6 lipca 2025

W robocie burdel, ale przejażdżka starym pociągiem była fajna

 W robocie coraz to zabawniej. 


W tym tygodniu miałam dyżury z jedną koleżanką i taki jest teraz system, że na dyżurach jest jedna do dwóch pełnoprawnych wychowaców, a reszta to mniej lub bardziej przypadkowe osoby, czyli wolontariusze, studenci. Jeśli trafi się na ludzi ogarniętych, pracowitych, faktycznie chętnych do pracy to jest fajnie, normalnie, wszystko działa jak należy, ale bywa, że do świetlicy zawitają jakieś oszołomy albo lenie, a wtedy to już inna historia.

Nam po-ma-ga-ły w tym tygodniu studentki, które zdają się stanowić wręcz idealny wzór typowej współczesnej młodzieży przedstawiany, czy razej wyszydzany w socialmediach.

Nie powiem, że one nam jakoś specjalnie przeszkadzają, bo one w ogole nie przeszkadzają nikomu w niczym... ale gdy pomyślę, że studentjob to praca normalnie pełnowymkiarowo płatna, tylko zwolniona z podatku i ubezpieczenia, czyli innymi słowy, ze te studenciaki zarabiają pewnie więcej niż ja czy koleżanki, to jednak nerwa trochę bierze…

Parkur bosych stópek uważam za udany. 

Pewnie dlatego, że wymyślony na poczekaniu. Wieczorem wymyśliłam, Młody poddał jeszcze parę pomysłów, a rano zabrałam do toreb rowerowych trochę kamyczków, trochę słomy, trocin, jakieś miękkie piankowe arkusze z przesyłek różnych, po drodze ze rałam trochę wierzbowej kory pod lasem… No ale po kolei. 

Jest poranek  pięknego upalnego dnia w naszej placówce. Mamy pod opieką ok 50 dzieci, głównie maluchów w wieku przedszkolnym, wczesnoszkolnym, ale też parę starszaków. Koleżanka robi za odźwierną... (pełni dyżur przy drzwiach - wpuszcza, wypuszca rodziców do/z świetlicy, rejestruje przybycia i wyjścia dzieci, a także wszelakie uwagi dotyczące dzieci, typu "dziecko źle rano się czuło" więc musimy mieć je na oku, "dziecko się wywaliło i nabiło se guza" więc trzeba rodzicowi to przekazać, "dziecko skupkało sie w porty" "dziecko tłukło się z innym dzieckiem" "dziecko nie może dziś bawić się na słońcu..." "dziecko ma alergię na cośtam" - jej zadaniem jest to wszystko ogarnąć i dopilnować, a poza tym oczywiście pilnuje dzieci biegających wkoło, czasem podciera zadki, gdy któreś zawoła z toalety, koordynuje też czas jedzenia, wolnej zabawy, prowadzonych zajęć, jednym słowem ma baba co robić.

Ja mam dyżur na podwórku, gdzie wymyśliłam sobie zorganizować i prowadzić tą ścieżkę bosych stópek dla wszystkich chętnych dzieci. Jednocześnie muszę mieć też resztę podwórka na oku, odpowiedać na pytania, wydawać sprzęt (zabawki) ze szopy, zdejmować i zakładać buciki, czasem lecieć opatrywać ranę albo zlecać koleżance to opatrywanie. Przy budowie parkuru i ukrywaniu rzeczy do szukania pomiędzy drzewami (inna zabawa) z chęcią i dobrze się bawiąc oraz pomysłami służąć pomagały starszaki. One też pomagały potem maluchom na trasie - prowadziły, tłumaczyły co i jak... super sprawa, fajne dzieci.

Mamy dwie studentki-pracownice do pomocy. 

Jedna wyszła za mną na podwórko, usiadła na ławce w słoneczku i założywszy nogę za nogę kontempluje otoczenie nie wykazując jakiegokoliek zainteresowania jakąkolwiek pracą, pomocą, czy co tam powinien taki studecik robić podczas w pracy w świetlicy. Nie pyta też, czy może jakoś pomóc, coś zrobić…

 Druga pomaga, jak się należy domyślać, koleżance w środku. Taką przynajmniej mam nadzieję. 

