Obudziłam się dziś(piątek) z lekkim bólem głowy, a potem się pogorszyło. Jestem okropnie zmęczona i skołowana. Wszystko zawdzięczam wczorajszej wyprawie do szpitala uniwersyteckiego w Leuven. To miasto to stolica naszej prowincji (odpowiednik polskiego województwa). My mieszkamy na granicy prowincji. Kawałek za naszym domem już jest inne prowincja. Niemniej jednak do stolicy nie mamy jakoś daleko, jakieś 50-60 km... Nie chce mi się sprawdzać. Jednak jechałyśmy tam publicznymi środkami transportu, a to już podchodzi pod kategorię wyprawa.
Normalnie powinnyśmy pojechać rowerami na dworzec, ale stare rowery są w tej chwili w stanie nie nadającym się do jazdy, a nowych trochę strach zostawiać na dworcu, bo za drogie są na to, by je stracić w tak głupi sposób. W Belgii statystycznie w ciągu jednego dnia ginie około 300 rowerów. Nie ma tygdnia, by ktoś na fb nie zapytywał w grupie gminy, czy ktoś jego roweru nie widział przypadkiem. Do dojeżdżania na dworzec tu każdy ma stare rowery. Nawet jak czasem ktoś wystawia jakiś zgnity pogięty rupieć rowerowy na sprzedaż, to pisze w ogłoszeniu, że na rower stacjowy jeszcze się nada. Nasz stary rower wymaga wymiany koła i naprawy hamulców, ale wiecie jak to jest zimą... nikomu nie chce się takimi sprawami zajmować. Dziewczyny mają stare rowery więc nikt się nie boi o nie za bardzo. Jak ktoś gwizdnie, to mała strata. Choć i tak każda stara się przypinac rower i zamknięcia zamykać. Złodziei - jak wiadomo - takie drobiazgi jednak nie powtrzymują. No ale mniejsza o to.
Skoro rower odpadł, pomyślałam, że może na nogach na dworzec pójdziemy. Wszak to tylko 4 km, z czego z połowa przez las. Najstarsza nie miała nic przeciwko temu. Nasz pogląd zmienił się jadnak rano, gdy zobaczyłyśmy, że za oknem leje jak z cebra. Wiadomo, że po przejściu 4 km w ulewę zwykle ma się spodnie przynajmniej do połowy nogi mokre, jeśli nie do samej dupy, a do tego upoci się człowiek jak świnia. A weź siedź potem w pociągu w mokrych łachach i śmierdząc do tego.
Poszłyśmy zatem na nogach tylko na przystanek autobusowy i pojechałyśmy na dworzec autobusem. Co jest totalnie bez sensu i nie wiem, czy kiedykolwiek coś takiego powtórzę. Najpierw 10 minut maszerowałyśmy do przystanku, potem czekałyśmy jakieś 20 minut na autobus. Potem jechałyśmy 10 minut, a na dworcu czekałyśmy 40 minut na pociąg, bo pociągi też jeżdżą co godzinę. Pociąg jechał 20 minut do Mechelen. Na przesiadkę czekałyśmy kilkanaście minut i znowu jechałyśmy z pół godziny. Potem czekałyśmy chwileczkę na autobus jadący do szpitala - miastowe na szczęście jeżdżą co parę minut. W pierwszych planach też był spacer, bo to znowu tylko około 4-5 km i co to dla nas. No ale po pierwsze pogoda, a po drugie to była pierwsza wizyta w tym szpitalu, a babka informująca nas o wizycie, przestrzegała, by co najmnej 20 minut wcześniej być, bo tyle potrzeba na zarejstrowanie się i dojście do właściwego działu szpitala. Szpital Uniwersytecki w Leuven to największy szpital w Belgii i jeden z największych w Europie i jak się nie jest obcykanym w szpitalach to trafienie na właściwe miejsce może być niełatwe.
Nawet tak dosiebie mówiłyśmy z Najstarszą, że jakby to pierwsza nasza wizyta w szpitalu belgijskim była, to pewnie faktycznie by nam trochę zajęłą nawigacja po tym przybytku. Jednak, gdy bywasz w szpitalach często i systematycznie, to wiesz, że to wcale trudne nie jest. Każdy szpital ma co prawda inne oznaczenia, ale zasady są jednakie. Wystraczy wiedzieć jak są trasy oznaczone, czego masz wypatrywać i gdzie masz dokładnie się znaleźć. Reszta to bajka.
