31 lipca 2025

Pa pa świetlico, pa pa zometo.

Pomalowałyśmy salon na biało i teraz jest znowu ładnie. Choć to może też dlatego, że przy okazji posprzątałam...

Wysłałam Małżonkowi zdjęcie, to uśmiał się, że można pomyśleć, że dom jest jak nowy, tylko żeby ten dach nie przeciekał haha.





Na logikę nie powinnam się była zabierać za malowanie będąc bardzo zmęczoną, ale z drugiej strony nie mogłam tego nie zrobić, kiedy sobie to kilka tygodni temu byłam postanowiłam, że własnie wtedy a wtedy się za to wezmę. Psychicznie by mnie to wykończyło. Bo ja to ja.

Bo ja już tak mam. 

Jak już coś mi tam pyknie w mózgu i poczuję, że TERAZ jest właśnie ten moment i że TERAZ trzeba to coś zrobić, a w takiej sytuacji to już nie ma zmiłuj. Gdy poczuję raz taki zew natury do wykonania czegoś to od razu daję sobie jasne wytyczne i konkretny termin, którego nic i nikt nie może zmienić, żeby się waliło, paliło... Żadna siła mnie nie powtrzyma.

O przemalowywaniu kolejnych pomieszczeń na biało zaczęliśmy myśleć, jak tylko pojawił sie pomysł o szukaniu domu, żeby spokojnie przygotowywac nasz aktualny dom do potencjalnej przeprowadzki, gdyby takowa miała pojawić się na horyzoncie. Ściany były białe i muszą być białe oddane przy wyprowadzce, tak stoi wszak w umowie. Poza tym nie mogliśmy już patrzeć na te ściany do połowy pozbawione farby, bo odpadła ona z powodu wilgoci podchodzącej od ziemii. No i ten niebieski już mnie się  opatrzył...

Trzeba wam wiedzieć, że ja kocham malowanie ścian. Sprawia mi to ogromną frajdę. Dlatego chciałam to zrobić sama, ewentualnie z dziećmi, ale nie z Małżonkiem, bo on jest czasem strasznie wkurzający ;-)  bo on chce wszystko robić sam, szybko, bo on umie lepiej. W sensie, że nie jakoś z premedytacją złośliwie, ale on faktycznie umie lepiej, wszak żyje od jakichś 30 lat z malowania. Co prawda nie ścian, a samochodów i maszyn, ale malowanie to malowanie. Dla niego to chleb powszedni, więc siach-mach, szybko, profesjonalnie, perfekcyjnie, idealnie... ja mogę co najwyżej jskieś debilne drobne prace dla niepełnosprawnych wykonywać, jak na babę przystało...

No i wszystko było by fajnie, bo jest fajnie, gdy ktoś dobrze robotę wykona za ciebie i nie musisz się wysilać, gdyby nie fakt, że ja po prostu LUBIĘ malowanie. Sprawia mi to wiele frajdy,  relaksuje i daje wiele satysfakcji z wykonanej pracy, Malowanie to jest taka robota, która przynosi wizualne widoczne i długotrwałe efekty, którymi człowiek potem cieszy się przez kilka lat. Tak, nawet jak coś nie do konca wyjdzie, jakieś mazaje gdzieś powychodzą, albo się szafę ociapie pędzlem, to jest fajno, bo sam tego żeś dokonał własnymi rękami i możesz być z tego dumny.

 Dla Małżonka natomiast to po prostu zwykłe proste przedsięwzięcie, które trzeba wykonać jak najszybciej i on chce szybko pozbyć się kłopotu, a ja lubię celebrować tę pracę i cieszyć się każdym drobnym jej aspektem od początku do końca. Sprzątać po malowaniu też lubię. Myć, ścierać, odkładać wszystko na swoje miejsce i patrzeć jak pięknie wygląda na tle czystych ścian... Ot takie zboczenie.

Teraz, gdy nic mi nie idzie, nic nie wychodzi, tak jak chcę, takie proste i efektywne zajęcia są mi bardzo potrzebne dla poprawienia samooceny i samopoczucia. Potrzebuję  czasem zrobić coś, co potrafię, w czym jestem dobra, by poczuć się lepiej, by się odrobinę dowartościować, by pokazać, że jest jeszcze coś co potrafię i czemu jestem w stanie sprostać. Po przeżyciach i wszystkich niepowodzeniach ostatnich lat moje z takim trudem wcześniej zbudowane poczucie własnej wartości praktycznie do cna wyparowało i legło w gruzach bezsilności. 

Poza tym ja ogólnie jestem taką osobą, która wiele rzeczy woli robić sama od początku do końca po swojemu, by mi nikt nie przeszkadzał, nie wtrącał się, nie wchodził mi w paradę, a już szczególnie nie poprawiał i nie dyrygował. Nie każdego zajęcia to się oczywiśćie tyczy, a tylko niektórych. Przy wielu wolę, jak ktoś pomaga, a przy jeszcze innych to najlepiej, jakby ktoś to za mnie robił i mnie z kolei do tego nie mieszał.

Gotować np mógłby ktoś za mnie każdego dnia, tak bardzo nienawidzę tego przykrego niewdzięcznego obowiązku.

Sprzątać lubię, ale we własnym tempie, wtedy gdy mam na to ochotę i najlepiej gdy nikogo nie ma w domu, by się nie plątał i nie przeszkadzał. W praniu i składaniu ubrań też nikt mi nie musi pomagać, choć jakoś strasznie mi to nie przeszkadza. No, może odrobinę mnie irytuje, jak ktoś inaczej ręczniki czy cokolwiek innego poskłada, ale jestem w stanie to przeżyć. Wiadomo nie od dziś, że ja jestem strasznie upierdliwa i czepliwa...

Malowania jednak nie robi się co drugi dzień, jak pranie ręczniów czy gotowanie. Dlatego to dla mnie wielkie wydarzenie, które należy celebrować i cieszyć się z każdej sekundy. Nawet jak później trzeba za to zapłacić  zmęczeniem.

Choć z perspektywy kilkudniowej patrząc to pod tym względem wcale nie było tak źle, jak się mogło wydawać. Bo i czemu by miało być. Malowanie nie jest ani specjalnie ciężkie ani trudne. No chyba, że sufity trzeba malować albo bardzo wysokie tudzież skompliowane pomieszczenia. U nas natomiast sufity są drewniane i się ich nie maluje, a pomieszczenia są bardzo niskie... Malowanie ścian z kuchennej drabinki to bajka...  

Co ciekawe na drugi dzień nic mnie nie bolało, bo tak trochę sie skurczy wszystkich części ciała obawiałam, gdyż malowanie aktywuje mieśnie, których na codzień się nie używa, ale nic takiego nie miało miejsca. 

Pracowałam powoli i spokojnie robiąc sobie krótkie przerwy, ale cały dzień gdzieś od siódmej począwszy od przenoszenia niektórych rzeczy, potem z przerwą na rowerowanie do sklepu i nazad po jakiś "gips" w tubce, bo zapomniałam wcześniej kupić, a dziury trzeba było zatkac po wyjęciu gwoździ. Potem jeszcze podrównałam innym "gipsem" zagrzybione tereny (ale bez przesady - to przecież nie moja chata). Następnie jeszcze obkleiłam wszystko taśmą, by się nie zabrudziło...

 A potem dołączyły Dziewczyny, pomogły rozciągnąć folię malarską po podłodze, włączyłyśmy radio z telefonu przez boxa na cały głos i zaczęła się zabawa. Słuchałyśmy tutejszego jakby "lata z radiem" i grali sporo letniej wesołej muzyki na życzenie słuchaczy, więc dobrze się malowało, choć czasem jakiś oszołom zamówił jakiś stary nostalgiczny zdarty hicior, od którego wałek przestawał się kręcić i ziewańsko się zaczynało, ale ogólnie tutejsze Radio 2 przypomina mi kiedysiejsze polskie lokalne Radio Rzeszów. Mają dużo ciekawych audycji z udziałem słuchaczy i bez, no i grają najróżniejszą muzykę, zarówno stare i nowe lokalne hity folkowe, najnowsze popularne zagramaniczne kawałki jak i piosenki dla dzieci. Jeśli mam ochotę na radio, zawsze wybieram tę stację. To radio usłyszycie chyba też w większości tutejszych sklepów i w wielu domach, choć młodzi wolą staje podobne do polskiej zetki czy eremefu, gdzie mielą przez tydzień jedną i tę samą płytę.

Ale malujmy dalej.

Młoda pomagała ostrożnie i na dwie tury z długą przerwą na rekonwalescencję, bo dłonie szybko zaczęły ją palić żywym ogniem od trzymania pędzla. Jednak całkiem sporo pomalowała jak na trochę niepełnosprawną kobitę. Najstarsza walczyła dzielnie i  pędzlem, i wałkiem. Praca w zieleni już przyniosła efekty i kondycja oraz siła Najstarszej znacznie się poprawiła. Robi się z niej silna baba mimo że nie wygląda, bo chuchro to nadal straszne (choć jak na kobietę z zespołem Turnera to i tak podobno wielkolud).

Pomalowałyśmy cały salon dwa razy, ale ta tania farba Dulux z Actiona faktycznie dobrze kryje i tyle wystarczyło, by ten nasz niebieski nie wystawał spod spodu. Jest bielusieńsko jak szanującym się w psychiatryku.

Na koniec nawet jeszcze posprzątałam te folie, taśmy, i meble przepchałam pi razy drzwi na swoje miejsce, a nawet niektóre rzeczy zniosłam, jak wszystkie dwa kwiatki, mój fotel biurowy czy dywan, bo ulewy i burze zapowiadali, a to na polu stało. Mebli nie trzeba było ani zakrywać, ani wynosić, a tylko od ścian odsunąć na środek. Biblioteczki nawet nie dygałam. Ona zakrywa całą ścianę od ziemi do sufitu. Co mnie obchodzi, jak jest z tyłu. Poza tym nasze pająki muszą też gdzieś mieszkać c'nie?

Potem się wykąpałam i jakieś pół godziny poświęciłam na dokładniejsze i dłuższe niż zwykle rozciąganie wszystkich mięśni i ścięgien. Myślę, że to właśnie zapobiegło bólowi, którego się obawiałam. Proste ćwiczenia rozciągające robię od pewnego czasu PRAWIE codziennie i uważam, że to przynosi dosyć dobre efekty. Moje stawy stają się coraz bardzej elastyczne a i całe ciało ogólnie sprawniejsze. Do szpagatu ciągle jeszcze mi daleko, ale to jest mój cel ostateczny, do którego wszak mi się nie spieszy. Światła potrafię ciągle stopami bez wysiłku zapalać, nawet jak pstryczki mam na wysokości głowy i robię to często, gdy ręce mam zajęte niesiem jakichś rupieci. Drzwi też oczywiście stopami otwieram, nawet jak picie niosę w rękach. Gwiazdę też czasem sobie fiknę, bo z pewnych głupot nigdy się nie wyrasta haha

Czy malowanie mnie zmęczyło? Oczywiście, ale zanim zabrałam się za to przedsięwzięcie, uznałam po długich rozważaniach za i przeciw, że mam to w dupie. 

Poza tym odrobinę więcej lub mniej zmęczenia i tak nie robi różnicy, bo jest ono wielkie i rośnie bez wględu na to, co robię poza pracą, czy czego nie robię.

Już wcześniej, zaraz po napisaniu poprzedniego wpisu, a może nawet już w trakcie, postanowiłam, że i tak poproszę onkologa o zwolnienie do końca umowy, gdyż i tak nie dam rady bez względu na to czy zajmę się malowaniem, czy te ostatnie dwa tygodnie poza pracą nie będę robić kompletnie nic tylko leżeć i śmierdzieć (mycie też jest wszak męczące). 