Dzieci mogą wybierać, czy bawią sie na podwórku, czy w sali, więc wielu lata w te i wewte, że ciężko ogarnąć to rozumem.

Zwołałam dzieci, które chcą wziąć udział w zabawie i mówię, że powinny zdjąć buciki, choć nie muszą. To jeszcze małe gamonie. Niektóre mają zaledwie 2,5 roku i nie wszystko ogarniają samodzielnie, a czasem nawet nie bardzo kumają, o co ci chodzi. Chetnych jest dużo. Pomagam zdejmować buciki, jednocześnie zaganiam do kolejki tych, którzy zabierają się za psucie trasy, bo to dzieci. Starzaki ciągle pomagają, gdzie mogą, choć sami chcą wziąć udział w zabawie i sami mają zalewdwie po kilka lat, a tymczasem nasza pani-studentka, siedzi sobie na ławce, jak siedziała, jakby kuźwa na jakimś przedstawieniu była. Nic jej tam pod kopułką nie zaświta, że może by tak podejść do jakiegoś dziecka, pomóc przy zdejmowaniu bucików... Ja myślę o tym wszystkim dopiero potem, gdy mam czas na rozkminy, bo w trakcie tego kołowrotka to ja po prostu dwoję się i troję, by jakoś nad tym zapanować odrobinę i wszystko przebiegało z planem. Nie jestem przygotowana do prowadzenia studentów.

No ale dobra, zrobiliśmy parkour. Jakieś dziecko w końcu wyciągnęło w którymś momencie pannę za rękę na trasę i musiała z nim przejść całą ścieżkę. Nawet dobrze jej szło, ale entuzjazmu to ja tam nie widziałam, czego chyba człowiek jednak by się po młodej dziewusze, która pcha się do pracy z dziećmi,  spodziewać powinien. Choć może dzisiaj w pracy już nie trzeba pracować…? Diaboł wie, czego dziś w szkołach tych wszystkich młodych ludzi uczą…?

Zabawa była przednia. Niektóre dzieci zapytały, czy mogą jeszcze raz przejść całą trasę, a potem jeszcze raz. 

Na trasie najpierw zrobiliśmy z koca i krzeseł "tunel", potem slalom z pachołków, gumowe kółka, a potem było sensorycznie: mokre piłeczki basenowe, kamienie, sznury, słoma, trociny, błoto, arkusze piankowe do pakowania pomiędzy belkami, orzechy (pod orzechem miało to miejsce i chłopaki sporo zielonych orzechów nazbierali), kora i cała mała piaskownica piachu, którą to atrakcję dzieciaki same wymyśliły i przygotowały. 

.







Drugim, osobnym etapem było szukanie pokemonów pomiedzy drzewami (wydrukowałam różne małe pokemony, wycięłam i nasadziłam je na drewniane patyczki do mieszania kawy, a dziatwa powtykała to w randomowych miejscach, a część umieścili też na drzewach i krzakach. Znajdowali i chowali od nowa, by znowu szukać. Gdy zaczęli się kłócić, zakończyłam zabawę. Pomysł jednak wielce udany.


Tymczasem druga pomocnica wyniosła za sugestią koleżanki na podwórko dwa stoliki oraz akcesoria plastyczne i robiła z chętnymi dziećmi fajne obrazki oraz papierowe zegarki. Potem ta, co się dotąd opalała, poszła jej towarzyszyć. No i fajno. Niech robią, co lubią, byle coś robić pożytecznego.