Pamiętam jaką frajdę miał kiedyś Młody w Szpitalu Uniwersyteckim w Brukseli, gdzie w dzieciecej części szpitala te trasy kolorowymi paskami na podłogach korytarzy były oznaczone, a lekarka mówiła, że najpierw pójdziemy żółtą ścieżką na jakieś badanie, a potem czerwoną na coś tam innego... I Młody - wtedy jeszcze mały - szukał tych żółtych sladów, a potem czerwonych i wołał, że tu trzeba skręcić, bo żółty pasek skręca, a tu trzeba iśc prosto, bo żółty pasek idzie prosto, choć niebieski skręca...
W Leuven też mają kolorowe "ulice". Jakiś czas temu odwiedzaliśmy tam koleżnkę Młodego, ale wtedy ona po nas z tatą wychodziła do drzwi i nie musieliśmy myśleć, którędy idziemy... Labirynt jednak, jak pamiętam, był niezły. Jednak bez problemu trafiliśmy potem do wyjścia. No bo nawigowanie jest łatwe, gdy wszystko jest dobrze oznaczone. A jest.
Na ginekologię wiedzie ulica czerwona (rode straat). Ona akurat jest bardzo prosta. Dalej trzeba wiedzieć jaki numer "bramy" (poort), czyli które przejście wiedzie na ten konkretny pododdział, w którym masz być, a potem jest jeszcze właściwa poczekalnia. Te z kolei oznaczone są kolejnymi literami alfabetu. No i my miałyśmy np drogę czerwoną, bramę czwartą i poczekalnię D.
drogowskaz na szpitalnym podwórku |
brama 4 czerwonej drogi szpitalnej |
Przed planowanym wyjazdem wyguglowałam, że rejestracja najszybciej odbywa się za pomocą aplikacji Mynexuzhealth. ŻE CO?! JAK!?
Trochę mnie to zdziwiło, bo chodź ze strony tej często korzystam, by sprawdzać wyniki badań, czy inne detale wizyt w szpitalach, tak aplikację parę lat temu pobrawszy stwierdziłam, że jest o kant dupy i odinstalowałam, nigdy więcej na nią nawet nie spojrzawszy. Zaintrygowało mnie to zatem. Wszak ja mam ciągle częściowego fioła na punkcie różnych bajerów w telefonie.
Czym prędzej otwarłam App Stote i pobrałam apkę, a potem przeszłam skomplikowaną drogę logowania z użyciem laptopa, bo moje Itsmy działa tylko częściowo dobrze i zawsze wszystko muszę robić z laptopa, jak się do jakiegoś urzędu chcę zalogować.
No faktycznie teraz aplikacja Mynexuzhealt jest pierwsza klasa!
Wszystko w niej jest tak jak na stronie. I zaplanowane wizyty, i recepty, i wszystkie badania wraz z opisami, i moi lekarze... (ci którzy korzystają i należą do tego systemu, czyli m.in. szpitale w Leuven, Dendermonde, Sint-Niklaas, Asse, Aalst..., ale też prywatna radiologia jako instytucja zewnętrzna). I wizyty se można też tam umawiac niektóre... No dobra, fajna i przydatna rzecz, ale że jak niby się tym można zarejestrować po przybyciu do szpitala to mi tam nie pokazało... Nic to. Zleciłam Najstarszej se to zainstalować, co też natychmiast uczyniła i nawet łatwiej niż mnie z logowaniem jej poszło, bo jej Itsmy działa normalnie i nie musiała przez komputer potwierdzać swojego telefonu. Apka mus bowiem przyporządkować twój profil do twojego numeru telefonu, a wszystko musi być bezpieczne, by niepowołane i nieuprawnione osoby nie dostały się do twojej karty medycznej.
Gdy dotarłyśmy do szpitala, Najstarsza otwarła apkę i zobaczyłyśmy, że koło wizyty w tym dniu pojawił się przycisk "rejestracja". Pyknęła w to i pojawiło jej się to samo, co w automatach szpitalnych, do których wtyka się dowód osobisty, czyli pytanie czy nasz rodzinny lekarz to wciąż Grażyna Kowalka z Koziej Wólki. Dalej czy zgadzamy się na ewentualne dodatkowe opłaty u niektórych specjalistów i w końcu potwierdzić można było (lub nie) wizytę, gdzie stał dzień, godzina i nazwisko specjalisty.