Praca w takich warunkach nie jest dla mnie. Zapytałam siebie, w imię czego ja się niby mam poświęcać dla tej pracy? Dla kogo? Dla kolegów, którzy mnie nawet nie lubią, a za rok nawet mojego imienia nie będą pamiętać? Dla dzieci, które ledwie znam i których prawdopodobnie nigdy więcej  nie zobaczę? W imię czego ja mam swoim zdrowiem płacić za czyjeś głupie decyzje? Co ja będę mieć z tego, że będę pić litrami kawę, energetyki i łykać proszki przeciwbólowe, by przetrwać ostatnie 2 tygodnie w pracy, w której właśnie wszystko stoi na głowie, a w której i tak nie zostanę i która sama nawet nie przetrwa? 

Nic nie będę z tego mieć poza rosnącym z każdym dniem zmęczeniem, emocjonalnym wyczerpaniem, a przede wszystkim stresem... 

Koleżanki mają swój rozum, niech się same o siebie troszczą. Czy te, które kilka miesięcy temu zabrały dupę w troki i zwyczajnie odeszły do innych świetlic, przejmują się dziś tym, co tutaj się odjaniepawla? Wątpię. One zatroszczyły się o swoje dobro i miały rację. 

Dzieci mają rodziców czy innych opiekunów. Niech się nimi zajmują,

Co mnie to wszystko gówno obchodzi?! 

W końcu wybrałam po prostu siebie. Bo mogłam. Po co o tym piszę? Bo muszę siebie przekonać, że właściwie postąpiłam i spróbować przestawić mój kompas moralny...

Nie było to łatwe i nie jest, bo całe życie wpajano mi, że mam żyć dla innych, mam być dla innych, inni są zawsze ważniejsi, myślenie o sobie to grzech, to egoizm, samolubstwo, a to wszystko jest złe. Dziś wiem, że to gówno prawda, że bez troszczenia się o siebie, nie możemy dostatecznie zadbać innych, ale przekucie tej wiedzy tajemnej w czyny jest dla mnie wciąż nie lada wyzwaniem. Gdy zaczynam stawiać siebie na pierwszym miejscu, od razu w mózgu pali się czerwone światło alarmowe "egoista!" "samolub!" "to grzech!" wołąją głośniki w mojej głowie i włączają się blokady. Spuszczam pokornie łeb, padam na kolana, biję się w piersi, łykam proszki, popijam kawą i służę innym w pokorze, tak jak mnie nauczono w domu, w szkole, na religii. Z kajdanów wewnętrznych ciężko jest się uwolnić i zawalczyć o swoją wolność i niezależność.

W ostatni dzień mojej pracy pojechałam na mój ostatni dyżur ostatni raz pokonując te a nie inne cztery kilometry na swoim rowerze. Na dzień dobry zapytałałam po raz ostatni koleżankę, którą zmieniałam, "jak tam dziś na pokładzie?". Na co ta wzruszyła zrezygnowana ramionami i odparła, że jedna ze studentek nie stawiła się rano na dyżur, w związku z czym ona była rano całkiem sama, dopóki nie dotarły na swoje (późniejsze) dyżury kolejne dwie dziedwczyny. Dzieci płakały, mówiła, bo nie miał się kto nimy zająć, gdy ona przyjmowła kolejne dzieci i prowadziła wstępne rozmowy z rodzicami. Rano jest bowiem zawsze trochę zamieszania, zanim wszyscy przyjdą, zostaną zajejestrowani w systemie, odłożą do właściwych pojemników swoje pudełka z owocem, kanapką, ciastkiem i wodą, zaniosą plecaczki na półkę, a kurteczki zawieszą na wieszaczkach, a rodzice wymienią z głównym wychowawcą bieżące uwagi na temat dzieci. W międzyczasie zawsze ktoś chce do łazienki, drugi trzeciemu przywali klockiem, a czwarty z piątą kłóci się o wózek na lalki... Kto pracuje z dziećmi, albo ma więcej niż jedno w domu, ten kuma... Rodzice się niepokoili widząc, że koleżanka jest sama, bo przecież zawsze było więcej opiekunów...

Koleżanka dzwoniła kilka razy, pisała sms-y i nagrywała się na sekretarce tej studentki, ale bez jakegokolwiek odzewu. Nie wiadomo, czy laska zachorowała, wilk ją zjadł w drodze, czy zwyczajnie postanowiła się wypiąć i więcej nie przychodzić, co studentowi teoretycznie wolno nawet po jednym dniu pracy bez podawania powodu, ale powiadomić jednak by wypadało, a nawet trzeba... Dzisiejsza młodzież, ech. Teraz na młodych ludzi nie można w ogóle liczyć. Nieodpowiedzialni. Niesłowni. Na wszystko każdy ma wyjebane... Małżonek takich frajerów poznał w swojej pracy bez liku... A ja się szczypię, że chora i zmęczona nie mogę do pracy chodzić, gdy tymczasem młode zdrowe laski ot tak po prostu nie przychodzą z dnia na dzień i chuj, a jak  już łaskawie przyjdą,  to cały dzień przesiedzą na dupie i nawet swojego gówna z drogi nie przesuną...

Dalej koleżanka powiedziała, że normalnie w takich sytuacjach firma powinna wysłać wsparcie, czyli jakiegoś randoma z innej lokalizacji i że o to wsparcie juz dawno poproszono, ale nikt się nie zjawił i w ogole jakaś parodia z komunikacją z własną firmą. Siedziba główna mieści się kilkadziesiąc kilometrów od nas, bo to sieć działająca w całej Flandrii, a biuro jest jedno pod stolicą naszej prowincji. 

I to jest problem z takimi molochami. Dopóki wszystko działa jak należy to działa, ale jak nagle coś jebnie, to ciężko znaleźć kogoś odpowiedzialnego, kto zajął by się danym problemem, bo nikt nie wie, kto to niby powinien być i tak chodzisz od Kajfasza do Annasza, ślesz mejle, dzwonisz, a jednocześnie próbujesz jakoś wszystko utrzymać rękoma, nogoma i zęboma by się do końca nie rozjebało. Tak to wygląda właśnie teraz w tej świetlicy. 

Koleżanka rozkłada ręce i niemal z rozpaczą mówi, że już nie wie, jak to wszystko ogarnąć... Potem poszła na górę dzwonić i wróciwszy oznajmiła, że dostała zezwolenie na to by wolontariusze i studentki sami mogli pełnić dyżur bez właściwego etatowego wychowawcy. Ona i ta druga tylko będą zatem musiały otwierać i zamykać... 

Jak ja się cieszę, że to już nie jest mój problem!

W międzyczasie pojawiła się ta sprzątaczka, której miałam już nie oglądać... 

Tym razem miała inny problem. Popsuł się zamek w drzwiach głównych od akademii i nie mogła tamtędy wchodzić ani wychodzić, więc zapytała, czy może wyjść przez świetlicę z wiadrem brudnej wody, bo musi wylać ją do kanalizacji, bo "wylewanie takiej brudnej wody z płynem do toalety jest bardzo dla sedesu szkodliwe..."JPRDL. Ciekawe, czy jakby musiała sprzątać na 25 piętrze też by latała na ulicę wylewać wodę po umyciu podłogi...? Niektórzy to tu na prawdę mają nasrane we łbach, a ich wiedza na temat szkodliwości substancji jest dosyć... oryginalna.  W czym może niby kiblowi zaszkodzić Mr Proper czy temu podobne płyny używane do mycia podłóg? Zakładam oczywiście, że baba używa tego płynu zgodnie z instrukcją, czyli używa zakrętkę płynu na wiadro wody, a nie że nierozcieńczonym myje podłogę, czy cokolwiek innego.... I gdzie wy wylewacie wodę po umyciu podłóg? Dla koleżanki pytam.

Panią Upierdliwą Sprzątaczkę oczywiście musiałam co chwilę wpuszczać do świetlicy, co znaczy, że zamiast iść pilnować dzieci na podwórku, gdzie zabrały je wolontariuszki, musiałam stać przy pstryczku otwierającym drzwi. A ta jeszcze 3 razy musiała zadzwonić, gdym natychmiast, teraz, right now jej nie otwarła... No powiadam wam, ta baba jest porąbana...

Potem znowu przyszedł pan z gminy, który też przez świetlicę musiał się dostać do akademii, by naprawić rzeczone drzwi. Przy okazji popatrzył też do naszych drzwi przesuwnych w sali, które kilka tygodni zostały zgłoszone, ale stwierdził, że na tym on się mie zna, przeto powiadomi kogoś innego i może w przyszłym tygodniu ktoś przyjdzie. Taa...

Spytałam o kibel, czy ktoś ich powiadomił. A tak, faktycznie, było takie zgłoszenie, ale nie mają teraz ludzi... Czy ktoś kuźwa w ogóle pracuje w tym kraju? Przeludnienie jest niby a robić nima komu.

Poszedł zobaczył, rozpoznał problem i zapowiedział. że kogoś wyśle, bo na razie mamy chyba wystarczająco kibli dla dzieci co nie...? No, w sumie mamy... Woda się nie leje, bo Magda se poszukała tutorialu na YT i udało jej się zakręcić wodę w tej durnej spłuczce, za co koleżanka była mi bardzo wdzięczna, ale też jakby lekkiego karpia strzeliła, bo ona próbowała coś z tym zrobić, ale nie wiedziała jak...

No ale ja z Polski  jestem, to wszystko zmienia. Polacy to kombinatorzy.

Chwilę później pan przyszedł na podwórko i dał mi klucz do nowego zamka od akademii dla plebana, bo ta akademia to też plebania. To przede wszystkim w sumie dawna plebania, choc dziś mało to kogo obchodzi tak samo jak kościół. Następną chwilę później pojawił się i nieśmiały starownika pleban po swój nowy klucz.

A jeszcze uśmiałam się z tego chłopa z gminy, którego przedszkolak wracający z taolety dopadł ze swoim milionem pytań. Chłopina na wszystko odpowiadał cierpliwie i z uśmiechem...

- A czemu masz takie pomarańczowe ubranie?

- Żeby mnie było lepiej widać, jak pracuję na podwórku czy przy drodze. Tak jest bezpieczniej bo mnie z daleka widać...

- A po co masz tyle kieszeni i co w nich masz? / A do czego ci ten nóż? / A co jak się skaleczysz?

Dzieci wszystko muszą wiedzieć. Ale to dobrze. Szkoda, że z czasem system zabija w nich tę ciekawość świata...

To było w każdym razie bardzo ciekawe ostatnie trzy godziny ostatniego dnia mojej pracy.

Potem wsiadłam na swój rower i popedałowałam na pobliską stację. Kupiłam bilet dla siebie i Pani Rower (tak, to Pani Rower, ma na imię Ciri) gdzie razem z rowerem wsiadłam do pociągu i pojechałyśmy sobie do miasta. Jechało się fajnie, ale do Dendermonde chyba nigdy już się z rowerem nie zawinę, bo tam nie ma tych takich dynsków przy schodach do wyprowadzania rowerów, o czym niby wiedziałam, bo ludzie wciąż narzekają, ale co innego wiedzieć, a co innego musieć samemu rower znieść na dół z peronu i potem go wynieść po kolejnych schodach do wyjścia. Mniej bym się chyba zmęczyła, jadąc te kilkanaście kilometrów na rowerze niż wynosząc go po tych głupich schodach. No ale ciopągiem było szybciej. Dalej pokręciłam pod szpital.



Na oddziale, jak zwykle, jak każdego, przywitano mnie z uśmiechem. Oni tam chyba coś biorą, tak zawsze jest tam wesoło i pozytywnie hehe. Strasznie pozytywni tam ludzie pracują. Tym razem krew nie chciała już w ogóle lecieć z portu, więc pielęgniarka wkuła się w przedramię, by pobrać krew do badania. Zasugerowała, bym zapytała lekarki o wyjęcie tego ustrojstwa z mojego ciała, skoro to ostatnia dawka Zomety, a krwi nie da się przez to pobierać. Port trzeba co 3 miesiące przepłukiwać, co też jest uciążliwe, bo trzeba latać do szpitala po nic. To kwestia kilku minut a pół dnia zmarnowane.