Potem ogłosiłyśmy z koleżanką czas sprzątania. Popsuł nam się odtwarzacz, więc nie było piosenki sprzątaniowej, która nawołuje do zbierania zabawek i porządku, zatem łaziłam po sali i po podwórku drąc się, że "SPRZĄTAMY! i idziemu do środka", bo pora na siku, mycie rąk i siadanie do stolików, by zjeść owoce i się napić. Podeszłam też do stołu studentek studentek oznajmiając czas sprzątania, ale jakoś nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Dzieci siedzące tam, popatrzyły na panie, ale że te nic nie robiły to i dzieci nie ruszyły się  z miejsca. Pomyślałam, że  może coś muszą tam dokończyć z dzieciakami czy coś i poszłam dalej. Aż tak się nie pali. Wtedy usłyszałam płacz, więc pobiegłam tam, a tu chłopiec sobie drzwiami w palucha przydzwonił. Gdy zdjął buta, na skarpecie od razu mała czerwona plamka się pojawiła. Akurat kolezanka nadeszła z drugiego krańca sali i zaoferowała się, że opatrzy szkraba, no to poszłam dalej ogłaszać przerwę i obszedłszy całą salę i cały ogród  wróciłam  znowu do stolika studentek, gdzie nic nie drgnęło, więc powtórzyłam dosyć dosadnie że WSZYYSCYYY! sprzątają i że WSZYSTKIE dzieci muszą natychmiast stawić się w srodku. Dzieci poszły a studenki wstały z wielkim ociąganiem i zaczeły się niezdecydowanie rozglądać. Nie wiem, może krasnoludków wypatrywały w trawie, które by ogarnęly ten burdel, które one zrobiły...? Na stołach i pod stołami na trawie pełno ścinków papierów, kleju, kolorowych kryształków i piankowych kształtów. Nic nie ogarnęly. NIC! Gdy ja poszłam prowadzić dziatwę do toalety to one zostawiły  wszystko  i snuły się bez celu niczym jakieś zombiaki po sali. Ani nie posprzatały swojego miejsca pracy, ani nie wnisoły tych stolików i krzesełek do sali, żeby dzieci miały przy czym usiąść, ani nic niczego nigdzie. Dopiero koleżanka skończywszy opatrywać malca, poszła i zagoniła je do pomocy w kiblach. Akurat już wtedy wszystkie dzieci zdążyły się załatwić i już tylko troje dzieci czekało do mycia rąk, gdy zjawiła się pomoc. Podziękowałam zatem grzecznie.

Dobra, kurde, ja rozumiem, że młode dziewczyny mogą nie wiedzieć, co, kiedy i jak trzeba robić, że czekają na wskazówki czy jasne, konkretne polecenia. Może są też niepewne siebie i trochę przytłoczone tym chaosem świetlicowym, ale do cholery jasnej, jak mówisz komuś jasno i wyraźnie, że jest pora sprzątania to chyba już nie trzeba tłumaczyć, jak się to robi...? Czy trzeba...? Bo może to pokolenie faktycznie już takie głupie jest, że trzeba jak debilowi krok po kroczku tłumaczyć "wyciągnij rącię, schyl się i podnieść ten papierek, i tamten też, a teraz się wyprostuj i idź zanieść ten papierek do tego takiego szarego dziwnego pudła, bo to jest kosz na śmieci...". 

Tak serio to zakładam, że laski nie są z Marsa, tylko tu się wychowały i tu chodziły do szkoły, a pewnie nadal chodzą, skoro mogą studenjob robić, czyli raczej oczywiste jest dla nich, co trzeba robić po ogłoszeniu sprzątnia, bo tutaj w każdej szkole, w każdej świetlicy, w każdym przedszkolu wygląda to tak samo. Być może wydaje się pannom, że skoro już nie są dziećmi to już niczego nie muszą...? Wszak na kursie miałyśmy taką, co to była przekonana, że w świetlicy to ona się będzie tylko z dziećmi bawić, a tu kazali jej, o zgrozo, nosy i dupy dzieciom podcierać, a nawet zamiatać. 

