16 lutego 2020

Gdy się zrobi za spokojnie, to pewnikiem coś pierd*lnie.

Przez kilka ostanich tygodni było u nas w miarę spokojnie i bezstresowo. Zaczęliśmy się nawet powoli w tym dziwnym nowym spokojnym świecie odnajdować.

Ja już się przyzwyczaiłam do życia bez pracy popołudniowej, a nie jest to, o dziwo, bynajmniej łatwe. Udało mi się jednak już opracować nowy program dnia i wdrażam się powolutku. Wstaję ciągle o szóstej i robię to samo, co robiłam wcześniej.  Odwożę Młodego pod szkołę i jadę do roboty. Do domu przybywam około południa, po czym, że tak powiem, zajmuję się domem. Różnica jest taka, że teraz o 18-tej czy 19 jestem gotowa z obowiązkami domowymi, podczas gdy wcześniej dopiero mogłam o tej porze zaczynać się za nie brać. Tak że ten - jest coolersko. 

Mam teraz dużo czasu. 

Podoba mi się to, bo teraz mam czas też dla siebie samej. Właśnie zaczęłam z tego korzystać i na dobry początek postanowiłam zapisać się do tych wszystkich lekarzy, których już dawno odwiedzić powinnam była, ale nie było czasu. Zapisałam się do rodzinnego na ogólne badania krwi, bo się zorientowałam, że ostatnio miałam  badania medyczne w ciąży z Młodym, czyli jakby dość dawno, a doktor się zgodził ze mną, że po czterdziestce jak najbardziej wskazane. Zapisałam się też do dermatologa, by obejrzał te wszystkie niezliczone brzydkie, małe i wielkie pieprzyki, które mi się pojawiły na grzbiecie i brzuchu  w ciągu ostatnich miesięcy, bo - jak to mówią - diaboł nie śpi, a rodzinny powiedział, że niektóre są podejrzne. Czekam już też na wizytę u gina, bo przegląd techniczny w moim wieku powinno się robić co pół roku, a ja już ze 3 lata nie byłam, ze wzgledu na brak czasu. 

Mąż i dzieci też dostrzegają pozytywne strony. Gdy wracają do domu, matka już tam jest i już coś ugotowała albo właśnie kończy i nie trzeba ciągle jeść mrożonej pizzy i mrożonych frytek. Matka jest w domu i można od razu opowiedziec jej dzień, ponarzekać, pośmiać się, przytulić, gdy trzeba. Mąż nie musi już sam wieczorem myśleć o gotowaniu, gdy przychodzi zmęczony całodzienną harówą. W weekendy ciągle oczywiście może się wykazywać w kuchni i gotować swoje ulubione potrawy. Mamy więcej czasu dla siebie wzajemnie. To jest piękne i dobre.

Dziewczyny czują się ostatnio dużo lepiej, co widać, słychać i czuć. Dużo ze sobą gadają, przezbywają się, droczą, wygłupiają, śmieją. Znowu mamy w domu zwariowane nastolatki pełne energii i dzikich pomysłów. Czuję się bardzo szczęśliwa, gdy na nie patrzę. 

Młoda o wiele częściej gada z polskimi internetowymi kumplami - krzyczą, śmieją się, kłócą, przeklinają. Opowiada czasem o nich i o tym, co tam razem odjaniepawlili. ŻYJE! Po prostu żyje i jest znowu zwykłą nastolatką. Ktoś, kto nie doświadczył tego co my, nigdy nie zrozumie, że można się cieszyć z tego, że nastolatka krzyczy przez internet  do kolegów coś w rodzaju "kurwa, ale wy jesteście popierdoleni" zaśmiewając się przy tym do rozpuku. Ten ktoś nigdy by nie zrozumiał, dlaczego my się wtedy uśmiechamy pod nosem zamiast pójśc i zwrócić uwagę. Rodzice częstokroć nie zdają sobie nawet sprawy, jakie to szczęście, gdy dziecko się śmieje, gdy dziecko się wygłupia.

Młoda chodzi też do szkoły, wtedy co musi, ale - co najważniejsze - chodzi tam zadowolona (choć ciągle jest to dla niej ciężka sprawa, ciągle jest i chyba już zawsze będzie to problematyczne i cholernie trudne, bo nadwrażliwość potrafi zrobić z życia piekło, każdą normalną dla innych sytuację zamienia w koszmar). Coraz bardziej podoba jej się fotografia i - powiedzmy sobie szczerze - coraz lepiej się na tym zna. Zdobywa doskonałe punkty z wszystkich praktycznych przedmiotów i często pomaga nawet niektórym klasowym kolegom to czy tamto ogarnąć. Z ostatniego raportu wynika, że jest jedną z 2 uczniów w klasie, którzy osiągnęli poziom 90%. 