Doktorka powiedziała, że za 3 miesiące to omówimy i zanotowała, żeby mi wizytę ustalili. Dobra, mnie tam rybka. Kwestię zwolnienia kazała mi załatwiać z pielęgniarką socjalną, którą miała do mnie wysłać na oddział. Potem wróciciłam na oddział i przez pół godziny siedziałam pod tą ostatnią kroplówką. Na koniec zapytałam, co z tą pielęgniarką... Koleżanki próbowały się do niej dodzwonić, bo gdzieś w innej części szpitala była, ale w końcu zapytały, czego od niej w zasadzie potrzebuję, gdy odparłam, że zwolnienia, te zapytały tylko o daty i zaczęły próbowac takowe same tworzyć w komputerze, ale wtedy zjawiła się poszukiwana i dokończyła wypełnianie formularza zwolnieniowego, a potem poszła po autograf lekarki i przyniosła mi gotowy dokument. Szanuję , że tam w ogóle nikogo nie obchodzi, dlaczego chcę zwolnienie, tylko po prostu je wypisują. Zakładam, że należy z tego wnioskować, że onkopacjentom się to po prostu należy, no i że w Belgii ludzie zbyt często nie kombinują, nie oszukują na taką skalę jak w Polsce. Choć też  to zawsze w dwie strony działa - ty ufasz lekarzowi a on tobie. 



Jak się czuję z tym, że już nie muszę iść do pracy? Uczucia mam dosyć mieszane. Stąd też i powyższe rozważania. Z jednej strony mam jak zwykle poczucie winy, że zawiodłam innych i siebie samą. Głupio mi, że porwałam się po raz kolejny z motyką na słońce i uparcie walczyłam z tymi wiatrakami wiedząc już, że moje działania z góry są skazane na niepowodzenie.

Z drugiej jednak odczuwam radość i satysfakcję, że to wszystko właśnie zrobiłam, bo jednak lepiej spróbować i żałować, niż żałować, że się nie spróbowało. 

Dobrze, że najpierw wróciłam do sprzątania, by przekonać się, że to jest za trudne. 

Dobrze, że poszłam na kurs, bo wielu rzeczy się tam nauczyłam wcale nie tylko strikte związanych z pracą z dziećmi, ale też o sobie, o ludziach, o życiu. No i tego dyplomu też mi już nikt nie odbierze. To samo z pracą w świetlicy. Niby było za trudno, niby nie dawałam rady, niby to nie dla mnie, ale w systemie zapisze się to przecież jako czas przepracowany, a i w CV wychowawca świetlicy wygląda o wiele lepiej niż pomoc domowa.

Poza tym odczuwam ulgę, że już nie muszę tam iść. Nie będę tęsknić, ale będę ten czas dobrze wspominać, bo poza tymi dwoma wymądrzającymi się idealistkami na początku, pozostałe relacje były nienajgorsze (choć powtórne odkrycie zapomnianej starej ale oczywistej prawdy o sobie jako osobie asocjalnej było trochę bolesne). Dobrze, że mogłam przekonać się, że praca z dziećmi już nie jest dla mnie, ale że nadal dobrze się wśród dzieci czuję i że wiele dzieci mnie lubi i to czasem wyraźnie bardziej niż innych. Jeśli w przyszłości nadarzy się taka okazja, to z chęcią zgłoszę się do jakiejś świetlicy jako wolontariusz podczas takich czy innych wakacji.

Teraz pora na odpoczynek oraz zdystansowanie się do życia i zdrowia, a potem zacznę zapewne tworzyć jakąś nową przygodę. 



Skutki uboczne Zomety dobrze przewidziałam. 

Aktywowały się już wieczorem po powrocie ze szpitala. Powoli zaczęła mnie okarniać wielka senność i dziwne zmęczenie, a do tego wysychał mi pysk w środku i chciało mi sie okropnie pić. Myślałam, że mie rozedzre jak smoka wawelskiego, tyle wody wypiłam. Do łóżka poszłam już o 20 z zamiarem czytania tam książki, ale nie byłam w stanie i zaraz zasnęłam kamiennym snem, ale niespokojnym pełnym dziwnych chaotycznych obrazów. Obudziłam się o szóstej rano, bo mi sie chciało strasznie sikac i pić, a ustach miałam ohydny chemiczny posmak, choć niby tej kroplówki nie piłam tylko dożylnie mi to podali... Wycysiałam się, wypuściam kury, wyniosłam worki z plastikiem i resztkami jedzenia, bo to był dzień odbierania tych worków, wypiłam szklankę wody, zaczyniłam chleb, bo wieczorem wyjęłam byłam zakwas z lodówki, a potem poszłam jeszcze chwilę się położyć, gdyż ciągle byłam nieprzytomna mimo spaceru po świeżym powietrzu. Zasnęłam na kolejne dwie godziny. Po tych blisko 12 godzinach snu nadal byłam nie do życia. Zmęczenie, ale takie inne niż to typowo fizyczne. To jakby od serca pochodzi. Mam uczucie, że ono jakby z wielkim trudem tę krew po moim ciele dziś pompuje. Jakby ta wczorajsza kroplówka z cementem była, czy coś... Na twarzy wykwitały mi czerwone plamy jak tylko szybciej się poruszałam. Czułam się jak podczas grypy jeśli idzie o siłę, takie lelum polelum.

Tak jak przewidywałam, ostatnia dawka zdaje się być najgorsza, ale dobrze że to już koniec. Uf.

Po zjedzenie paru kromeczek, zamięsiłam mój nowy chlebek. Siedziałam sobie z miską na podłodze, bo nie miałam siły stać przez te 20 minut potrzebnych do ugniatanie i rozciąganie ciasta chlebowego. Potem chlebek sobie rosnął w misce przez kilka godzin. Potem go pozakładałam i załadowałam do koszyczka, by jezszcze sobie poleżakaował. Nagrzałam piekarnik razem z garnkiem żeliwnym, a później załadowałam doń ciasto.

Resztę  dnia siedziałam pod kocem, słuchającm muzyki i wystukując te wszystkie wyrazy z chromebooka.

"Raz na tym świecie jesteś. 

Więc przeżyj życie swoje

 jak tylko zechcesz.

Idź do przodu i nie oglądaj się za siebie

Bo nie patrząc za siebie, 

dalej dojedziesz. [...]

Wiele rzeczy spróbowałem 

jeszcze więcej chcę spróbować. 

W walce życia z problemami 

głowy ja nie będę chować...

/Jeden Osiem L/

Wieczorem zaczęły mnie boleć wszystkie stawy, mięśnie i kości. Najpierw lekko, ale w końcu gdy spożywałam kolację, nagle pojawił się dosyć intensywny ból w całym ciele. Nie jakiś straszny, ale na dłuższą metę by szło chyba ześwirować. Na szczęście szybko zelżał, ale czułam się źle i coraz gorzej. Stan podgorączkowy, zimno, ból w całym ciele. Poszłam się położyć, ale tak mnie wszytsko bolało, że myślałam, że oczadzieję. Poruszałam się z trudem, bo miałam takie uczucie, że kości w stopach mi się zgumowały, tak dziwnie się stawało na stopach. Było to bardzo nieprzyjemne. Nie mogłam sobie w ogóle miejsca znaleźć do ułożenia...  W końcu jakoś zasnęłam. Obudziałam sie gdzieś w środku nocy na siku, ale ledwo udało mi się wstać, takie mi było zimno i wszystko tak cholernie mnie bolało, jakbym z jakiejś skały się strurlała i wszystko było poobijane i powykręcane. To była wyjątkowo bolesna droga do kibla na dół. Na górę wracałam poschodach na czworakach, bo ciężko mi było ustać na nogach. Gorączki niby nie miałam, a tylko lekki satan podgorączkowy, ale uczucie było bardzo gorączkowe. Co za shit!

Rano pojechałam na przejażdżkę rowerową, by trawy dla świnek uzbierać i się trochę rozrusząć i dotlenić, ale nie jest ciągle dobrze. Nadal bolą mnie stawy i czuję się opiździale. Jest jednak lepiej niż wieczorem. Dobrze, że se to wolne załatwiłam, bo nie było by szans, bym poszła do pracy w takim stanie. Nawet bym tam nie dojechała przecież...


Nasi Panowie tymczasem podziwiają ciągle padający deszcz w Polsce. Udało im się jednak wstrzelić się pomiędzy deszczem do Muzeum Wsi Lubelskiej, który to skansen ponoć Młodemu bardzo się podobał. Nawet kilka zdjęć mi przesłali, bym i ja mogła sobie popatrzeć.

Młodemu podoba się u babci i dobrze sie bawi. Małżonkowi u mamy też się podoba, tylko niestety w tym roku bardzo źle zniósł tą długą podróż i teraz jest po prostu chory. Donosi, że wszystko go boli, szczególnie głowa, szyja i plecy i że czuje się koszmarnie, co stawia dalszą część planów i cały urlop pod wielkim znakiem zapytania, ale ufamy, że powoli się poprawi i będzie mógł mimo wszystko też trochę wypocząc i się zabawić... Trzymamy kciuki.

Niestety z od nas do ich miejsca docelowego jest około 1500km, co daje całe dwa dni ciągłej jazdy. Noc spędzają zawsze w hotelu, co trochę pozwala odsapnąć, ale to nadal jest cholernie daleko. Za daleko jak dla jednego kierwcy po 50-tce, za daleko dla osoby pracującej ciężko fizycznie przez cały rok. Mnie wystarczyły dwie przejażdżki w te i z powrotem jako pasażer, by powiedzieć NIE wizytom w Polsce. 

Chyba nigdy nie zapomnę tej ostatniej drogi powrotnej do Belgii. Jeżu kolczasty, jaki to był ból! Jak o tym myślę, to aż czuję ten nóż w moich plecach brr. Już jak pod hotelem koło granicy wysiadłam wtedy z wielkim trudem z auta, Małżonek się podśmiechiwał, że stara babcia jestem, bo tak szłam do tego hotelu, jakbym ze 120 lat miała, krok po kroku pochylona trzymając się za plecy. Do postoju w Niemczech było trudno wytrzymać z bólu, ale potem to już był czysty koszmar i tortury. Pamiętam, że jak pod Anwetrpią staliśmy w korku na autostradzie, chciałam wysiąść i te ostatnie kilkadziesiąt kilometrów przejść na nogach, bo ból pleców był już nie do wytrzymania. Ale najśmieszniej było pod domem, gdy nie mogłam wysiąść z samochodu, bo co się tylko ruszyłam, to czułam przeszywający ból, który mnie paraliżował. Jakby ktoś wbijał ostry nóż w moje plecy i obracał przy każdym ruchu. Brrrrrr. Wtedy powiedziałam sobie i wszystkim innym, że nigdy więcej do Polski nie pojadę i obietnicy dotrzymałam. Nie byłam w PL przez 10 lat i raczej sie nie zanosi, choć nie raz nachodzi mnie, by pozwiedzać miejsca, na których odwiedzanie nie było mnie stać, gdy tam mieszkałam...