Zresztą, jak one by się z tymi dziećmi po prostu bawiły, czy pogaduszki jakieś prowadziły, to też by nikt nie miał pretensji, ale one - jak im nic nie zadasz konkretnego, to będą se po prostu siedzieć. Ustaliłyśmy z koleżanką, że dziewczynim trzeba zadawać konkretne proste zadania i wszystko dobrze tłumaczyć, ale w takim cyrku przy tak małej liczbie właściwego personelu nie zawsze jest to takie proste jak się wydaje. U mnie teraz multitasking w ogóle nie działa. Jak widzę np bałagan, to próbuję go sama najszybciej ogarnąć bez kombinowania i szukania chętnych do pomocy. Zwyczajnie mi to do głowy wtedy nie przychodzi. A powinno. Tak przynajmniej logika by nakazywała i spróbuję w przyszłym tygodniu jednak szukać potencjalnych jeleni chętnych do wykonywania roboty i rozdzielać zadania. Aktualne moje podejście było bowiem niewłaściwe w tych nowych niecodziennych okolicznościach. Nie umiem teraz na poczekaniu wymyślić nowych rozwiązań tak jak dawniej. Mózg jest wciąż taki strasznie zamulony, że już nie mogę tego zdzierżyć. To jest bardzo uciążliwy stan. W spokoju w domu mogę jeszcze coś wykombinować, ale w nagłych wypadkach, pod presją, w nerwach mam po prostu blue screen, czy jak kto woli czarną dziurę.

Wczoraj przyszłam po południu tylko na dwie godziny. Koleżanka, gdy mnie zobaczyła, pyta, czy do pracy jeszcze teraz przyszłam (bo myślała, że może po coś innego). Jak potwierdziłam, odrzekła, że chyba nawet nie wiem, jak bardzo ją to cieszy i od razu zleciła mi pójście do sali ze stołami i spróbowanie ogarnięcia tego miejsca, by dzieci mogły za chwilę zjeść ciastka. Borze szumiący! Jakby tam jakaś bomba wybuchła. Wszystko wszędzie, a szczególnie tam, gdzie nie powinno być. Co za szajs!

Poustawiałam prosto stoliki, bo jakimś dziwnym trafem każdy stał w inną stronę, zebrałam z nich papier, prace plastyczne, akcesoria rózne, gry pozbierałam w miarę możliwości ze stołów i podłogi, tak samo jak mazaki i zatyczki do nich rozpitolone po całej sali i odłożyłam na półki,  zamiotłam tonę piachu z podłogi, bo na tym się przecież zabić można... Koleżanka zagoniła studentki z dziećmi do kibli na siki i mycie łap. Na podwórku tego dnia dyżurowała wolontariuszka - fajna babeczka ze świetnym podejściem do dzieci - ona jeszcze trochę pomogła przy szykowaniu się do ciasteczkowania, ale akurat dyżur kończyła, więc zaraz zabrała się do domu. 

Ciężko mi się pracuje w takich okolicznościach. Dla mnie o wiele za duży chaos i burdel. Okropnie mnie to stresuje i męczy, a to z kolei powoduje, że łatwo tracę cierpliwość. Udało mi się nawet porządnie opiedolić jednego smrola, którego przyłapałam na rozwalaniu (tyle co pozamiatanych na kupkę) śmieci po całej podłodze, co raczej mało pedagogiczne było. Choć z drugiej strony, pomyślałam sobie potem, że może dzięki temu gówniarzyk na całe życie zapamięta, że nie rozpierdala się pozamiatanych śmieci. Wyobraziłam sobie też, jak ktoś za naszych czasów by zrobił coś takiego. Kuźwa, chyba tydzień by na dupie nie siadł. A dziś nawet głosu podnieść nie wolno, bo od razu drama…

Coraz bardziej dochodzę też do wniosku, że dziś większość dzieci w domu nie robi kompletnie nic i nikt ich nie nauczył też szacunku do czyjeś pracy. Zamiatanie podłogi w świetlicy to jest syzyfowa praca. Mało które dziecko (a i sporo rodziców) przelezie ci przez podmiecione śmieci, nawet gdy hektar miejsca dalej mają. Podejrzewam, że to wszyscy ci, którzy zatrudniają sprzątaczki i zwyczajnie nie mają pojęcia co to znaczy sprzątać. Nie potrafią tego i nie rozumieją w czym w ogóle problem. No albo zwyczajnie niektórzy ludzie są po prostu cholernie tępi tudzież chamscy.


W przyszłym tygodnu będzie już chyba mniej dzieci. Tak przynajmniej wynika z informacji w naszej aplikacji. Może zatem będzie się lepiej i spokojniej pracowało...? To, jak wyglądała praca i opieka nad dziećmi u nas w minionym tygodniu, odbiegało dosyć od norm i standardów oferowanych dotąd przez tę organizację, choć koleżanki i szefowa starają się jak mogą. Wyżej dupy jednak nie podskoczysz. 