Po potwierdzeniu na telefonie Najstarszej pojawił sie długi list, na którym wypisane były szczegóły trasy i inne tam drobiazgi. Informowało ją też, że po dojściu na miejsce, musi w czytniku zeskanować kod....
Czymś nowym było dla nas pytanie o zgodę na wyświetlanie zdjęcia na tablicy. Że co? Jakiego znowu zdjęcia? Aaa, czekaj - oświeciło mnie po sekundzie - pewnie chodzi o zdjęcie jej facjaty pobrane przez system szpitalny z dowodu osobistego, które będzie się wyświetlać na tablicy, na której zwykle wyświetla się numer petenta w poczekalni. Nie byłam jednak tego pewna, ale Najstarsza kliknęła na "zgadzam się". I dobrze zrobiła. Polecam.
Doszedłszy na miejsce i skorzystawszy z wuceta, znalazłyśmy rzeczony czytnik. Chwilę dumałyśmy nad tym, skąd ten kod niby wziąć, ale Najstarsza spojrzała jeszcze raz na telefon i zobaczyła tam przycisk "wygeneruj kod". Jak to dobrze umieć czytać! Pojawił się kod na telefonie i Najstarsza zeskanowała go w czytniku, a wtedy na telefonie pojawił jej sie numerek. Czterocyfrowy! Jak dla mnie nie do zapamiętania, więc cały czas musiałabym spoglądać na telefon, gdy na tablicy pojawiały sie kolejne numery. I tu owo zdjęcie okazuje się być wielce przydatnym dodatkiem. Widzisz swoją facjatę na tablicy, to wiesz, że to Ty bez patrzenia na numerek. Lubię to!
Po zeskanowaniu kodu zaczęłyśmy się rozglądać po poczekalni pełnej ludzi, a wtedy jakiś pan zabrał kurtkę z krzesła i jeszcze się przesunął o jedno miejsce i zaprosił nas do siadania. W razie co to w holu miejsca było w bród. Wielkie umiękczone ławki i stoliki. Pełen komfort. Toalety w szpitalu są co kawałeczek. Czyściutkie, zadbane, papier toaletowy zawsze na zapasie, ręczniki papierowe, mydło, lustra...
W holu był oszklony mini plac zabaw dla maluchów. Takie akwarium na dzieci. W innych miejscach widziałam wielkie ekrany, fotele jak w kinie... W ogóle nie masz wrażenia, że jesteś w jakimś szpitalu czy w ogóle jakiejkolwiek instalacji medycznej. Tyle że personel szpitalny w swoich uroczych mundurkach gęsto się tam kręci. No i teraz wszyscy w maskach obowiązkowo. W sensie wszyscy. Nie tylko personel. Wszak sezon chorób grypopodobnych w pełni. Szanuję jednak, że maski stoją wszędzie w wpudełkach, zarówno przy wejściu, punktach informacyjnych, jak i przy każdej poczekalni. Można się częstować dowoli, gdy się zapomni.
W naszej poczekalni (i pewnie wszystkich innych) stał też automat do wody i dozownik kubeczków jednorazowych. Wielce sobie cenię darmową wodę w szpitalu. Zwykle są też automaty z napojami zimnymi i gorącymi oraz przekąskami, ale to płatne, wiadomo. Dystrybutor i kubeczki były natomiast darmowe i ludzie korzystali. Ja miałam swoją wodę we flaszcze, bo kupiłam sobie na dworcu w Panosie, gdyż w pociągu mi się przypomniało, że nie zabrałam wody z domu. Zawsze staram się o tym pamiętać, by wychodząc z domu dokądkolwiek (nawet na dłuższy spcer, szczególnie latem) zabierać ze sobą bidon albo małą flaszkę wody. Gdy zapominam zabrać i chce mi się pić, a nie mam gdzie kupić, zawsze jestem na siebie zła, a nie rzadko odkupię to potem bólem głowy i/lub bolesnymi skurczami mięśni. Mój organizm zużywa bowiem dużo wody.
Na oddziale dziennym, gdzie chemię brała i gdzie bywam od czasu do czasu po kroplówkę czy na płukanie portu, też zawsze jest automat z darmową wodą, a także termosy z gorącą kawą oraz wodą na herbatę oraz herbatą w saszetkach. Do tego szklaneczki oraz filiżanki.