Może kiedyś zbiorę się w sobie i wsiądę w samolot... lub (co bardziej prawdopodobne) pociąg i pojadę pozwiedzać Polskę. Ino najsamprzód gdzieś siły musze kupić, bo ta którą mam, mi raczej nie wystarczy na tak daleką podróż... Póki co zadowalać sie muszę zwiedzaniem Belgii i Holandii, gdzie jestem u siebie i mam blisko, czyli mnie stać. Ewentualnie mogę jeszcze Niemcy, Francję czy Wielką Brytanie obskoczyć, bo tam szybkie pociągi jeżdżą i można w jeden dzień objechać w te i nazad, jak się uprze, a i bilety nie sa drogie. Tylko, że sama daleko za jasnego grzyba nigdzie nie pojadę, gdzie się nie dogadam. Inaczej już dawno bym do tego Maroko poleciała, gdzie mam darmowy nocleg zapewniony hehe. Nie ma takiej zasranej możliwości. Małżonek nie jest niestety typem turystycznym, co utrudnia sprawę. On woli swoje stare śmieci i własne cztery ściany. Młodzież zaczyna się powoli robić turystyczna i to rodzi nadzieję, że może razem tu czy tam czasem wyskoczymy, jak się moja sytuacja trochę ustabilizuje... W planach na razie są  Niemcy, gdzie możemy spokojniutko pociągiem pojechać, ale to się jeszcze zobaczy...

Wiecie, ciężko jest wyruszyć dalej z domu, gdy człowiek nie nawykł do takich eskapad, bo nigdy nigdzie nie jeździł daleko, nigdy nie bywał na żadnych wakacjach.

Wiecie, że ja pierwszy raz pojechałam na wakcje mając jakieś 20 lat, gdy zaczęłam trenować karate? Pojechałam razem z Moim Wielkim Bratem i drużyną na obóz sztuk walki w Bieszczady. Wakacje polegały głównie na intensywnych treningach 3 razy dziennie, łacznie jakieś 5 godzin dziennie, na więcej człowiek nie miał ani czasu ani sił. Ale byłam na wakacjach cały tydzień. 

Wcześniej raz byłam na wakacjach z babcią. Po ukończeniu 3 klasy podstawówki. Całe trzy dni spędziłyśmy u siostry babci w pobliskim mieście. Kategoria ŁAŁ! Nigdy nie zapomnę. Moje jedyne "Prawdziwe Wakacje". Dwie noce spałam poza domem (nie licząc nocowanek u babci) w MIEŚCIE! w bloku i mogłam każdego dnia iść sama na plac zabaw się pobawić. Do dziś pamietam jakie tam atrakcje były, Kolorowa karuzela i huśtawki. Nie było zjexdżalni nad czym ubolewałam bardzo.

Na obozie karate byłam 3 lata pod rząd. Pierwszy raz w Bieszczadach, dwa pozostałe nad Bałtykiem. Pierwszy wyjazd nad morze to też była dla mnie kategoria łał. Pierwszy raz zobaczyłam prawdziwe morze mając ponad 20 lat! Czuję wciąż te emocje i to pierwsze wrażenie chyba na zawsze pozostanie we wspomnieniach. Teraz nad morze za to mam blisko i mogę sobie jechać, kiedy mi się tylko zachce morze zobaczyć... Cieszę się z tego faktu i korzystam.

Potem byłam jeszcze raz nad polskim morzem, bo chciałam je pokazać moim dziewczynkom. One miały wtedy 4 i 6 lat a ja byłam ich jedynym rodzicem. Łatwo nie było, jechałyśmy cały dzień i noc pociągiem w jedną i tyleż samo w drugą stronę. Było jednak warto. Zabrałam do pomocy i towarzystwa Młodszego, wtedy nastoletniego brata, czego kurde do dziś żałuję, bo on był taki niezadowolony przez cały tydzień, tak narzekał i biadolił, że kazałam mu jechać nad jakieś głupie morze, że mało mnie szlag przez to nie trafił. Pomóc też w niczym mi nie pomógł... A ja głupia myślałam, że każdy chce zobaczyć morze i każdy, już szczególnie nastolatek, polubi morze... Myliłam się. Siostrę wcześniej zabrałam na nasz obóz (gdy też była nasto) i ta była zachwycona, cieszyła się, ganiała na plażę, nawet z 15 aparatami fotograficznymi całej drużyny raz przez bramę przeskakiwała za nami, ale właśnie to było fajne... 

To tyle jeśli idzie o moje wakacje. Pozostałe lata w PL wakacje spędzało się głównie w okolicach farmy, czyli przy zbiorach róznych owoców i warzyw, kopieniu i zwożeniu siana, cięciu trawy i kukurydzy dla krów oraz zbieraniu liści z buraków, żniwach, co wcale nie było jakieś złe, bo zabawy przy tym też było od groma i ciut ciut, a poza tym pomiedzy tym wszystkim mogliśmy sie oczywiście bawić do bólu sami czy to z dziećmi sąsiedzkimi, chodziliśmy się kąpać w rzece, graliśmy na komputerze, jeździlismy rowerami po okolicy, czasem zwiedzaliśmy samopas jakieś ruiny albo szwenadliśmy się po upuszczonym pełnym legend tunelu z drugiej wojny światowej, gdzie Hitler z Mussolinim sie spotkał, gdzie dziś jest płatne muzeum, ale dawniej wystarczyło się przedrzeć przez pokrzywy i za friko bez nadzoru się takie rzeczy zwiedzało... Na grzyby też się systematycznie do lasu ganiało, a i tak zwyczajnie po skałkach się powspinać... Mieszkałam w ładnym górzystym miejscu, prawie że w Bieszczadach. Tam było co robić i absolutnie nie mogę narzekać, że w wakacje się nudziłam albo że źle mi było. Było dobrze. Tylko, że ja marzyłam, by mieć takie prawdziwe wakacje, by wyjeżdżać, by odpoczywać od roboty w polu, od domu... I przede wszystkim by zwiedzać, by oglądać inne miejsca, poznawać świat i ludzi... 

Na jednodniowe wycieczki czasem wyjeżdżałam. Na początku z Matką, przeważnie z jakimś Kołem Gospodyń, czy kościołem i głównie do jakichś świętych miejc, ale lepiej zobaczyć 3 raz Licheń i 7 raz Czestochwę niż nie być nigdzie, prawda? Ale jeździłam też na szkolne wycieczki: Kraków, Łańcut (ze 100 razy haha), Wrocław, Zakopane, no i też kościoły, kościoły i kościoły jak to w katolickiej wiejskiej szkole pełnej natchnioncyh i mocno wierzących nauczycieli. 

Jako dorosła i pracująca dołączałam też razem z Bratem do wycieczek z plecakiem organizowanych przez MOSiR z pobliskiego miasteczka. Stamtąd też mam kupę ładnych zdjęć i miłych wspomnień.

To wszystko było fantastyczne i piękne, ale o dalekich i dłuższych wyjazdach pzostawało mi tylko marzyć. Rodzice, szczególnie Matka, też tylko marzyli o podróżowaniu, ale po pierwsze z krowami nie było jak pojechać, nie było czasu, a po wtóre nigdy na to nie mieliśmy pieniędzy...

Nie nauczyłam się zatem, jak się takie wyjazdy organizuje, planuje, realizuje. Nie wiem, na co zwracać uwagę, jak to wszystko ogarniać. Nie wiem, jak się za to zabierać, jak ludzie to robią. Nie mając pewności ani wiedzy, a mając dużo lat, zwyczajnie boję się takich wyjazdów w nieznane. Nie znam też w stopniu komunikatywnym żadnego sensownego języka jak angielski czy choćby francuski, a nie wybiorę się przecież do żadnego obcego kraju nie potrafiąc się tam dogadać. 

Dopiero w ostatnich latach obczaiłam trochę jak się rezerwuje hotele i jak się w nich należy zachowywać, jak taki hotel działa i co sie z czym je. Strasznie do dla mnie jest żenujące, że jestem już taka stara, a nie wiem takich oczywistych dla większośli ludzi rzeczy. Wszystkiego niby można się nauczyć i mówią nawet, że naukę nigdy nie jest za późno, ale czasem bardzo trudno sie jest przemóc, gdy się czegoś nie musi robić, to łatwiej czasem odpuścić i schować się w swojej ciasnej ale bezpiecznej skorupie.

Wspominam tu nasze pierwsze próby skorzystania z metra w Brukseli, gdy nie wiedzieliśmy nawet jak kupić durny bilet, jak otworzyć nim bramki, gdzie przystawiać te bilety i kiedy... Co z tym było nerwów i złości na to że człowiek w takiej dziurze się wychował i nic nie umie. Albo jak pierwszy raz bilet na pociąg w automacie musieliśmy kupić... ile to się oklikaliśmy ze złością w tę maszynę próbując zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi i jak wybrać właściwy bilet, jak za niego zapłacić... Jak masz mało lat, niczym sie nie przejmujesz, po prostu próbujesz aż sie uda, a jak sie nie uda, pytasz mamy albo pani w szkole, bo to żaden wstyd nie wiedzieć... Potem z każdym rokiem robi się trudniej, bo coraz więcej rzeczy, które ludzie w danym wieku powinni już wiedzieć i zaczynają się podśmiechujki...

Dziś w metrze i pociągach czuję się jak u siebie. Wiem jak to wszystko działa, ale samolotem np jeszcze nigdy nie leciałam i tam już byłby stres do kwadratu... Ale to akurat bardzo mnie ciekawi i kiedyś przelecę się choćby z blisko, by zobaczyć jak to działa... Wyjazd daleko jednak jeszcze chyba jest za wysokim progiem dla mnie... Chyba, żeby ktoś mi chciał towarzyszyć to co innego...

Póki co idę se posiedzieć w ogródku póki slońce świeci. Poczytam książkę i popatrzę na kury. Może moje ciało w tym czasie odrobinę się naprawi i przestanie mnie wszystko boleć, bo to nie jest śmieszne ani przyjemne.

Chica

Riko




27 lipca 2025

Trochę mi się przejaśniło w kwestii zakończenia pracy, ale…

 W tym tygodniu odbyłam rozmowę w Teamsach z przedstawicielem swojego Funduszu Zdrowia. Bardzo miły młody pan odpowiedział na moje pytania związane z niezdolnością do pracy w kontekście zakończenia umowy... Czasem jak sie tak zastanowię nad tymi spotkaniami z urzędnikami online, to strasznie dziwne mi się to wydaje... Gdzie by to człowiek jeszcze nawet 10 lat temu o czymś takim pomyslał, że za parę lat nie będzie trzeba chodzić do urzędu, tylko przez skajpaja się wszytsko będzie załatwiało... Już fakt, że faktycznego Skype'a za parę lat nie będzie byłby niewyobrażalny. Albo, że ludzie będą masowo z domu pracować... Jeszcze parę lat i ludzie będą się dziwić, że kiedyś ktoś w ogóle musiał do urzędu jechać daleko i siedzieć w poczekalniach, i stać w jakimś okienku... Jak wszystko szybko się zmienia!

Wróćmy jednak na tory...



Dowiedziałam się, że gdy pracuje się progresywnie jednocześnie będąc częściowo niezdolnym do pracy, w razie zakończenia umowy wystarczy wypełnić stosowny formularz, dać go do podpisania pracodawcy i wysłać do Funduszu, a wtedy zanotują tam, że od danej daty znowu jesteśmy całkowicie niezdoni do pracy i mamy otrzymywać cały zasiłek chorobowy. 

Gdybym potem znalazła nową pracę, w której pracowadna zgodził by się mnie zatrudnic progresywnie, wystarczy po prostu znowu wysłać stosowny dokument do funduszu...

Tak że jest git. Teoretycznie przynajmniej.

napitek starej wiedźmy 🧙🏼‍♀️ 


Dzień później otrzymałam z kolei telefon ze związków. Babka przeprosiła, że wcześniej nie odpowiedziała, ale była na urlopie bla bla bla bla. 

Dalej zapytała, czy nadal interesuje mnie to doradztwo zawodowe.

Oczywiście, że mnie interesuje.