Koleżanka, z którą dyżurowałam, nie przygotowywała żadnych specjalnych zajęć. Wymyśla po prostu jakieś proste rzeczy na poczekaniu. Wszystkie się bowiem bardzo wkurzyły na naszą firmę, która w poprzednim tygodniu wysłała ludzi do przejrzenia rzeczy, materiałów, sprzętu, by mogli oszacować, co się potem przyda w innych placówkach. Przy okazji mieli zabrać rzeczy, z których już korzystać nie będziemy. Przybyli poza godzinami pracy i nikogo o nic nie pytając ani nie informując pobrali ze szaf z materiałami artystycznymi i różnymi przydasiami, co im się żywnie podobało. Jedna koleżanka otworzyła potem szafę, by coś dzieciom dać do majsterkowania a tu dupa - nie ma. Druga kolejnego dnia miała robić z dziećmi mydełka. Otwiera szafę, a tu nie ma żadnego z  przygotowanych wcześniej składników i akcesoriów. Mnie by chyba tam szlag na miejscu trafił. One i tak są cierpliwe albo dobrze to ukrywają. Dziewczyny miały tam poodkładane do osobnych pudełek rzeczy potrzebne im do zajęć wakacyjnych i to wszystko zniknęło. Mnóstwo materiałów zabrali, tak że teraz nie ma za bardzo z czym organizować zajęć dla dzieci. Jest dziwnie. Na prawdę dziwnie się porobiło w tej placówce. Człowiek by oczekiwał, że przynajmniej ze strony obecnego pracodawcy wsparcie i sympatię dostanie ten kto zostaje do końca, a tu jeszcze kłody pod nogi. Idzie się domyślić, że nagłe odejście części personelu jest pracodawcy nie po nosie, ale czy to powód by karać tych, którzy zostali samotni na placu boju? No chyba raczej medale by i  się należały, kwiaty i czerwony dywan, a nie że szabrowników się wysyła i traktuje jak śmierdzące gówno, zło konieczne i oiąte koło u wozu. Tak to przynajmniej odbierają koleżanki, które przepracowały tu po kilka do kilkunastu lat. I ja też tak to widzę, choć poniekąd to ja trochę z boku patrzę, bo nie zdążyłam się z tą placówką ani z tą drużyną jeszcze jakoś specjalnie związać, no i gdyby nie ta cała sytuacja, już bym tam dawno nie pracowała, bo gdyby było tam normalnie, nie wróciłabym z chorobowego do świetlicy w lutym.



Wspominam, jak przyszłam tam we wrześniu. Na pierwszysm zebraniu przy stole siedziało ponad 10 wesołych, uśmiechniętych, energicznych, pełnych entuzjazmu i niesamowitych pomysłów babeczek. Dziś jest nas 5, z czego jedna przyszła już później, a druga jest oficjalnie na zwolnieniu lekarskim, czyli 4. 

Dzieci te same, co wtedy. Sala ta sama. Klimat całkowicie odmienny od tamtego. Zero entuzjazmu. Zero satysfakcji czy radości z wykonywanej pracy. Bałagan, żeby nie powiedzieć burdel i to zarówno fizyczny w salach, jak i kadrowo-godzinowy. Plan pracy zmienia się niemak każdego dnia. Nawet w połowie dnia dostaję wiadomość od szefowej z pytaniem, czy na drugi dzień mogę przyjść o innej godzinie niż stoi w planie, bo np (jak w tym tygodniu) student tego dnia się nie stawił do pracy i nie ma z nim kontaktu, więc nie wiadomo, czy przyjdzie jutro... Dziś na nikogo nie można liczyć. Ludzie (nie tylko u nas, Małżonek obserwuje to samo) są niesłowni, bez honoru, kultury. Jednego dnia po prostu nie stawiają się w pracy albo przychodzą grubo spóźnieni bez jednego słowa przeprosin, usprawiedliwienia, bez powiadomienia. Była koleżanka spotkana w sklepie opowiadała, że w jej nowej pracy studentka po prostu jednego dnia powiedziała dzieciom, że idzie się opalać, bo ładna pogoda i poszła nikogo z pracowników nie informując. Szukali jej wszyscy, a dzieciom nie chciał z pierwa nikt uwierzyć… W jakich my czasach, ludziska, żyjemy? Ciekawam, czy w innych krajach też młodzi mają czasem takie dziwne nam staruszkom podejście do życia…?