Wspominam czasem te czasy, gdy bywałam w szpitalu w Polsce będąc w ciąży z dziewczynami... Nawet papieru toaletowego często nie było w toalecie, że o mydle czy ręcznikach nawet nie wspomnę. Wszystko trzeba było mieć swoje. A gdy trzeba było zostać na oddziale.... te beznadziejne metalowe łóżka ze skrzypiącą sitką wyciągniętą do ziemi. Te płaskie poduszki, te gryzące cieżkie koce. A szpitalne posiłki, jeżu kolczasty, bez smaku, rozgotowane, ohydne. Dwugodzinne czekanie w kolejce do prysznica, by umyć się w zimnej wodzie. Jeden kibel na oddział. I najważniejsze - osiem łóżek na sali niczym nie oddzielonych. Zero prywatności. Zero spokoju. I jeszcze te opryskliwe pielęgniarki, lekarze i salowe... A i jeszcze ten szpitalny smród dawnych środków dezynfekujących. Kurde, nawet nie ma porównania z komfortem jaki zapewniają dzisiejsze szpitale. Przynajmniej tutaj, bo w PL to nie mam bladego pojęcia jak dziś jest, a tylko zakładam, że lepiej niż 20 lat temu.
Ja w minionym tygodniu odebrałam piątą dawkę Zomety, z czego wniosek, że została już tylko jedna porcja do odebrania za pół roku. W dendermondzkim szpitalu maski tylko na oddziałach obowiązkowo należy nosić. Zapisywałam się w okienku, bo idąc po kroplówkę, idzie się na oddział dzienny, a wtedy zawsze trzeba się w okienku zapisać i dać sobie bransoletkę szpitalną założyć na rękę. Maskę też tam dostałam. Młoda, która mi postanowiła tym razem towarzyszyć, też dostała maskę gratis. Kroplówka leci pół godziny, potem kilka minut płukania, w międzyczasie odwiedziny u pani onkolog i można spadać na chatę. Tym razem nawet nie próbowałam o cokolwiek pytać lekarki, więc wizyta polegała na tym, że weszłam do gabinetu z tym durnym stojakiem do kroplówki, wymieniłyśmy uprzejmości, lekarka postukała w komputer, przecztała na gło, że moje ostatnie wyniki krwi były dobre, że miałam mammografię i mierzenie kości i że były dobre, dodała że została mi jeszcze jedna Zometa i życzyłyśmy sobie miłego dnia. Po czym mogłam zawołać kolejnego pacjenta z korytarza. W sumie to nie wiem, po co w ogóle chodzi się tego onkologa oglądać. Przecież mogła by se doktorka w spokoju te badania poczytać bez zawracania sobie głowy pacjentami plączącymi się po jej gabinecie...
Zometa leci |
Jako się rzekło, jeszcze jedna kroplówka za pół roku i może będą mi ten port mogli wydobyć z ciała, abym nie musiała tam więcej bez potrzeby się stawiać...? Badania krwi to se u rodzinnej mogę robić co parę miesięcy bez marnowania czasu i forsy na tłuczenie się do miasta. Na mammografię raz na rok też mogę se u nas na wsi pójść chyba... bez niczyjej łaski.
Poza szpitalami tydzień upłynął mi na wymianie mejli z szefową i działem kadr w związku z moim progresywnym powrotem do pracy oraz z moim chorobowym.
Otrzymałam e-mail z funduszu zdrowia, że dane z atestu od lekarza, który ode mmie otrzymali, nie pokrywają się z tym, co otrzymali od mojego pracodawcy, w związku z czym oni proszą mnie o przysłanie nowego, WŁAŚCIWEGO atestu. Według tego, co pracodawca im przekazał, ja podjęłam pracę 23 grudnia... Może i z moją pamięcią nie jest najlepiej, ale takie zdarzenie to chyba jednak bym pamiętała, c'nie? JPRDL!
To wyjaśniło poniekąd, dlaczego ciągle nie otrzymałam od lekarza orzecznika potwierdzenia mojej niezdolności do pracy za styczeń ani też oczywiście informacji na temat przyznania czy nie przyznania ewentualnego zasiłku za ten czas. Co mnie oczywiście wkurwiło.
Najpierw sprawdziłam mejle do pracodawcy, bo pomyślałam, że może nie wysłałam jakiegoś zwolnienia. Z mejlami tak czasem jest, że piszesz iż wysyłasz załącznik, ale zapominasz go załączyć. Mogło się tak zdarzyć. Ale się nie zdarzyło. Wszystkie zwolnienia wysłałam.