Pani odrzekła zatem, że może mnie umówić na pierwsze spotkanie, tylko że aktualnie jest drobny problem, bo za to się płaci specjalnymi czekami szkoleniowymi, które muszę sobie najpierw zamówić w biurze pracy, ale takie czeki są dostępne w ograniczonych ilościach (1000/,c) i - jak wcześniej sama przeczytałam na stronie - na lipiec ich już dawno nie ma. Pani powiedziała, że 1 sierpnia o północy (TAK, O PÓŁNOCY) mam się zalogować do VDAB i spróbować zamówić sobie te czeki. 

Jeśli mi się uda, to mam ją powiadomić, a wtedy umówi mnie na pierwsze spotkanie online. Potem otrzymałam jeszcze mejla z przypomnieniem i kontaktem do laski.

Tak oto dowiaduję się o kolejnym absurdzie. Belgia to jednak stan umysłu czasem.

Babka pochwaliła się poza tym, że też miała raka jakieś 10 lat temu i twierdzi, że zmęczenie z czasem przechodzi... Pożyjemy zobaczymy, ale zakładam, że w takim razie prawdopodobnie będzie rozumieć co to za zmęczenie... choć to też pewnie u każdego jest inaczej. No i taką pracę jak ona ma ciężko porównywać z robotą fizyczną czy w takiej świetlicy, gdzie jednak jest ogromny zapierdol i jeszcze większy stres.

Fajno, że powoli się wszystko zaczyna klarować.

Choć jestem niemal pewna, że zapomnę o tych czekach. Poza tym ja nie wiem, czy mi się chce czekać do północy... Zleciłabym Młodej, ale ona nie skorzysta z mojego Itsmy, bo mam rozpoznawanie pyska jako identyfikację ustawione... A bez tej apki nigdzie się nie zaloguje ani niczego na mnie nie kupi, bo zapłacić też może nie dać trady bez mojej mordy z mojego telefonu. Co za czasy, ludzie!


Tymczasem zmęczenie nabiera mocy.

W poprzednim tygodniu moje samopoczucie było takie, że tak powiem, średnie na jeża. Wyraźnie odczuwam, że od początku lipca, gdy to w tryb wakacyjny weszliśmy i sytuacja w świetlicy coraz głupsza zaczęła sie robić zmęczenie zaczęło rosnąć.  Pomyslałam, a raczej miałam nadzieję, że może to zwyczajnie ta nagła zmiana pogody (jestem wszak meteopatą i źle zmiany pogody znoszę) albo że jakieś przeziębienie się przez tę pogodę przyplątało, bo mięśnie mnie zaczęły pobolewać tak grypowo i migrena kilka dni, i gardło coś tam pobolewało i ogólnie takie rozbicie jak przy zbierającycm się do ataku przeziębieniu czy innej tam popularnej infekcji. Tyle że nic się nie wykluło, a mój stan znacznie się pogorszył...

Mieliśmy długi weekend, bo w poprzedni poniedziałek było święto króla i ja miałam rózne plany, że gdzieś porowerujemy albo do jakiego muzeum pykniemy, czy na basen, ale w ostatecznym rozrachunku całe trzy dni przesiedziałam na kanapie albo w ogrodzie i nie miałam siły nawet na rowerową przejażdżkę. Nie sprzątałam, nie gotowałam, bo byłam cały czas dętka.

We wtorek poszłam na 3 godziny do pracy. Rano dziwnie się czułam i łapy mi się trzęsły jak staremu pijakowi. Ot, taki sobie dziwny objaw zmęczenia i niewyspania (bo jak jestem bardzo zmęczona, to spanie mi tez nie działa, co pogarsza tylko sprawę). Potem jednak się poprawiło.

Byłam sama ze stałych pracowników na swoim dyżurze, bo teraz zostałyśmy tylko we trzy na placu boju i to same niedobitki. Znaczy jedna zdrowa i młoda (ta koleżanka Najstarszej), ale właśnie młoda - laska tyle co nie dawno podpisała kontrakt i od razu na głęboką wodę już rzucili. Druga ja, czyli zdechlak. No i trzecia ta ze złamaną nogą, która w ogóle pracowac nie powinna... Nawet szefowa jest teraz na urlopie, bo musi wybrać zaległy przed zamknięciem świetlicy więc ta bez nogi robi też administrację w zastępstwie. 

Dyżury pełnimy po kolei każda z osobna. 

Mamy do pomocy studentki i wolontariuszki, ale sytuacja nie jest bynajmniej normalna. Przypomnę, że w normalych okolicznościach w tej samej świetlicy w czasie wakacji pracowało jakieś 8-10 wychowawców. Na jednym dyżurze było zwykle ze 3-4 pełnoprawnych pracowników i po kilku studentów, czy wolontariuszy. Każdy wychowawca miał jakiś dzień wolny, by odpocząc. Teraz dzieci jest trochę mniej, bo nie 50 a tylko około 30, ale sytyacja jest chora. CHORA!

Dla mnie to ogromny stres i zbyt wielka odpowiedzialność. Nie czuję się wcale a wcale na siłach by temu sprostać, choć się staram jak mogę. Nie tak też się umawiałam na progresywną pracę. Lekarka pracy mówiła, że mam spokojnie pracować, a nie w takich warunkach...

Na wtorek przygotowałam proste zajęcia plastyczne dla dwóch grup. Starszaki robili armatkę z rolki po srajtaśmie i balonu, a maluchy malowały gąbeczkami moczonymi w farbie gumiaczki, które przyklejały potem na kałużę z farby. Pomagała mi studentka, ale ja to wszystko koordynowałam i dzieci się non stop o coś pytałay albo domagały. Do tego z podwórka przylatywał co chwilę chłopak, bym poszła otworzyć furtkę, bo piłka wyleciała za ogrodzenie. Gdy go za drugim razem ochrzaniłam, to po chwili siedzenia w spokoju zaczął się drzeć z podwórka na cały pysk "JUF MAGDA!!!!...." W koncu poszłam z tym kluczem do furtki i zostawiłam go studentce, jakby znowu piłka wyleciała za bramę.




malowanie pastą do zębów

dmuchawce o zapachu miętowym ;-)


A tu jeszcze w międzyczasie jakiś rodzic zadzwonił, by powiedzieć, że jego dzieci nie będą więcej przychodzić, by je wypisać. 

No i najlepsze - jakaś psychiczna sprzątaczka z akademii muzycznej... Skąd oni tych ludzi biorą?! Pierwszy raz ją widziałam i mam nadzieję ostatni. Borze ciemny!

Przyszła se do naszego kibla wody nabrać i zauwazyła, że w jednym sedesie woda leci... No leci od zeszłego tygodnia, bo się spłuczka zepsuła. Samą mnie to irytuje, ale co ja mogę zrobić z tym? Nie jestem hydraulikiem ani niczym takim. Nie znam się na kiblach.

Koleżanki ponoć powiadomiłu gminę, ale nikt nie przyszedł... No więc woda tydzień już się leje non stop. No, niefajnie, ale co tę babę to kurwa obchodzi?!

Okej, rozumiem, że przyszła powiedzieć, gdy zauważyła, bo mogło tak być, że nie widzieliśmy.... Ale ja jej na to, że wiem i koleżanki też wiedzą i że  już dawno zgłosiły, a ta kłapie tym dziobem i kłapie, pierdoli i pierdoli... Bo musimy iść to zobaczyć. Ja mówię po raz piąty, że wiem, że widziałam... Obok studentki dwie potwierdzają, że też widziały. A ona że musimy zobaczyć, bo to trza zgłosić, bo to marnowanie wody. bo ktoś to będzie musiał zapłacić i to bedzie dużo kosztowało i że musimy iść powiadomić osobę odpowiedzialną, bo ona wie, że ktoś tam jest na górze, bo widziała jak szedł i trzeba iść tę osobę powiadomić, bo to trza zgłosić... Mówię, że ta osoba to wie... a ta memle dalej jak nakręcona, że trzeba iść zobaczyć... 

Myślałam że nie wytrzymie i każę jej spierdalać sprzed moich oczu, bo ja tam mam co robić i bez takich kretynek, i cieknących kibli, ale w końcu studentka powiedziała, że idzie zobaczyć i poszły... Dalej tamtej dupę truła, ale w końcu poszła sprzątać w akademii. Co za pojebane babsko! 

Te trzy godziny minęło mi intensywnie, ale nie było źle. Wszyscy przeżyli. Potem koleżanka przejęła dowodzenie, a ja poszłam do roweru... Wtedy napięcie, które utrzymywłam, by sprostać trudnemu zadaniu dowodzenia w świetlicy, nagle mnie opuściło i poczułam, że nie mam już prawie wcale sił. Dojechałam do domu, ale czułam, że zmęczenie jest ogromne. Potem padłam na kanapę i nie miałam sił się podnieść. Ledwo co utrzymywałam się na nogach obierając ziemniaki i ogórasy. Szybki obiad: młode ziemniaki, ogórasy i jajco smażone. Smakówa!

Na środę paręnaście dni wcześniej, gdy jeszcze niezgorzej się czułam, planowałam wypad z Młodym do Amsterdamu. Mieliśmy się rano zabrać z Małżonkeim do Antwerpii, by tam wsiąść w pociąg bezpośredni do Amsterdamu, który nie wiele ponad godzinę jedzie... Jednak gdy zmęczenie się nagle z pełną mocą objawiło, przełożyliśmy Amsterdam na koniec sierpnia, jak chłopy wrócą z Polski.

W środę miałam zatem luz. W czwartek i piątek udało mi się przerobić po 3 godziny, ale poinformowałam wstępnie obie koleżanki, by się przygotowały mentalnie na fakt, że przyszły wtorek może być moim ostatnim dniem w pracy, bo mam dość...

Uzmysłowiłam sobie (tak w pełni z wszystkimi tego konsekwencjami), że we wtorek muszę prosto z dyżuru pojechać do miasta do szpitala, by wybrać ostatnią kroplówkę, a z doświadczenia wiem już, że jak skutki uboczne Zomety, czyli zmęczenie, nałożą się na złe samopoczucie może być kiepściutko. Nie wiem, czy tak będzie, bo tego nie przewidzisz, ale spora szansa, że będzie, a jeśli będzie, to nie ma takiej zasranej możliwości, bym dała rady pójść do pracy. I wtedy niefart. Dla wszystkich.

Dlatego powiedziałam koleżankom już w czwartek. Bowiem trochę niefajnie by było wiedząc jaka jest sytuacja, po prostu rano w środę napisac na whatsappie, że jestem chora. Lepiej, by dziewczyny wiedziały, że mogą zostać tylko we dnie na tym placu boju... Do końca przyszłego tygodnia albo do końca, a coraz bardziej skłaniam się ku opcji do końca. Jeśli tylko onkolog zgodzi mi się wypisać zwolnienie to wezmę do końca umowy, bo czuję się niebogato. Fizycznie to raz, ale w dużej mierze psychicznie mni eto wykańcza, zwłaszca biorąc pod uwagę cały kontekst - te wszystkie wysokie wymagania na początku, wygórowane standardy, strofowanie na każdym kroku, upominanie, a teraz wszystko nie tylko się robi na odpierdol ale doszło już do totalnego absurdu. Wysiadam. Dziękuję, Do widzenia. Tak się nie da funkcjonować.

Ta sytuacja mnie coraz bardziej wnerwia i ogromnie stresuje. Pomyślałam nad tym sporo ostatnio i uważam, że  tę świetlicę zwyczajnie powinno się zamknąć z powodu braku personelu i tyle. Tak nakazuje nie tylko logika, ale i odpowiedzialność. Nie wiem, o co tu w ogóle chodzi. I komu?

Baba chodzi do roboty ze złamaną nogą, choć lekarz jej nie kazał nogi nadwyrężać. Jeszcze autem przyjeżdża. Bo jest za mało personelu! No i? To jak brakuje ludzi, to chorzy mają pracować? No chyba kurwa nie!  Mnie to tam rybka, ale zastanawiam się, co nią kieruje...? I jaki to wszystko ma sens? Po co?!

Czemu tą sytuacją nikt się nie zainteresuje? Przede wszystkim nasz pracodawca, dział personalny... no chyba do jasnego grzyba wiedzą, że w tej placówce jest za mało personelu....

Gdzie jest urząd gminy będący odpowiedzialny za ten stan, a jednocześnie będący zleceniodawcą..? 

Kurde, przecież tu chodzi nie tylko o dobre samopoczucie, ale przede wszystkim o bezpieczeństwo dzieci. Pamiętam jak na początku  mnie na każdym kroku laski opierdalały, że nie chodzę po podwórku, "bo z jednego miejsca przecież nie widać wszystkiego", jak się przypierdalały, że nie zwracam dzieciom uwagi... One miały rację, bo w świetlicy trzeba mieć wszędzie oczy i uszy, trzeba trzymać non stop rękę na pulsie i szybko reagować... Tyle, że wtedy było nas na dyżurze po 4-5 pełnoprawnych wychowawców.

Teraz przez 3 godziny jestem sama (plus studenci, wolontariusze) i mam do upilnowania podwórko, ogromną salę w kształcie litery C oraz dwie toalety. Dzieci mogą biegać wszędzie. Gdy zarządzamy, że bawimy się na podwórku, mają się bawić na podórku, no ale kible są wewnątrz i trzeba przejść przez całą salę w kształcie litery C i wejść w wąski korytarzyk, by do tych kibli dotrzeć. Dzieci chodzą tam same, z wyjątkiem gdy poproszą kogoś o towarzystwo, bo np idą robić kupę...

 Idą i zaczynają się bawić rozwijaniem srajtaśmy, albo robieniem wielkiej piany z mydła w umywalce, co bardziej pomysłowi nalewają np wodę do gumowych rękawiczek i leją po całej toalecie... A co jak któreś spadnie ze schodków pod umywalką (umywalki są wysoko)? Co jak się który wywali na mokrej podłodze? I nikt nie zauważy...?

Idą z kibla i  zatrzymują się przy zabawkach i zaczynają sie bawić w najlepsze w środku... Idą w kilku i zaczynają się w berka w sali bawić albo coś kombinują... DZieci są nieprzewidywalne a ich wyobraźnia wielka... Niech się który wywali, spadnie ze schodów czy prądu się czepi...

Co innego mieć 30 dzieci zamkniętych w jednej sali, gdzie wszystko masz na oku, a co innego na tak dużym terenie z wieloma schowankami. Na podórku są krzaki, zza których dzieci nie widać i one np na drzewa się tam wspinają, gdy pani nie zauważy. A niechby tak który spadł i się połamał.

Gdy prowadzisz zajęcia, nie ogarniasz reszty sali, a nie ma obowiązku brania udziału w zajęciach.

Koleżanki studentki i wolontariuszki są różne. Jedna nie tylko pobawi się z dziećmi, popilnuje ich, obsrane portki czy pampersy zmieni, ale i zajęcia wymyśli i poprowadzi,  a druga przesiedzi cały dzień na krzesełku w jednym kącie. Już bym wolała całkowicie sama tam pracować, bo przynajmniej bym wiedziała, na czym stoję. Czym innym jest praca ze stałymi  kolegami a czym innym z randomami, o których nic nie wiesz. W normalnych okolicznościach student dostaje mentora, który go uczy i nadzoruje i przed którym odpowiada. Ja nie wiem nic o tych ludziach i nie wiem, co mogę im zlecać, a czego nie. Bo to też się zmieniło. Ba, mam wrażenie, że teraz każdemu wszystkim woilno i nikt nic nie musi. Nie ma żadnych zasad i wszystko stoi na głowie. Nagle studenci biorą nasze pracowe telefony i zapisują, wypisują dzieci, czego na pewno robić nie mogą, bo w apce tylko pracownik może się zalogować. Logiczne, przecież tam są najróżniejsze dane dzieciaków, numery telefowón rodziców, adresy, nazwisak lekarzy... Student - moim zdaniem - nawet nie powinien się zbliżać do tego urządzenia. Ale teraz u nas może. Pełen luz. Studenci i wolontariusze wpuszcają też rodziców do świetlicy ( i głównymi drzwiami i przez furtkę z ogrodu), a potem się okazuje, że przyszło dziecko, które jest niezapisane na wakacje... I chuj. Każdy robi co chce i myśli że tak ma być. 

To nie jest na moje zdrowie. Nie wiem czy na czyjekolwiek jest. Ja nie mogę pracowac w takim cyrku. Dopóki nikomu nic się nie stanie to pikuś, ale co jak się w końcu coś stanie...? Kto wtedy będzie odpowiadał? Podejrzewam, że raczej nie student... 

Zostało tylko 2 tygodnie i kilka dni. Obawiam się jednak, że nie podołam... Dzieciaki są fajne, wesołe, fajnie się z nimi pracuje i bawi, ale okoliczności i odpowiedzialność połączona z niemocą mnie przerastają. 

Nie tak się umawialiśmy i nie tak miało być. Mam nadzieję, że we wtorek będzie jakiś normalny onkolog na dyżurze i że dostanę zwolnienie, bo mam dość.


Małżonek we wtorek wrócił z roboty podminowany. 

Szef powiedział mu bowiem, że życzy sobie, by ten skrócił sobie urlop o tydzień, bo nie ma komu robić... Super. Małżonek w sobotę miał wyjeżdżać z Młodym do Polski. To dwa dni drogi, kolejne dwa dni to droga powrotna. Z dwóch tygodni zostaje wtedy 12 dni, a dobrze by było choc dzień wcześniej wrócić do Be, żeby wypocząć po dwudniowej jeździe i nie iść tak z marszu do roboty. 

Jakim trzeba być dupkiem, by o takie rzeczy prosić 2 dni przed zaplanowanym dawno na konkretny czas urlopem...? 

Małżonek wymyślił na poczekaniu, że w środę powie "dobra, ale w czwartek już do roboty nie przychodzę... "Tak też zrobił. Szef się zgodził i rozpływał się w podziękowaniach... 

Pojechali do Polski z długą listą planów wakacyjnych. Poza odwiedzeniem rodziny mają jakieś koncerty zaplanowane, nlo i zwiedzanie. Młody strasznoe sie uparł na Oświęcim, ale na lipiec już nie było biletów. Maja zatem iść do Majdanka i potem ewentualnie spróbować zdobyć bilet na sierpień. Poza tym w planach była Wieliczka, Muzeum Wsi Lubelskiej, różne rzeczy w Krakowie... Ciekawa jestem, ile z tej ich długiej listy uda im się w rezczywistości zobaczyć. Najważniejsze jednak by dobrze sie bawili i bezpiecznie wrócili potem do domu.

A wcześniejszy wyjazd dla Młodego był trudny. Odezwał się jego autyzm, który nie lubi nagłej zmiany planów. Bardzo niekomfortowo się z tym czuł. Nie chciał jechać w ogóle, ale w końcu się z biedą przekonał. Z drodze już się nastrój poprawił i wszedł w tryb wakacyjny - jak mi donieśli obaj panowie w wiadomościach na whatsappie.

W środę byłam w mieście się odchamić i zrelaksować. Ale się zmęczyłam. Ledwie z pociągu wysiadłam i przeszłam parę kroków s tronę rynku, nogi mi się w ołów zamieniły i ledwo co do tego rynku doszłam. No ale załatwiłam, co miałam załatwić i poszłam z Młodą, która mi towarzyszła, do ulubionej kawiarni na ciacho i kawsko. Pyszne było jak zwykle. Potem Młoda pojechała autobusem gdzieś do polskiego sklepu, a ja poszłam na dworzec, który od kilku lat jest w przebudowie i wejścia na niektóre perony należą do kategorii dziwne. Ciężko się wchodzi po metalowych prowizorycznych schodach. Będąc w połowie, pomyślałam, że lepiej było sprawdzić, czy winda działa, bo czasem działa, czasem nie... Nie wiem, jak ludzie na wózkach dostają się wtedy na drugi peron...?

Nic to, posiedziałam na ziemi i doszłam do wniosku, że jeszcze nie jestem na siłach, aby rowerować do domu, więc poszłam na dół, kupiłam sobie matchę i postanpwiłam poczekac na Młodą i wrócić dopiero następnych pociągiem. Tak też zrobiłam. Godzina czasem robi różnicę...

Rosco Mechelen

Matcha na dworcu

dziwne wejście na peron 2

dworzec w przebudowie (Mechelen)

Kawałek dworca jest już zrobiony... i widać czarną chmurę przez okno

czekam na pociąg, którym nie chcę jechać

W tym tygodniu znowu robiłam sałatkę z kozim serem, bo odkąd to traz w restauracji zamówiłam, a potem znalazłam przepis i raz zrobiłam, tak dołączyła ta sałatka do stałego menu. Taka jest pyszna. Mniam.
Jak się robi? Łatwo i szybko. 
1. Cykorię pokroić i skropić sokiem z cytryny.
2. Mix sałat, ogórasa, pomidora wymieszać i skropić octem balsamicznym i oliwą z oliwek.
3. Usmażyć bekon z kawałkami jabłkek i odłożyć na ręcznik papierowy do odcieknięcia.
4. Grube plastry (ok 100g) koziego sera trzeba polać miodem i zapiec pod grilem do zarumienienia (można posywać piniolami, ale te łatwo się przypalają w piekarniku).
5. Wszystko poukładać na talerzu, posypać orzechami makademii (lub włoskimi), pinolami, opcjonalnie mozna dodać rodzynki, suszone morele itp.
6, Żreć.


Przeczytałam arcyciekawą książkę pt. "Macica. Opowieść o naszym pierwszym domu". Autorka jest położną i opowiada nam o macicach. Książka napisana jest prostym językiem bez trudnych terminów medycznych. To literatura popularno-naukowa.
Wiedzieliście, że kobieta może mieć 2 macicie? Albo że historia zna przypadki facetów z macicami? Jeden ziomek podobno - tak powiada autorka - nagle zaczął krwawić z penisa i poszedł do doktora przestraszony, że ma raka, a tu jeszcze gorzej. Miał macicę. 
Poza tego typu ciekawostkami z książki dowiadujemy się wielu ważnych rzeczy o macicach jako takich. Autorka porusza też ważny temat, jakim jest dominacja mężczyzn w medycynie i jakie to miało konsekwencje na dziesiejszą wiedzę na temat kobiecego zdrowia, w tym funkcjonowania macic. Powiedzmy sobie szczerze, jeśli idzie o wiedzę na temat kobiecego zdrowia, kobiecego ciała, to jesteśmy dosyć zacofani. Dopiero zaczyna się badanie tych kwestii... Faceci przez wieki traktowali kobiety jak przedmiot, jak maszynkę do dawania przyjemności i rodzenia dzieci. Do tego też ograniczało się zainteresowanie kobiecym ciałem pod względem medycznym... Do tego dochodzi oczywiście religia i wypaczenie postrzegania świata oraz ciała.
Ostatnia część mówi o różnych przerażających medycznych eksperymentach na kobietach, na torturach jakim były poddawane niewolnice, kobiety biedne, czy zamknięte w obozach koncentracyjnych... Najbardziej jednak chyba jest przerażające czytanie o tego typu lub zbliżonych procederach dziejących się dzisiaj...
Lektura tak czy owak wyśmienita.

Wczoraj kręcąc do sklepu zauważałam, że na jednej z ulic jest bardzo kolorowo: balony, wstążki, 60-tki i tablice z życzeniami wystawione przed domami... Ktoś tam diamentowe gody obchodził i sąsiedzi w ten sposób uczcili ten piękny jubileusz. Chciałam więcej zdjęć zrobić, ale ludzie jeszcze tam balony dmuchali i girlany wieszali to nie będę się wygłupiać...
To tutaj dość popularny zwyczaj takie strojenie całej ulicy z okazji czyjegoś jubileuszu. Bardzo mi się to podoba. 