Pamiętacie jeszcze zapewne jak się denerwowałam na koleżanki, które mnie non stop pouczały, strofowały, poprawiały... Minęło zaledwie kilka miesięcy od tego czasu, a one już od dawna tu nie pracują i dziś już nikt nikogo nie poprawia ani nie krytykuje, nawet takie sytuacje jak te opisane powyżej są dziś normą. Nie ma już wyśrubowanych standardów. Nie wiem, czy w ogóle jeszcze mamy jakieś standardy. Dziś wystarczy, że przyjdziesz do pracy i posiedzisz przez 4 godziny przy stoliku, a i tak ci podziękują.

 A wracając do tych super mądrych byłych koleżanek, to właśnie się dowiedziałam, że jedna od kilku miesięcy jest chora, a druga bardzo niezadowolona z nowego miejsca pracy i ponoć ma odchodzić... No i prawidłowo. Nie żebym była złośliwa. No skąd. Co ty.



Nie rozumiem całej tej naszej sytuacji. Jest arcydziwna, żeby nie powiedzieć chora i patologiczna.

Postanowienie gminy o zmianie firmy jest może głupie, bo szukanie oszczędności kosztem dzieci ja za normalne nigdy nie uznam, ale też wolno urzędnikom podjąc taką decyzję, nawet jak to wielu się nie podoba. Tak samo jednak moim koleżankom wolno było podjąć decyzję na temat swojej kariery zawodowej i swojego własnego życia, bo nie są niewolnikami gminy póki co. 

Chyba żaden urzędas nie jest na tyle głupi, aby twierdzić, że dla kogokolwiek 200-800€/mc mniejsze wynagrodzenie nie robi żadnej róznicy i że raczej nie powinno się od ludzi oczekiwać, że nie skorzystają z możliwości zmiany miejsca pracy zachowując dotychczasowe lub zbliżone wynagrodzenie. Z atmosfery, jaka teraz panuje, jednak należy chyba wnioskować, że urzędas jednak był aż tak głupi, bo wychodzi na to, że decyzja naszego personelu była dla gminy szokująca, bardziej niż niespodziewana... No i teraz są wszyscy obrażeni i sytuacja jest śmierdząca, a relacje napięte. A raczej jest brak jakiejkolwiek relacji.

Ja to myślałam, że jednak mimo wszystko jakis radny, burmistrz czy inny tam pracownik gminy odpowiedzialny za szkoły i świetlice jakoś się pofatyguje na koniec do takiej świetlicy, by pożegnać, podziękować ludziom za lata ciężkiej pracy i co tam się robi w takich okolicznościach... A tymczasem gmina nie raczyła nawet podstawowych informacji przekazać związanych z przejeciem. CHORE!

Myślałam też, że ta nowa firma też jakoś normalnie z godnością i rozumnie się zachowa, że przyjdzie ktoś choćby raz okiem rzucić na lokal, otoczenie. Że porozmawiają z dotychczasowymi pracownikami, by poznać trochę warunki, dowiedzieć się coś choćby ogólnikowo na temat dzieci, problemów, jakie istnieją w tej grupie etc… 

W mim mniemaniu tak powinno wyglądać przejęcie świetlicy. Kurde, przecież to chodzi o dzieci, o ludzi, a nie o stado gęsi, czy jakies meble. 

Wyobraźcie sobie, że rodzice przychodzili do nas z formularzami zapisowymi do nowej świetlicy, a my im na to, że to już nie do nas, że my nie wiemy nic na ten temat i nie mamy pojęcia, komu mają rodzice te dokumenty przekazać. Którys tam rodzic się pocztą pantoflową dowiedział, że to do dyrektorów szkół trzeba było dawać, no to przekazywaliśmy tę informację dalej z zaznaczeniem, że to informacja nieoficjalna, bo nas nikt o niczym nie informował oficjalnie. Jest zero jakiejkolwiek komunikacji z gmną czy nową firmą. 

