogła wyrzucić w powietrze sowę leśną, co uczuniła z wielką radością.

Wszyscy ludzie stali w kręgu odgrodzeni plastikowym łańcuchem od opiekunów i zwierząt znajdujących się w środku. Wylosowani wchodzili do środka i odbierali ptaka od opiekuna, a ten tłumaczył im oczywiście jak nalezy taką sowę trzymać i jak ją wypuścić. Potem wszyscy odliczali do trzech, a na trzy ptak zostawał wyrzucany w górę i odlatywał w nieznane. Każdy odlot śledziły z uwagą i emocjami dziesiątki oczu. Ludzie wstrzymywali oddechy, gdy ptak nie mógł się od razu wzbić wysoko, gdy opadał i oddychali z ulgą, gdy odlatywał w stronę drzew. To było bardzo emocjonujące wydarzenie i bardzo nam się podobało.



A potem rowerowaliśmy do domu. W tematej wsi paliły się przyciemnone światła uliczne, ale u nas na wsi było całkiem ciemno, co było też ciekawym doświadczeniem. Przyzwyczailiśmy sie już bowiem, że całe noce albo przynajmniej do późnych godzin wieczornych palą się tu latarnie. Idąc nocą do toalety nie palimy świateł, bo latanie rozświetlaja mrok na schodach i w salonie dostatecznie. Jeśli światła uliczne z jakiegoś powodu się nie palą, czujemy się dziwnie, niesfojo. Gdy tak rowerowaliśmy Młody powiedział, że fajnie jakby tak było ciemno cały czas, bo można by było spokojnie gwiazdy i inne obiekty na niebie obserwować, co uświadomiło mi, że moje dzieci praktycznie nie znają już ciemnej nocy. Tutaj zawsze coś się świeci. Jakiś czas temu nawet się zastanawiałam, gdzie można by pójść popatrzeć na niebo nocą, ale w najbliższej okolicy nie mamy takich miejsc, gdzie można by znaleźć się w całkowitej ciemności i by żadne auto tej ciemności nie rozpraszało. No dobra, można pójść do lasu, bo tam jest ciemno, ale w lesie nieba nie widać. Oficjalnie do lasu nie wolno chodzić po ciemku, by zwierząt nie niepokoić, ale nam sie czasem zdarzało. Jest to fantastyczne uczucie. Nietoperze i sowy latają ci nad głową, w krzakach non stop coś szeleści i tupta. I nie ma ludzi, co jest najważnejsze.

A wy macie jeszcze ciemne miejsca koło swojego domu? Znacie jeszcze ciemne noce?

ciepły październik


W minionym tygodniu naszło mnie też na rowerowanie. Jako że najlepiej się mi roweruje mając jakiś konkretny cel, to sobie takowy wyznaczyłam. Stwierdziłam, że pojadę zobaczyć najnowszy Kringwinkel w okolicy, w którym jeszcze nie byłam. Otwarto go gdzieś pod koniec wakacji, o czym dowiedziałam sie z instagrama.

Wytyczyłam sobie trasę z aplikacji Fietsknoop według knooppuntów (kliknij by przeczytać wpis o knoopuntach)   tak bym mogła większość trasy jechać wzdłuż rzeki Skaldy, co wymagało przedostania się na drugi brzeg promem. Pierwszy raz korzystałam z promu w Baasrode więc trochę byłam podekscytowana tą przygodą. Prom przepływa codziennie z jednego brzegu na drugi co pół godziny i jest całkowicie darmowy. Podjeżdżasz sobie rowerem lub przychodzisz na nogach i pakujesz się na prom razem z rowerem. Tutaj akurat pani sterowała  łajbą. Takich promów na Skaldzie jest więcej w różnych miejscach i fajnie choć raz z tego skorzystać, co szczególnie dla dzieci może być atrakcyjne, choć nie ukrywam, że dla mnie starej też jest, bo ja to takim dużym dzieckiem jestem i raczej już nigdy nie dorosnę.

zmierzam na prom


płyniemy


kościól w Baasrode



widok na Dendermonde z drugiego brzegu Skaldy

dzikie króliki spotkane nad rzeką


Stamtąd już resztę drogi praktycznie jechałam wzdłuż rzeki obserwując kaczki, gęsi, czaple i samą rzekę. Zachwycałam się tymi widokami i czerpalam pozytywną energię całymi garściami. Super jest ta trasa! Wyjechałam praktycznie koło samego sklepu. Obok jest też Lidl, Action i jakieś inne tego typu.