A skoro już przy strojeniu jestem i ciekawych zwyczajach to kiedyś zabawny element zobaczyłam pod jakimś domem. 

Narodziny dziecka tu też kolorowo się oznajmia, o czym już kiedyś pisałam i to chyba nie raz. Czasem cały dom jest przystrojony balonami czy wstążkami w stosownym kolorze (jak same niebieskie i białe, to zapewne chłopak się urodził), wielkimi tablicami z imieniem postawionymi pod domem, czy jakimś bocianem przyklejonym do ściany lub przytwierdzonym do ogrodzenia...

Tym razem stał znak strzegawczy ze smoczkiem a pod spodem napis "zmieniona sytuacja rodzinna", a jeszcze niżej imię. Ubawiło mnie to. 


Dziś przeszła ulewa i znowu wkurw mnie wziął, bo znowu nalało nam w cholerę do domu. Za każdym razem leje się chyba bardziej, szczególnie jak wiatr od określenej trony duje. Noż kurwa. Po schodach z poddasza woda płynęła już ciurem. Najstarza w końcu zamknęła klapę i dwa wiadra na niej postawiła oraz kupę ścierek, bo wszędzie się lało... Co ciekawe tym razem lało się też na schody prowadzące na parter i to w kilku miejscach. Nawet mi się nie chce iść zaglądać do Narnii (garderoby Najstarszej), bo jak woda leciała na sam dół to jak wygląda w garderobie, gdzie jest pełno ubrań, także zapewne na podłodze... 

Nie mam zdrowia do tych ludzi. Pierwszy raz problem zgłosiliśmy kilka lat temu. Wtedy lało się wszędzie na całej powierzchni dachu. Wysłali jakichś jełopów na czarno, którzy połazili po dachu, wymienili parę starych dachów na jeszcze starsze... Poprawiło się, ale koło komina wciąż kapało lekko przy mocnym deszczu. Zgłosiłam. Obiecali poprawić. Gdy sporadyczne kapanie zamieniło się w gęste kapanie, przypomniałam. Obiecali kogoś wysłać. Nie dawno byłam po raz kolejny u właścicieli i zameldowałam, żę teraz to już woda napieradala po schodach i po wszystkim innym za każdym razem. Pokazałm zdjęcia i video. Zgłosiłam też posputy kran w kuchni. Minęło już chyba ze 2 tygodnie i cisza...

Wysyłając zdjęcia z dziś na whatsappie, zobaczyłam, że w 2023 roku też wysyłałam zdjęcie tych schodów po deszczu... 

Ważne by 900€ co miesiąc na konto wpływało. Kto by się tam naprawami przejmował. Może to trzeba przestać płacić...? Kuźwa niby mili ludzie, ale to takie nieogary. Bo jestem przekonana, że oni złośliwie z rozmysłem tego nie robią, tylko że chcą po prostu 6 srok za ogon złapać i to nie biorąc pod uwagę w ogóle faktu, że oboje są już po siedemdziesiątce, a jedno obecnie na wózku... 

Nawet nie wiecie, jak bardzo chciałabym znaleźć dla nas nowy dom, gdzie nie będzie się lało na głowę, gdzie żaden jełop nie będzie niczego nam pryskał pod domem roudupem bez pytania ani powiadamiania, gdzie będę mogła sobie posadzić kwiatki i nikt ich nie zjeździ traktorem ani nie wyrwie... 

Nie wiem, czy w Belgii takie domy istnieją, ale pomarzyć dobra rzecz...

Nie długo ich syn zamieszka za ścianą. Może jak jemu się na łeb zacznie lać, to coś się zadzieje. A z tego co ex sąsiadka mówiła, to tam się też ciągle lało. Mam nadzeję, że się nalało i że coś zalało, bo coś tam już chłop poprzywoził... Nic to, jak nie będzie odezwy na wiadomość, to temu Młodemu powiem, jak tylko następnym razem go zobaczę. Wygląda na ogarniętego to może udźwignie ten temat. Tak sobie w ogóle myślimy, że jego przeprowadzka do tu może mieć wiele pozytywów w tej kwestii, ale mogę się mylić i to grubo....




trochę z dachu kurwa kapie


zaczęło kapać w nowym miejscu


20 lipca 2025

W upał szambo cuchnie bardziej, ale w ogrodzie botanicznym jest pięknie

 Kolejny gorący, upalny i suchy tydzień za nami. To jest bardzo fajne i przyjemne dla mnie, bo lubię jak jest ciepło, aczkolwiek też trochę męczące i zdecydowanie nienormalne. W Belgii normalnie zawsze dużo pada, a nawet bardzo dużo. Non stop pada i rzadko trafiają się dłuże okresy bez deszczu. W tym roku natomiast bezdeszczownie mamy już od kilku miesięcy. Tam parę razy coś porosiło, parę razy pogrzmiało, w niektórych miejscach nawet dosyć konkretnie ponoć polało, ale u nas akurat nie za bardzo, choć dobre i cokolwiek. W minionym tygodniu w każdym razie deszczu nie było. Dziś 5 minut przed południem popadało, ale teraz tylko od tego straszna sauna się zrobiła, bo jest około 30 stopni. Siedzę na kanapie i się pocę. Już całe ubranie mam mokre od potu, choć nic nie robię. Choć może to być zarówno wynik pogody, jak i oznaka czegoś, co w organiźmie szwankuje. A coś jest najwyraźniej nie tak jak trzeba, bo przez dwa dni miałam migrenę ze stanem podgorączkowym, biegunkę i zmieniony zapach moczu zupełnie bez wyraźnego zrozumiałego powodu, mam też ogromny smak na słodkie rzeczy, co ostatnio rzadko się zdarza, no a dziś jeszcze trochę mnie zimne dreszcze przechodzą i jestem słaba. 

Obstawiam przede wszystkim zmęczenie, które inaczej mogło się objawiać zimą, a inaczej teraz latem się objawia. Poczekam, popatrzę, zrozumiem więcej. Zapisuję tutaj w razie jakbym potrzebowała, choć w notatniku zdrowotnym też se zanotowałam objawy i odczucia.

Zapowiadają niby na kolejny tydzien burze i opady. Jednakże zapowiedzi to już parę razy były, tylko że na zapowiedziach się skończyło. W najlepszym przypadku się pochmurało na chwilę i porosiło tak, że nawet kury się nie chowały, bo nie było przed czym.

W ogródku trawa nam w tym roku nie odrosła, co zawsze na wiosnę miało miejsce. W zimie kury wydziobują, ale to dotąd w niczym nie szkodziło. W tym roku mamy w ogrodzie po prostu klepisko. Nic to. Jakoś strasznie nam to nie przeszkadza, ale niewątpliwie fajniej jest jednak mieć trawę pod stopami zamiast łysej ziemi i kurzu, czy błota. I dla nas i dla kur, które uwielbiają i potrzebują jeść dużo trawy.

 Codziennie wypuszcamy je wieczorem poza ogródek, gdzie żrą trawę i robale na dróżce pomiędzy domami. Czasem właściciel tylko się śmieje, gdy z taczkami tamtędy przemyka, a kury uciekają do ogródka. Czasem też traktorem jeździ jak szalony tamtędy, dlatego wypuszcanmy kurczaki dopiero po 20tej, bo wtedy mniejsza szansa, że trzeba będzie je zaganiać w przyspieszonym tempie... Ale na tej dróżce widać suszę, bo mimo że tam kilka razy w tygodniu podlewam tę trawę (dokładnie to piorę tam wstępnie świńskie dywaniki w balii  w wodzie bez żadnych detergentów i potem wylewam tam brudną wodę, którą następnie spłukuję trochę wężem) to ani razu jeszcze nie kosiliśmy tam trawy kosiarką, co w normalnych latach miało miejsce jakoś co dwa tygodnie. Tak, tu trawa rośnie w normalnych okolicznościach jak porąbana. Pierwsze koszenia za zwyczaj odbywają się koło wielkanocy, a potem wszyscy latają koło domu z kosiarkami systematycznie co dwa tygodnie aż do bożegonarodzenia. W tym roku kosiarki raczej rzadko się odzywają. Raz, może dwa razy słyszałam gdzieś u któregoś sąsiada, ale ogólnie nie ma co kosić, bo trawa nie rośnie.

Benia szukająca czegoś w trawie na dróżce


Ani w ogrodach, ani na pastwiskach. W letnim sezonie trawsko było zwykle nie do przejedzenia dla krów i koni, ale w tym roku te gadziska próbują jakieś mini kiełki szukać i wygryzać. Tylko same niejadalne chwasty stoją po pastwiskach. Niektóre są wyraźnie dokarmiane, inne mają różne pastwiska na zmianę, ale wiele zwierząt raczej stoi głodnych i wszystkie żebra można im policzyć... Staram się o tym nawet nie myśleć, bo i tak nic nie jestem w stanie na to poradzić. 



Kolejną rzeczą, a dokładnie to patologią, bo chyba tak to nalezy nazwać, która ujawnia się intensywnie naszym oczom i nosom podczas suszy to szambo wypuszczone masowo do strumyków i wszelakich rowów. Z naszych obserwacji wynika, że proceder nasilił się w ostatnim czasie, bo jednak pamiętam, że na początku naszego tutaj pobytu w pobliskium strumyczku pływały wesoło kaczki i inne ptaki wodne się gnieździły oraz żaby wesoło kumkały od czerwca, a teraz tam jest bagnisty śmierdzący ściek i nie ma więksych oznak  jakiegokolwiek życia. To samo tyczy się podleśnego strumyczka, który ściekiem wypełnił się gdzieś w okolicach pandemii i teraz sobie śmierdzi, a kaczki, żaby i czaple zmuszone zostaly szukać bezpieczniejszych miejsc. Na dalszej główniejszej ulicy ściek w rowie płynie odkąd pamięcią sięgam, co - nie ukrywam - dosyć mocno mnie zdziwiło na początku, bo jakże to tak taki przykładny kraj UE i takie rzeczy. Teraz mnie już nie dziwi, bo Belgia nie jest tu żadnym wzorcem ani dobrym przykładem jeśli idzie o wszelakie rozwiązania, prawo, ekologię i panowanie nad czymkolwiek, czy też inne takie rzeczy. Jest po prostu zwyczajnym krajem, gdzie wiele rzeczy funkcjonuje dobrze, czy nawet  bardzo dobrze i można to chwalić, a nawet się nimi zachwycać, ale tyleż samo działa źle i jest totalnie do bani. 

Jeśli chodzi o ekologię, ochronę przyrody i ratowanie planety to, moim nader skromnym zdaniem, robi się to w Belgii głównie na pokaz kłapiąc dziobem w mediach i wymyślając mniej lub bardziej debilne akcje oraz sponsorując jakieś pseudo ekologiczne wynalazki, z których ktoś ważny czerpie profity i głupiemu radość albo złudna satysfakcja. A życie i ludzie swoje.

W kwestii tego szamba próbowałam znaleźć jakieś wytyczne, jakieś miejsca, gdzie mogę to zgłosić, ale dowiedziałam się tylko z jakiegoś forum, że w sumie to gówno mogę i że takie sprawy nikogo nie obchodzą i nie ma na to sensownych paragrafów. Jakby ktoś jednak miał lepsze info, to chętnie się dowiem... Na razie nie zajmowałam się tym aż tak dogłebnie, a tylko przez chwilę, bo i ważniejsze prywantne problemy mam na głowie, ale jak będę mieć więcej czasu, to będę w tym szambie głębiej grzebać...

To samo z tymi zwierzętami na pastwiskach czy w domach, które żyją w złych warunkach. Młoda się tym interesowała swego czasu dość intensywnie i się dowiedziała, że to serio musi być już tragicznie, by policja zwierzęca się zainteresowała czy inne służby inteweniowały. 