Sprawdziłam zatem naszą aplikację firmową z planem godzin. Każdego roboczego dnia począwszy od 18 grudnia do teraz w moim planie stoi "ziekte", czyli choroba. Nie ma żadnego urlopu czy innych tam fiubziu. Wszystko się zgadza, jakim cudem zatem wysłali błedne dane do funduszu zdrowia?
Napisałam pytanie do szefowej. Odpisała, że sprawdziła i u niej wszystko gra.
Napisałam do pani z kadr i u niej też wszystko gra, ale ona miała pomysł, że to może wynikać z faktu, że miałam kilka kolejnych zwolnień, z których jedno kończyło się 22 grudnia, a po tym dniu zamykał się miesiąc w systemie i system pewnie automatycznie uznał, że w takim razie 23 grudnia byłam już w pracy i takie też dane poszły do funduszu zdrowia. Ale - pisała dalej - to nic, na koniec stycznia będzie korekta i fundusz dostanie właściwe dane i wszystko sie wyjaśni, nie mam się czym martwić... Taa. Spoko luz. Uwierzę, jak zobaczę.
Odpisłam też oczywiście na e-mail z funduszu zdrowia, że nie zamierzam nowego atestu im wysyłać, bo to oni złę dane mają, gdyż ja wcale nie wracałam do pracy, ale jak ostatnio coś do nich napisałam to reakcja była po kilku tygodniach, tak że ten...
Taka refleksja mnie naszła, jak ogarniają takie rzeczy ludzie, którzy nie znają jezyka lub nie ogarniają internetów...? Przecież to ocipieć idzie z tymi urzędami.
Wymieniam też trochę mejli z kadrami i szefową w sprawie powrotu do pracy. Musiałam kilka dokumentów wydrukować, podpisać, zeskanować i odesłać. Musiałam zgłosić w funduszu powrót do pracy jednocześnie załadować do systemu nowe CZĘŚCIOWE zwolnienie od lekarki. Do pracodawcy też wysłałam 50% zwolnienie. Dobrze, że to wszystko można przez interenet teraz.
Zażyczyłam sobie mejlowo, bym mogła wypracowywać te 10 godzin pracując co drugi dzień: w poniedziałek, środę i piątek, bo myślę, że w ten sposóbmoje ciało i psyche będą się mogły regenerować. Szefowa przychyliła się do mojej prośby, zaznaczając tylko, że w dni wolne od szkoły czy inne tam ferie moje godziny pracy mogą się zmienić. Co oczywiście jest zrozumiałe, ale co nie zmienia faktu, że i tak nie mogę pracować więcej niż 10 godzim w tygodniu.
Nie mogę sie już doczekać poniedziałku, bo bardzo jestem strasznie ciekawa, co tam się działo przez ten czas, gdy mnie nie było i jaka atmosfera tam w ogóle teraz panuje, jakie są nastroje. W tym tygodniu dwie koleżanki już na grupie napisały wiadomości podziękowalno-pożegnalne, a reszta koleżanek życzyła im powodzenia w nowych miejscach pracy. Z czego wniosek, że dwóch dziewczyn już na pewno nie zobaczę w świetlicy. Jest za to jakaś nowa koleżanka, której nie znam. Szefowa napisała też na grupie, że wysłano apel do rodziców, czy ktoś nie zgodził by się dobrowlonie i za friko choć na krótki czas wziąć na siebie dyżuru przy odrabianiu lekcji. Rozsyłają też masowo informacje, że szukają wolontariuszy na ferie i wakacje oraz młodzieży szukającej pracy w ramach studentjob (praca dla studentów od 15 r.ż.).
Teoretycznie zatem powinni się tam ucieszyć, że chociaż na 10 godzin w tygodniu wracam. Nawet jeśli nie wiedzą na jak długo...
Tak czy owak sytuacja jest arcydziwna. Różnych rzeczy się spodziewałam po tej świetlicy, gdy wysyłałam tam swoje CV we wrześniu, ale takiego cyrku nawet w najgłupszych scenariuszach bym nie przewidziała. Nie wiem, czy ktokolwiek by przewidział. Jaja jak berety.