Sam sklep mnie lekko zszokował. W ogóle nie wygląda na pierwszy rzut oka jak kringwinkel (kliknij by poczytać o rzeczach z drugiej ręki w Belgii), jak coś z rzeczami z drugiej ręki. Już bardziej jak jakieś muzeum... Wygląda jakby luksusowo, choć ceny nadal są jak w innych Kringwinkelach, czyli że już za parę centów można coś kupić. A sprzedają tam dekoracje, książki, meble, szkło, ubrania, zabawki, rowery i części do nich (chyba też naprawiają...? ale się nie orientowałam dokładnie). Żeby było ciekawiej, a zakupy jeszcze sympatyczniej przebiegały, mają tam kawiarnię, gdzie można kupić smaczną kawę, ciastko, a nawet spaghetti. Nie śmierdzi tam starą szafą prababci jak w innych tego typu przybytkach, co też jest zadziwiające. Może dlatego, że sklep jest nowy. Choć jak tak popatrzeć na to jak te  wszystkie rupieci są odpicowane i jak ładnie wyłożone kolorami na półkach to też pewnie nie jest bez znaczenia...

.

kaczki wycenili na 15€ za jedną (więc nie kupiłam)

widziałam ciekawe żyrandole po kilka euro…

dział durnostojek

kaczki były drogie te bodaj za 20€/szt

kawa i ciastko

wybór książek w cenach od paru centów do paru euro


nawet kolorami posortowali te duperele

niektóre kubki i za 50 centów można nabyć

dekoracja nie na sprzedaż 

Kupiłam jedną książkę za 2 € i dwa drobiazgi na prezent dla córek, za podobne kwoty, żeby nie wyjść ten pierwszy raz z pustymi rękami, no i kawę wypiłam i wiśniową tartę zjadłam, by mieć siłę na drogę powrotną. Wracałam inną, zwyczajną drogą, tą którą do szpitala na chemię jeździłam, bo to to samo miasteczko było, tylko z drugiej strony rzeki. Dendermonde leży nad Dender i Skaldą. Jest wodą praktycznie otoczone, dlatego było kiedyś świetnym miastem obronnym, no i rzeki stanowiły zawsze doskonałe źródło pokarmu i połączenie ze światem. Skaldą kursowały od morza statki wożące wszelakie towary, co dawało wielu ludziom prace. W Baasrode (dziś dzielnica Dendermonde) budowano też statki. Dziś znajduje się tam muzeum, ale jeszcze go nie odwiedziłam... (bo jest za blisko hehe).

Przekręciłam tego dnia blisko 33 kilometry. Dopiero w drodze powrotnej korzystałam z baterii na pełnej mocy, bo w tamtą stronę jechałam z lekkim wspomaganiem lub w ogóle bez. Wieczorem popsute kolano trochę czułam, ale zmęczenie objawiło się dopiero 24 godziny po powrocie, co mnie nieodmiennie wkurza. Do dzis (niedziela) jestem zmęczona, choc wycieczkę odbyłam w piątek przed południem. Bez sensu.



Zmęczenie nie było aż takie duże, by odmówić Małżonkowi na zaproszenie do wspólnego niedzielnego spaceru. Przetuptaliśmy noga za nogą ponad 10 km po okolicy. 

On od jakiegoś czasu maszeruje codziennie wieczorem. W weekendy czasem wcześniej razem ze mną albo sam. Małżonek lubi chodzić sam, bo wtedy słucha sobie w spokoju ulubionych płyt. Skubany tak się w tym chodzeniu rozkręcił, że co najmniej 5km dziennie chodzi, ale często więcej, nawet ponad 10. Czasem to aż mi wstyd przed sobą samą, że ja siedzę całe dnie w domu, a nie chce mi się iść nawet na krótki spacer, a ten po takiej ciężkiej pracy uparcie codziennie tupta tysiące kroków. Ale z drugiej strony ja nie lubię się do niczego zmuszać. Gdy czuję chęć na spacer, czy rowerowanie to idę. Jeśli czuję chęć i potrzebę płaszczenia dupy na kanapie, to płaszczę. Tak też jest dobrze. 👍🏼 Raz czy dwa razy w tygodniu się poruszać na świeżym powietrzu to lepiej wszak niż nic.
Tu obrazki z dwóch spacerów minionego tygodnia.






nie wiem, o co lata z tymi flagami..

róża dalszej sąsiadki

wschód słońca - mój poranny spacer



płot dalszego sąsiada

Nie lubię chodzenia wciąż po tych samych drogach. Nudzi mnie to. Poza tym lubię mieć jakiś cel, choćby najgłupszy, jak choćby dotarcie do nowego kringwinkela czy, jak tydzień temu - zaliczenie wszystkich młynów nad jednym strumykiem. Cel mnie motywuje.