No ale nic to, aż tak bardzo mi to szmbo nie przeszkadza, a tylko w oczy boli i drażni, bo bardzo kontrastuje z obecną zieloną nagonką, czy raczej zielonym pierdolcem, czyli tą całą  napuszoną i naburmuszoną eko mową i ekoteoriami, na które naiwni się nabierają, które jednako nijak się mają do tego, co widać słychać i czuć w realnym codziennym życiu. Zresztą jak zwykle.

krzyżaczek


Od piątku do wtorku miałam wolne. 

W piątek było święto, w poniedziałek i wtorek szefowa wpisała mi urlop to sobie odpoczywałam. I myślę, że to mi dużo dało, bo już myślałam, że chyba jednak pójdę po wolne, gdyż zmęczenie się nasila. Te parę dni pomogło trochę, ale to jeden krok w tył, by zrobić 3 w przód jeśli idzie o nasilanie zmęczenia fizycznego. Stres podskórny ukryty spowodowany niejasną sytuacją związaną z pracą i środkami do życia po zakończeniu umowy powoduje bezsenność. Nie myślę o tym jakoś intensywnie. W nocy w ogóle nie myślę jakoś o niczym, ale nie mogę zasnąć do północy, a budzę się przed piątą, jak Małżonek wstaje albo i wcześniej i też już nie mogę przeważnie zasnąć, choć bardzo sie staram. Sny mam chaotyczne i pełne zagrożeń, co mi mówi, że mózg myśli cały czas, choć nie jestem tego świadoma, stąd moje określenie podskórny. On tam jest, choć go nie widać. Mózgi takie jak mój myślą i analizują cały czas z wielką prędkością tysiące różnych danych nawet jak nie jestem tego świadoma. Co oczywiście ma swoje plusy i minusy.

Kiedyś napisałam do związków za pomocą specjalnego formularza na stronie, że chcę się umówić z jakimś ludziem od doradztwa zawodowego, by się dowiedzieć, jakie mam teraz opcje i jakich formalności muszę dopełnić, by nie znaleźć się w lesie po zakończeniu umowy, ale dotąd nie otrzymałam żadnej reakcji. Informują tam na stronie, że jak nikt nie odpowie, to mam o sobie przypomnieć. Nie piszą, ile razy...

Zapytałam AI i mi dała jeszcze kilka podpowiedzi, które będę wdrażać. Zaczęłam od umówienia się na spotkanie online z ludziem z funduszu zdrowia na najbliższy tydzień. Wolałabym na miejscu, żebym mogła swobodnie ewentualne papiery pokazać czy wypełnić, ale w teamsach też jest dobrze. 

Niestety mamy wakacje. Niestety w tej sytuacji, bo w innych to wporzo.

 Wakacje to czas urlopów i całowania klamek w urzędach nawet online. Fundusz zdrowia ma swoje biura w miastach, gdzie normalnie przynajmniej raz w tygodniu da się w pobliżu znaleźć coś otwartego dla klienta. W innych dniach można swobodnie umówić się na spotkanie i wtedy ktos przyjdzie do urzędu. W lipcu i sierpniu otwarte jest po tygodniu i tylko na umówienie. Najbliższy termin stacjonarnie był na sierpień, no to wybrałam online.

Mam nadzieję, że dowiem się czegoś sensownego. Plan B przewiduje poproszenie onkologa o zwolnienie podczas najbliższej wizyty w szpitalu, bo akurat pod koniec miesiąca mam ostatnią zometunię do odebrania. To było by jednak dosyć chamskie względem kolegów i szefowej oraz siebie samej rozwiązanie. Choć dosyć wygodne.

Pracujemy tylko do 13tego, o ile dobrze zrozumiałam. Nie mamy jeszcze rozpiski na sierpień.

Od poniedziałku jedenastego mają zacząć zabierać co grubsze wyposażenie świetlicy.  

Dwunastego ma się odbyć uroczyste pożegnanie z rodzicami i dziećmi, takie ze specjalnymi zabawami i kieliszkiem wina musującego, a trzynastego sprzątanie ostateczne i przekazanie kluczy następnej firmie.

 Mam przeczucie że te ostatnie trzy dni to będzie niezła korba i fiksum dyrdum, no i że będzie ckliwie...

Zatem  przede mną jeszcze trzy tygodnie i trzy dni. Potem zacznie się jakiś kolejny rozdział, którego scenariusz nie jest mi na razie znany. Może uda mi się coś ustalić i trochę rąbka tajemnicy uchylić na rozmowie z przedstawicielem funduszu. Może i ze związków ktoś się w końcu odezwie. Po niedzieli wyślę formularz ponownie, bo co mi szkodzi. Może onkopielegniarka mi coś znowu doradzi... 

Ostatnie trzy dni pracowałam po 3 godziny po południu. Komuś się może wydawać, że trzy godziny to spoczko, że to niezbyt wiele, ale mnie takie trzy godziny całkiem nieźle dają w dupę. 

Jako że zaczynałam przed przerwą ciasteczkową już po zajęciach prowadzonych to nie musiałam niczego specjalnego przygotowywać. Kupiłam jednak znowu 2 piankowe samoloty w actionie, co okazało się znowu wyśmienitym pomysłem za 3 euro.

 Już idąc do kibla na mycie rąk, podszedł do mnie i koleżanki jeden ze starszaków, by zapytać, czyje te samoloty w plecaku na podwórku i po co one tam są, co wielce nas ubawiło. Gdy odparłam że będziemy się nimi bawić po jedzeniu, od razu zaklepał sobie pierwsze miejsce haha. Obawiałam się, że będą się bić i zaraz połamią samoloty, ale o dziwo mimo że bawili się przez dwa dni intensywnie wszyscy, samoloty wracały do mnie wieczorem w nienaruszonym stanie. 

W piątek koleżanka przyniosła swojego partyboxa (bezprzewodowy głośnik na bluetooth), więc było tanecznie. Śmieszne jest, że też miałam swojego boxa wziąć, ale jako że wciąż miałam w plecaku te samoloty, a oprócz nich książki i że se telefonu zapomiałam podładować, to się rozmyśliłam. I dobrze. Najpierw koleżanka zapodała muzę, ale sama siedziała na krześle, a obok niej nasze studentki. Ja se rysowałam z dziećmi przy stoliku i zastanawiałam się, czy ruszą w końcu zadek z krzeseł, czy tak będą siedzieć jak matrony. Koleżanka najwyraźniej jednak trochę się wstydziła i brakowało jej pewności, bo to ta co z Najstarszą do szkoły chodziła, czyli młoda. W końcu jednak wstała i zaczęła się wygłupiać, co, jak idzie się domyślać, zaraz przyciągnęło dzieci z całego podwórka i zaczęli wyginać śmiało ciało. Starszakom szybko się znudziło i wrócili do wcześniejszych zajęć. Jedni kraftowali coś w krzakach, inni kopali zaciekle w piaskownicy, a inni ganiali za tymi samolotami z górki, a od czasu do czasu prosili koleżankę o wypuszczenie ich za ogrodzenie, by mogli przynieść samolot, który przefrunął nad ogrodzeniem. Jak sobie potańczyliśmy w kółeczku, zaproponowałam swoje książki, bo mi nogi do dupy zaczęły wchodzić. Dzieci z chęcią przystały na czytanie. Usiedliśmy zatem na gumowych płytkach i rozłożyliśmy książeczki, co pozwoliło i dzieciakom trochę odsapnąć. Przyniosły też swoje bidony i poprosiły o napełnienie ich świeżą wodą, co też uczyniałm po raz nie wiem który. Tutaj każdy ma bidon i wszyscy piją wodę z kranu. Inne napoje są w Belgii raczej niedozwolone a na pewno niemile widziane w takich placówkach jak szkoły i świetlice, co już chyba mówiłam, ale nie każdy czyta wszystkie posty.

Na koniec trochę obrazków z mojej i młodego wycieczki rowerowej do pobliskiego ogrodu botanicznego

Był to drugi test nowego roweru. Tym razem zabraliśmy go na górki w Meise. Fajnie się kręci po górkach z motorkiem. Prawie nie czuć, że jedzie się pod górkę. Znowu ponad 30 km przekręciliśmy, a do tego przemaszerowaliśmy ponad 5 tysięcy kroków po ogrodzie. Moja kondycja jest nie najgorsza zatem i chyba się poprawia, tylko że nadal wszystko jest bardzo nieprzewidzialne, bo w jeden dzień spokojnie pokonam 30 kilometrów nawet bez motorka, a drugim razem nie mam siły wstać z kanapy ani wyjść zo domu, bo taka jestem słaba. To ruletka. Nauczyłam się już jednak, że nie powinno się z tym walczyć ani nic na siłę robić. Jak czuję, że jestem dętka i nie muszę iść do pracy, to po prostu siedzę cały dzień na kanapie lub na leżaku w ogrodzie. Nie biorę się za żadne sprzątanie, nawet jak jest syf. Odpuszczam gotowanie, bo można coś zamówić albo jajecznicę usmażyć i przeżyć do lepszego dnia. Gdy mam dobry dzień, to ugotuję, posprzątam, umyję okna, a nawet ciasto i chlebuś upiekę. Nie jest jak dawniej, że wystarczyło chcieć, że wystarczyło się zmusić. Teraz jak ciało oznajmia, że pierdoli-nie-robi, to lepiej się posłuchać i mieć wszystko tam gdzie słonko nie dochodzi…. Ale chodźmy do tego parku wreszcie…

Naszym celem w parku była szklarnia z egzotami, ale nie dotarliśmy tam, bo utknęliśmy na stawie pod zamkiem. Tyle tam ładnych obiektów do oglądania było, że szkoda było tego zostawiać. Szklarnia nie ucieknie. Będzie powód by ponownie tam pokręcić rowerem. Długo polowaliśmy z telefonami na wielkie ważki, ale to jest strasznie upierdliwe - lata ci przed nosem z furkotem i przysiada gdzieś na sekundę, ale zanim pstrykniesz, już diabła nie ma. Ojciec by doradził pewnie, żeby soli na ogon posypać, ale nie mieliśmy soli hahaha. 😜 

Wypatrzyliśmy rybska w stawach i żabki na liściach. Był też ptaszek dzidziuś, który nieustannie nawoływał mamę, gdy ta tylko znikała mu z oczu. 

Epickiemu spodobała się tratwa na linie, którą można się było przeciągnąć na wyspę. Dla leniwych był też mostek przewidziany. Dla hecy zaczęliśmy ciągnąć jakichś ludzi z drugiego brzegu, którzy podłapali temat i stanęli po prostu z założonymi rękami zaśmiewając się dziko. 

W knajpce Oranżeria (dawniej tam egzotyczne drzewka właściciele przechowywali w czasie zimy) zamówiliśmy pizzę, bo Młody był głodny, ale taka była ohydna, tłusta i cuchnąca, że całą z przykrością wyrzuciliśmy do kosza. Bleee! 

Potem poszliśmy na lody i te już były pyszne, tylko moje suszonymi płatkami były posypane, co może i pięknie wyglądało, ale dziwnie się jadło. Strasznie długo trzeba było mielić. Za to wafelek był dobry, jak polskie wafle, a tu zwykle wafelki do lodów są twarde i niesmaczne… Taka jest przynajmniej moja opinia.

Ogród polecam o każdej porze roku, bo jest fajny. Zamek uroczo prezentuje się na wodzie, choć w zamku nic ciekawego nie ma. Zwykle jakieś wystawy bez związku z zamkiem…




tratwa







żabcia







dzidziuś


kaczuchy odpoczywające w cieniu





lody ze śmieciami z ogrodu




gęsi


Park jest ogromny. My przeszliśmy tylko od głównego wejścia Cesarzowej Charlotty do Oranżerii i z potem obeszliśmy staw z zamkiem, po czym wróciliśmy do domu. Następnym razem pojedziemy obejrzeć szklarnie…