 Rodzice się denerwują, bo przecież to sprawa ważna, czy od września będą mieć opiekę dla swoich dzieci, czy nie. I jaka to opieka będzie.  Jeszcze wielu przy tym w ogóle jakby z księżyca spadło i zdumieni są, a nawet spanikowani, że od września nie będzie już żadnej znanej pani, ani nawet znanej zabawki. Że jak to? Że co? Dlaczego?!

Nikt dziś nie wie, kto będzie pracował w świetlicach od września. Nie ma na ten temat żadnej informacji. Nie dziw, że wielu rodziców się niepokoi. Szczególnie ci rodzice, których dzieci wymagają specjalnej troski i z którymi moje koleżanki pracowały razem z poradniami, nauczycielami itd. 

I jeszcze się zastanawiam, jak ta nowa firma niby zamierza to wszystko ogarnąć w 2 tygodnie. My pracujemy tam do połowy sierpnia, a szkoła zaczyna się we wrześniu...

Jako że u nas nie byli, to należy założyć, że nawet nie wiedzą, jak lokale wyglądają ani co jest im potrzebne, by je wyposażyć. Chodzą słuchy, że wciąż szukają personelu. Mimo że w ich ogłoszeniach stało, że do tej pracy nie potrzeba żadnych kwalifikacji czy dyplomów, to jakoś ludzie się drzwiami i oknami jakoś najwyraźniej nie pchali. Tak swoją drogą to ja też nie wyobrażam sobie podpisywania kontraktu na wychowacę świetlicy, której jeszcze nie ma. Nie wiadomo, jak będzie wyglądał lokal, jak będzie wyposażony, z kim trzeba będzie pracować i na jakich zasadach… Bardzo durna sytuacja. 

Jeszcze mniej potrafię sobie taką świetlicę wyobrazić. Ludzie z łapanki, bez przygotowania, nie znający się wzajemnie, nie mający pojęcia o pracy z dziećmi (skoro nie trzeba dyplomów, doświadczenia), którzy nagle spotykają się pierwszego września o umówionej godzinie i muszą przyprowadzić bezpiecznie nieznane sobie dzieci z dwóch szkół, a potem zajmować się nimi przez 3 godziny i oddać je na koniec właściwym osobom dorosłym (mamy np rodziny, gdzie jedno z rodziców ma zakaz zbliżania się do dzieci). Pominęłam tu jeszcze takie drobiazgi, jak fakt, że naszej czeladce są dzieci, które nie pójdą z osobami, któych nie znają. Mamy dzieci specjalnej troski, które np uciekają i gnają prosto przed siebie, jeśli nie trzymać je za łapkę mocno. Mamy takie, które potrafią się położyć na chodniku i nie chcą iść dalej i jeśli nie znasz trików na nie to jesteś w dupie. Mamy takich gagatków, których trzeba daleko jedno od drugiego od siebie trzymać, by się nie tłukli ze sobą... Nie wiem, czy można ot tak po prostu przekazać bezpiecznie jakąś 50-osobową grupę dzieci ot tak bez jakiegokolwiek porozumienia pomiędzy dotychczasowym a nowym opiekunem. Dziwna to sytuacja zaprawdę powiadam wam. Niby nie powinno mnie to wszystko obchodzić i po zakończeniu pracy, szybko pewnie o tym zapomnę, ale jednak ta cała sytuacja budzi moje głębokie zainteresowanie, bo lubię obserwować ludzi i próbować zrozumieć ich zachowania i nawet w najbardziej niedorzecznych i nielogicznych odkryć jakiś sens.

Na tym zakończę ten wpis. Potrzebowałam o tym właśnie sobie głośno porozmyślać i się powywnętrzać. 



Jestem ciekawa, co też za niespodzianki i wrażenia kolejny tydzień przyniesie, choć z drugiej strony trochę się ich boję. Odliczam już dni do końca i bardzo go wypatruję, choć potem pewnie znowu będzie mi tego szumu brakować, bo człowiekowi to nigdy nie dogodzi...

A nie, na koniec dodam jeszcze kilka zdjęć z pobliskiego muzeum pociągów i moich przejażdżek zabytkowym pociągami ciągniętymi przez parowóz i lokomotywę spalinową. Byłam na otwarciu sezonu w Baasrode-Noord (Dendermonde), które to muzeum i tory w odległości kilkunastu minut rowerem się znajdują. Pociągi te kursować będą prawie każdy wakacyjny weekend, gdyby kogoś to interesowało, to polecam.


Fajnie tak było sobie jechać powoli ciuchcią i patrzeć przez OTWARTE OKNO na naszą piękną okolicę, na pola, drzewa, wiatraki, na mijane domy i ludzi…
Miny ludzi, którzy nie są tutejsi i nie wiedzą o tej muzealnej kursującej ciuchci, a tylko przypadkiem znaleźli się na trasie pociągu i zatrzymali się przed szlabanem były dość ciekawe… 🤔. Wielu (wcale nie tylko dzieci) machało, a pasażerowie oczywiście odmachiwali. 
Jadąc tak przy otwartym oknie wspominałam dawne czasy i pociągowe przejażdżki. Za dzieciaka jeździłam czasem z mamą lub babcią taką ciuchcią do miasta. Spalinowymi potem do szkoły czasem, a i nad morze na obóz karate jadąc z naszym klubem, czy znad morza do Rzeszowa wracając, nie raz wsiadaliśmy przez okna, by zająć przedział i potem tylko plecaki i namioty się podawalo. Na pociąg z przedziałami mówiliśmy „kurnik” haha. 
W ogóle te powroty znad morza. Całą drogę do Wrocka nie raz na stojąco upchani jak sardynki w wąskich korytarzach pociągu z tymi wszystkimi bagażami pod nogami, gdy nie udało się zająć przedziału, a gdy się udało, to po dwoje na jednym miejscu, na kolanach jeden drugiemu siedział. Czlowiek miał zdrowie!

widok przez okno pociągu 
Były też zabytkowe pojazdy różne wystawione przy stacyjce muzealnej. Taki zielony piękny  „Trampek” na ten przykład… I Czerwone Traktorki.











drewniany wagon też jeździł

selfiak pamiątkowy

opuszczona nieużywana stacja

drewniane drzwi




kurnik ;-)

przejście pomiędzy wagonami- widać tory



ta ciuchcia ciągnęła mój wagon



chłopacy się bardzo wczuli w klimat

tablica odjazdów aktualizowana ręcznie






maszyna parowa




do tej maszyny można było wsiąść i usiąść za sterami oraz zapytać o wszystko pracowników 

to jakby z innej bajki, ale ciekawe




wystawa modeli

wystawa modeli

wystawa modeli











2 komentarze:

  1. Napatrzyłam się na różne postawy młodych w mojej pracy, nie powiem nic, bo wyjdę na starą zrzędę. Z drugiej strony, młodzi dziś są asertywni i nie pozwalają szefom na wyzysk, jak my...
    Stare ciuchcie są fajne, a te wagoniki i inne detale:-)
    Ciekawe, że lubimy wygody, a zachwycamy się starociami z poprzednich epok.

    OdpowiedzUsuń
  2. Trochę mocno straszne z tymi studentkami... panie tego... trzeba chyba odkurzyć zdrowe metody wychowawcze czy jak... Coś za bardzo tumiwisizmem zawiewa, mało entuzjazmu i obowiązkowości. Ale są jeszcze takie dziewczyny jak ty Madziu pełne pomysłów i solidne, choć tyle masz przeciwności i bolączek.

    OdpowiedzUsuń

✍️ Skomentuj, jeśli masz ochotę, ale pamiętaj, że ten blog to moje miejsce w sieci, mój pamiętnik o moim życiu i zbiór prywatnych reflekcji na tematy różne i że ja tu ustalam zasady. Jeśli nie podoba ci się to, co tu widzisz, idź lepiej dalej...