 Dużo maszeruję też jadąc do miasta, bo nie mam zwyczaju korzystać z komunikacji miejskiej, o ile nie muszę się gdzieś spieszyć (na poranną wizytę, na ostatni pociąg). Miasto to zawsze okazja do nietuzinkowych odkryć. Ostatnio będąc z Młodą u specjalisty w Antwerpii całkiem sporo nowych (dla mnie) ładnych obiektów odkryłam. Parę kilosów bowiem tam przemaszerowałyśmy.



Chciałabym na przykład poznać ludzi , którzy w tym poniższym domu mieszkają… Muszą być fajni.

dzwonek do drzwi

te drzwi 



tam u góry faktycznie wisi jemioła 🤣 


Zielone oczobolnie drzwi też wiele mówią o mieszkańcach domu. Nie mogą być zwyklakami.

A ten dom… Ach, och… Chciałabym zobaczyć go wewnątrz. Ci dawni architekci to byli ludzie z wielką wyobraźnią i fantazją. Prawdziwi artyści. Ich domy mają duszę. Nie to co dzisiejsze niczegowate proste, żeby nie powiedzieć prostackie budowle.



te detale

szczegóły



A czasem nawet zwykłe rzeczy mogą się do człowieka na ulicy uśmiechnąć…


Młoda zaciągnęła mnie też do centrum handlowego, które nie raz mijałam, ale nigdy nie zajrzałam do środka… A tu, panie, widok aż dech zapiera w piersi. Co za miejsce! De Stadsfeestzaal.
Budowla powstała w 1908 roku na zlecenie władz miasta. W 2000 doszczętnie spłonęła, ale ją odbudowano i w 2007 otwarto ponownie. Znajduje się ona na Meir, popularnej ulicy handlowej. Dawniej była miejscem wielkich imprez, wystaw sztuki, samochodów, targów książki czy antyków. 
Dziś mieści się tam centrum handlowe i apartamenty, a w podziemiach jest garaż.

Celem Córki był azjatycki sklep, który nawiasem mówiąc też mi się spodobał, acz zupełnie z innego powodu. Jaki wybór towaru! Chiny, Japonia, Korea… Herbaty, gotowe dania, świeże nieznane mi owoce i warzywa, mrożonki, najdziwniejsze przyprawy, mąki, kasze, ale też kubki i miski i temu podobne akcesorium. 







dział herbat 

Zamówiłyśmy tam też jakiś azjatycki fastfood, ale znanych nam rzeczy nie było, bo wyszły, a to co wybrałyśmy na chybił trafił nie przypadło naszym kupkom smakowym do gustu. Może nie tragedia, ale nie smakowało za dobrze. Nawet boba mi nie podeszła. Tyle że tanio było…


Śniadanie przed wizytą natomiast nam smakowało, bo nie ma to jak sniadanie w KFC haha! Ale powiem Wam ciekawostkę. Polscy Przyjaciele Młodej, którzy już dwukrotnie Młodą w BE odwiedzili, byli - jak mówi Młoda - zszokowani, a nawet z pierwa lekko zaniepokojeni faktem, że wegańskie potrawy z tutejszego KFC smakują jak prawdziwy kurczak. Bo według nich w PL smakują jak wegetariańskie niemięso, czyli mało podobnie do kurczaka. Ja nie byłam w polskim kfc, ale to niemięso w poniższej sałatce, jak i niemięsne burgery faktycznie niespecjalnie się w smaku od mięsnych różnią. 

Na koniec pokażę parking rowerowy na jednej z pobliskich nam wiejskich stacji, bo zrobiłam ostatnio zdjęcie i teraz je znalazłam w tablecie… Ten parking jest wielki. Dziesiątki rowerów mieści się pod dachem w stojakach.  Z drugiej strony torów jest nie wiele mniejszy i co? I guzik z pętelka! Jak przyjdziesz na stację koło 9 rano i tak musisz postawić swój rower w trawie na szarym końcu, bo wszystkie stojaki są zajęte. A potem idziesz i idziesz (albo biegniesz, zależnie od tego jak późno przyszedłeś), by dostać się w końcu na peron przed odjazdem pociągu. 
W miastach jest po kilka parkingów rowerowych na setki, czy tysiące rowerów, ale i tak rowery znajdują się wszędzie w okolicach dworców. 
A teraz jeszcze od 15 tanieją bilety pociągowe na rower. Boję się tego… Ale może na parkowiskach się przerzedzi…?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

✍️ Skomentuj, jeśli masz ochotę, ale pamiętaj, że ten blog to moje miejsce w sieci, mój pamiętnik o moim życiu i zbiór prywatnych reflekcji na tematy różne i że ja tu ustalam zasady. Jeśli nie podoba ci się to, co tu widzisz, idź lepiej dalej...