Wczoraj zadzwoniła do mnie koleżanka na pogaduszki. Ona też pracuje z dziećmi i teraz też jeszcze jakiś kurs robi w związku z pracą z dziećmi szkolnymi i okazuje się, że ma dosyć podobne do moich obserwacje na temat flamandzkich szkół, administracji i całego sytemu oraz tego, że w ostatnim czasie (ona tu mieszka dłużej niż ja) wszystko zaczyna zmierzać w dosyć niepokojącym kierunku. Umówiłyśmy się wstępnie choc bez konkretów na spotkanie w cztery oczy, bo dawnośmy się nie widziały, to wtedy sobie więcej przedyskutujemy i może jakies ciekawe wnioski wyciągniemy...?
Właśnie sobie uświadomiłam, że nic nie napisłaam powyżej o samej wizycie w Leuven, ale w sumie to i na razie nie ma o czym. Lekarka wypytała o szczegóły i na razie powiedziała mniej więcej to samo, co nasza ginegolog, czyli że najpierw trzeba porobić różne badania... Asystentka obiecała, że poumawia Najstarszą najszybciej jak się da i że spróbuje co się da (jeśli się da) w Dendermonde ustawić, byśmy bliżej miały.
Przepisała też od razu Najstarszej piguły hormonalne, ale rzekla by wstrzymać się z ich braniem aż ona skontaktuje się z endokrynologiem, bo jeśli ten chciałby jakieś dodatkowe badania jeszcze robić, to piguły mogły by zafałszować wyniki. Wiadomo.
Gdy wyszłyśmy ze szpitala zobaczyłyśmy, że nasz autobus już stoi na peronie, zatem od razu wsiadłyśmy do autobusu i dopiero potem usiadłszy w fotelach przypomniałam Najstarszej, by aktywowała bilet w swoim telefonie a sama kliknęłam „aktiveren” w swoim i zajęłam się patrzeniem przez okno i przetrawianiem w myślach wizyty. Parę minut później wsiadły „kanary”, więc poinformowałam Najstarszą, żeby otworzyła aplikację DeLijnu bo jest kontrola biletów. Chwilę nie mogła zajarzyć o co mi chodzi, bo chyba pierwszy raz spotkała się z kontrolą w autobusie. Zresztą ja chyba też przez te kilkanaście lat raz się na kanary natknęłam, a jeżdżę autobusami często. Kontrolerka zeskanowała mój bilet i podziękowała, a potem Najstarszej i mówi, że jej bilet nie ważny. Że dopiero teraz aktywowany, a tak nie można i że prosi o dowód osobisty. Najstarsza od razu się wkurzyła, że jak dopiero teraz, gdy razem aktywowałyśmy bilety pod szpitalem. Od razu się domyśliłam, o co chodzi, bo wiem jak działa apka i znam swoją autystyczną córkę, więc mówię jej by dawała dowód i nie kłóciła się i że najwyżej zapłaci mandat - trudno, takie życie… bo wiem że z kanarami nie ma co wchodzić w głupie dyskusje i wiem, że automat do skanowania nie kłamie.
Najstarsza często nie ogarnia rzeczywistości i dawniej, gdy miała jeszcze telefon na kartę, doładowanie 25€ starczało jej na dzień, choć „nic przecież na telefonie nie robiła”. Teraz ma abonament w związku z powyższym boi się, że przekroczy limit danych komórkowych, jeśli będzie mieć je cały czas włączone, co oczywiście kosztuje drogo. Przeto włącza zezwolenie na korzystanie z danych komórkowych tylko w razie potrzeby… Wsiadając w pośpiechu do autobusu o tym nie pomyślała, a tylko stuknęła na ekranie aktywuj bilet, bez sprawdzania, czy tak się stało, a nie mogło się stać, bo telefon nie miał połączenie z internetem. Włączyła ten internet dopiero, jak kazałam jej pokazać bilet kontrolerce i głupia apka dopiero wtedy aktywowała bilet, mimo że prośbę otrzymała 10 minut wcześniej. Niefart. Ale formalnie kanar ma w tym wypadku rację. Kanar sfotografował jednak ten aktywowany za późno bilet, więc może dostanie tylko upomnienie a nie pełny mandat. To przyjdzie pocztą, więc się zobaczy.
Najstarsza zrozumiała swój błąd i była na siebie bardzo zła, że często nie może ogarnąć takich rzeczy. Powiedziałam jej jednak, że każdy czasem coś takiego odwali, nawet jak się mu wydaje, że ogarnia lepiej wszystko. Każdy może przypalić głupa i każdy może dostać mandat.