No i, jako że większości rzeczy uczy się  w domu, to i z fotografii z przyzwyczajenia też sobie często przygotowuje lekcje w domu i potem czasem są w szkole takie sytuacje, że mają coś w grupach przygotować na lekcji, a ona już to ma zrobione, więc reszta grupy szybko tylko odpisuje i oczywiście - jak to nastolatki - czym prędzej wołają do belfra, że oni są już gotowi, by wkurzać innych, a nauczyciel nieświadomy niczego pogania resztę klasy.

Widzimy też, że jej nowa przyjaźń też rozwija się i kwitnie, co owocuje coraz lepszym samopoczuciem i coraz ostrzejszą walką z przeciwnościami. Podejrzewamy nawet, że to może być nawet coś więcej niż zwykła przyjaźń i cieszymy się radością naszego dorastającego Dziecka. Czasem się mi w głowie nie mieści, że oto jestem matką dorosłych lub prawie dorosłych dzieci. Niesamowite.

Cieszymy się też z każdym dniem i z każdym miesiącem badziej i bardziej, że mieszkamy tutaj w Belgii, a nie w tym dziwnym kraju zwanym Polską... Na każdym kroku, każdego dnia przekonujemy się, jakiego mamy farta, że udało nam się stamtąd wyjechać. Nie wyobrażam sobie, by wiedząc to, co dziś wiem, mogła bym dziś mieszkać w Polsce i że moje dzieci miały by tam żyć... Warto było przeżyć do wszystko, warto było tyle poświęcić, by mieć to co dziś mamy i o czym w ojczyźnie nawet nie moglibyśmy marzyć, bo nawet nie wiedzieliśmy że istnieje... 

Jednakże, jeśli w domu Naszej Piątki z miesiąc jest spokojnie, z kilka tygodni nic się ciekawego, specjalnego nie dzieje, to zaczynamy trząść portkami, bo u nas jak się robi za spokojnie, to pewnikiem coś pierdolnie. A po przeżyciach i doświaczeniach ostatnich dwóch lat (i wszystkich pozostałych) niestety nie wrócilismy jeszcze do swojej zwyczajnej formy psychicznej. Na to potrzeba czasu. Potrzeba jeszcze wielu tygodni i miesięcy, a może i lat, by przestać się bać, by nie reagować tak emocjonalnie na każdą głupotę... Potrzeba czasu, by uwierzyć, że wszystko jest w porządku, że życie znowu jest normalne, by nie bać się o jutro ani o pojutrze, by nie wpadać w panikę przy każdym sygnale swojego telefonu, by nie bać się odbierać telefonów ze szkoły...

Co nie zmienia faktu, że po tym wszystkim, czego ostatnio doświadczyliśmy doceniamy wiele rzeczy bardziej i lepiej siebie samych i siebie wzajemnie rozumiemy. Jesteśmy znowu silniejsi i mądrzejsi niż byliśmy wczoraj czy przedwczoraj. Znowu się czegoś nowego nauczyliśmy i znowu wyciągnęliśmy właściwe wnioski na przyszłość. Na pewno się przydadzą.

W tym tygodniu po raz kolejny się potwierdziło, co powiedziałam powyżej i to że nam nie wolno niczego planować i z niczego się na zapas cieszyć. Cholernie tylko trudno jest tę mądrość zapamiętać, kurde.

Mąż obchodził urodziny i każde z nas coś w związku z tym zaplanowało... Szczegółów znać nie musicie, dość że wam powiem, iż kilka dni przed urodzinami małżonek miał wypadek w pracy i przez większość dnia przekiblował na pogotowiu. Nie był to jakiś straszny wypadek, ale zapewniam was, że roztrzaskany palec może człowiekowi aż nadto plany urodzinowe i w ogóle życie , a tym bardziej pracę,  skomplikować. No ale cóż, życie jest upierdliwe i skomplikowane. 

Na szczęście tym razem wybraliśmy na świętowanie pobliską restaurację, która okazała sie przy tym bardzo fajna i serwująca pyszne jedzenie, więc nie można powiedzieć, że urodziny się nie udały. Jednakowoż to wielce nie fair, gdy na urodziny człowiek dostaje w prezencie od losu taki ból i nieprzyjemności. 