Z drugiej strony też rozumiem jej frustrację, bo to już trzecia tego typu wpadka. Najlepsza była pierwsza. To było na prawdę śmieszne i śmieszy mnie do dziś, mimo że to ja ponad 100€ musiałam zapłacić za brak biletu, który ona wtedy miała przecież przy sobie. To była wycieczka klasowa do Londynu. Wtedy pojawiła się możliwość zakupu biletu na dowód osobisty, w sensie, że bilety przyporządkowane były do dowodu i okazywało się dowód do kontroli. Ona z jakiegoś powodu była przekonana, że kupiłam jej bilet tylko w jedną stronę (pewnie myślała wtedy, że nie można kupić biletów powrotnych, gdy wraca się innego dnia). Zatem podczas kontroli, wyznała, że nie ma biletu i dostała mandat, a bilet miała na dowodzie.
Drugim razem sytuacja była podobna do tej ostatniej, tyle że w pociągu. No i wtedy miała chyba bilet wakacyjny tygodniowy, który uprawnia do nieograniczonych przejazdów w całej Belgii, tylko że każdy przejazd trzeba rejestrować (co moim nader skromnym zdaniem jest niedorzeczne, ale takie jest głupie prawo i tym nie wygrasz) i też miała problemy z internetem i nie mogła zarejestrować przejazdu, choć miała wykupiony bilet na cały tydzień. Po wymianie mejli z NMBS jednak ostatecznie tylko za jeden przejazd zapłacić trzeba było, ale nie było mandatu.
Nie wiem, ile jest mandatu w De Lijn i nie chce mi się sprawdzać. Przyślą, to będzie musiała zapłacić. Życie.
Młody też kiedyś dał czadu. Jechał rano do ortodonty do miasta. Pierwszy raz sam się wybrał bez towarzystwa starszej siostry czy matki, bo przecież stary blisko trzynastoletni chłop z niego, to i niani nie potrzebuje, by pójść na zwykłą kontrolę. Co innego, gdy trzeba coś omówić. Wtedy rodzic zwykle potrzebny, bo do 16stki młodzież nie o wszystkim może sama decydować. W jeżdżeniu autobusami już się dokształcił, wie na którym przystanku wysiąść w mieście i wie, jak trafić do gabinetu. Zna też numer autobusu powrotnego i ma bilet trzymiesięczny, na który może jeździć wszystkimi DeLijnami dowoli. No i faktycznie świetnie sobie poradził. Tyle że on okropnie rozkojarzony i zamotany wiecznie jest (podejrzewamy ADHD), a ten tydzień szczególnie jego mózg nie chciał współpracować. I tak rano wyszedł z domu na przystanek i dopiero jak tam dotarł, mnie olśniło, że on poszedł jak do szkoły, czyli godzinę za wcześnie. Z przyzwyczajenia. Zadzwoniłam do niego, ale stwierdził, że nie wraca. Postanowił poczekać pod gabinetem. Miłe panie wpuściły go do środka, więc czekał sobie na miękkiej kanapie w ciepełku słuchając sobie muzyki i grając na telefonie w gry. Słuchawek na szczęście nie zapomniał…
Kto nigdy nie odwalił podobnego numeru, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Ja pamiętam jak raz wstałam rano o szóstej. ubrałam się. Zniosłam tornister na dół. Zrobiłam sobie herbatę, śniadanie i zażerając zastanawiałam się, co tak Matka długo nie wstaje. Kurde, przecież nawet jak wkurzona na nas jest, to i tak wstaje i plącze się po kuchni… Nic to. Może akurat kiepsko się czuje albo zwyczajnie jej się nie chce… Gdy wybiła siódma, wzięłam tornister i już miałam maszerować na przystanek, gdy nagle mi się przypomniało, że jest niedziela. Dobrze, że Matka nie wstała zobaczyć, co za debil rozbija się w niedzielę rano po kuchni, bo chyba by mnie śmiechem zabiła. Ani, że nie poszłam z tym tornistrem na przystanek. Od nas było jakieś 2,5 km a tą ścieżką raczej nigdzie indziej się nie szło… Ale był obciach, gdyby mnie ktoś zobaczył maszerującą z tornistrem w niedzielę. Hahaha.
A Ty wywinąłeś/łaś kiedyś jakiś numer przez roztargnienie?