W tym tygodniu z kolei świętuje Najmłodszy z Piątki i żywimy nadzieję, że tym razem los nam nie pokrzyżuje szyków. Zaplanowliśmy bowiem urodziny piżamowe, na które solenizant zaprosił najlepszych kumpli i kumpelki z klasy. Znowu robimy urodziny w domu, bo w zeszłym roku było całkiem fajnie. Zabawy mamy już przygotowane, poczęstunek zaplanowany, goście już potwierdzili przybycie a solenizant poinformował, jakie chce od nich prezenty w tym roku. Co może zatem pójśc nie tak? Wszystko! Rok temu też wszystko było przygotowane, pogoda wyśmienita, to  epidemia grypy zdziesiątkowała gości. Ha. Z losem jeszcze nikt nie wygrał. Dlatego nie zamierzam tu purca strugać. Po prostu poczekamy i spróbujemy dostosować się do zaisniałych okoliczności jakiekolwiek by nie były. Oby były po prostu zwyczajne, a my zrobimy z nich wyjątkowy moment, wszak takich dwóch jak nas pięcioro to ani jednego nie ma. 




2 komentarze:

  1. Czasem zdarzają się tak zwane przypadki, ale w sumie ważne, by nie dostrajać się ani do pogody, ani do sytuacji. One mijają, jak wszystko inne. Ważne, by cała Piątka była radosna i razem.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas nie jest to "czasem", u nas to codzienność. Gdy mieliśmy się przeprowadzać, mąż zderzył się z tirem ...i trzeba było kupic nowe auto. Kolejny wypadek był za pół roku przed świętami. Kolejne nowe auto. Wcześniej przełożyliśmy własny ślub z powodu wylądowania dziecka w szpitalu z salmonellą. Pierwsze i jedyne ferie dzieci u babci - minus 37 stopni. Ja nie mogam dostać pracy po przeprowadzce, a mąż zaczął swoją tracić. Brak forsy na jedzenie, leki, opłaty, komornicy, windykatorzy... po tym jak jeden na mnie się nadarł byłam bliska stracenia ciąży. Pierwszy wyjazd męża do Belgii - centymetr lodu na drodze, samochodach - mega niebezpiecznie. Emigracja - przewożnik utknął w Niemczech przez co ostatecznie i na zawsze straciliśmy połowę naszego skromnego dobytku. Do Belgii jechaliśmy popsutym autem, na granicy wyczerpania fizycznego i psychicznego. Tu nie mieliśmy nawet za bardzo na chleb. Pierwsza spotkana rodaczka wychujała nas na 250€ (ostatnie pieniądze jakie mieliśmy).Dzieci trafiły do szkoły, gdzie były bite i poniżane, aż zaczeły sikać krwią. Znowu musieliśmy uciekać. Potem była złamana ręka przed planowanym wyjazdem do chrześnika na komunię. Potem rozerwany mięsień uda po kolenym wypadku w pracy. Dziecko raz się zgubiło wieczorem w obcym miejscu bez znajomości języka, a my nie mieliśmy auta..., raz wróciło z policją po wypadku na rowerze, innym razem zostało odwiezione przez nauczycieli prosto do lekarza. Potem inne dziecko było po raz kolejny poniżane i wyśmiewane w szkole, aż nie wytrzymało psychicznie i uciekło z domu. Wtedy zapoznaliśmy się blisko, czym jest depresja i co to znaczym, gdy własne dziecko nie chce żyć... W między czasie skręcone kostki, połamane palce, wybite zęby, pierdyliard wizyt u pierdyliarda lekarzy i specjalistów... Dwa razy prawie się rozwiedliśmy... To tylko "grubsze" rzeczy. CZASEM to U NAS jest NORMALNIE. I, moim nader skromnym zdaniem, NAJWAŻNIEJSZE to właśnie POTRAFIĆ SIĘ dostroić (i to szybko) do KAŻDEJ nawet najbardziej pojebanej pogody i sytuacji. Depresja nauczyła nas doskonale co znaczy wyraz "radosny", "radość" "uśmiech", "szczęscie" i że czasem to są rzeczy na wagę złota i niedostępne od zaraz i że niestety nie wystarczy chcieć... a jedyne rzeczy, które na prawdę mijają to czas i życie... Problemy i wypadki to zaś jedyna rzecz pewna i stała. Zgadzam się tylko, co do bycia razem. To jest ważne. By byc razem bez względu na pogodę, wypadki i poziom radości. Wtedy jest łatwiej niż samemu pokonać przeciwności losu.

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima