7 stycznia 2024

Ferie w świetlicy i kolejny projekt z głowy

Tytułem wstępu przypomnę, że ferie świąteczne w Belgii trwają zawsze 2 tygodnie. 

W związku z czym Młody ten tydzień jeszcze czilował bombę w domciu. Moje koleżanki ze szkoły też miały wolne, ale moja świetlica wolne miała tylko ostatni tydzień grudnia. Pierwszy tydzień stycznia odbywały się u nas zajęcia feryjne. Mało dzieci się zapisało. Maksymalnie było ich kilkanaście i nas opiekunów troje, a jednego dnia to nawet pięcioro, bo w środę odwiedzili nas panowie z Planety Sportu, którzy prowadzili zajęcia ruchowe dla dzieci. W normalnych okolicznościach miał być dmuchany zamek i temu podobne atrakcje na świeżym powietrzu, ale Belgię nawiedziła pora deszczowa i szkolne podwórko zmieniło się w jedno wielkie bagno, a poza tym z nieba nieustannie lały się wiadra wody, a do tego wiało, że hej! Planeta sportu zatem ograniczyła się do zabaw w sali. Dzieci jednakowoż bawiły się dobrze. Gdy panowie zajmowali się dziatwą, my trzy, korzystając z okazji, wzięłyśmy wiadra z wodą i szmatki i szorowałyśmy wszystkie zabawki. Na szczęście nie mnie trafiła się półka z klockami. Ja miałam tylko 2 pudła samochodzików do umycia... Zabawa przednia. Na początku usiadłam na podłodze, bo tak najwygodniej, ale po jednym pudle zabawek złapał mnie bolesny skurcz w udo i czym prędzej postawił mnie na nogi. Dalsze mycie wykonywałam już na stojąco przy stole, ale każdy skręt ciała aktywował skurcz mięśni. Chwilę zajęło, zanim to rozchodziłam. Takie jebitne skurcze oznaczają zwykle jedno: zbyt dużo wysiłku i stresu, a zbyt mało wypitej wody. Od razu zatem nalałam sobie do kubka wody z kranu i wypiłam. Potem drugi kubek… Na drugi dzień nauczona rozumu już wypiłam w świetlicy półtora litry wody… 

Te ostatnie dni były dla mnie koszmarnie stresujące. Kilka nocy nie spałam przez ten cholerny projekt. No, może nie przez sam projekt, a dosyć specyficzne podejście mentorki i koleżanek do tego tematu... Na początku grudnia omówiłam z nia temat i wtedy wszystko było okej. Potem obiecała, że zadzwoni do mnie ze szczegółami, bo było kilka niewiadomych. Nie zadzwoniła, a gdy ja się z nią skontaktowałam, się okazało, że jednak mój pomysł nie do końca jest dobry, w związku z czym mój plakat się nie nadawał... Wtedy obiecała, że pomyśli trochę i napisze mi co i jak. Nic takiego jednak się nie zdarzyło do Nowego Roku, a impreza zaplanowana była na 5 stycznia. Impreza, na którą zaprosić potrzebowałam rodziców, ale nie mogłam ich zaprosić, bo nie wiedziałam na co...  

We wtorek 2 stycznia ciągle nie wiedziałam na co, a w głowie miałam taki bałagan, że niczego nie mogłam wymyśleć. Dopiero w nocy, gdy nie spałam,  jakiś pomysł zaczął się pojawiać. 

Rano w środę napisałam do mentorki pytanie, czy teraz jest okej, ale oczywiście nie otrzymałam odpowiedzi pisemnej. Przed południem jednak zjawiła się osobiście w świetlicy, by spotkać się z panami od sportu i odpowiedziała na moje pytanie. Było okej. Dostałam też pozwolenie na robienie dzieciom zdjęć i wydrukowanie ich, by zrobić fotoreportaż z zajęć feryjnych.

Po tym wzięłam kawałek papieru, markery i tradycyjną metodą nabazgrałam plakat zapraszający wszystkich rodziców na popołudniową herbatkę i pogaduszki. Tak po prostu. Gdy pisałam i rysowałam, dzieci podchodziły i mówiły, że bardzo ładny... Zawiesiłam to na bramce przy schodach, a potem zapraszałam osobiście rodziców, którzy przychodzili po dzieci.

W czwartek przyszło mi do głowy, że dzieci pomogą mi z dekoracją i będzie fajnie. W ostatniej chwili zleciłam Małżonkowi kupienie 2 paczek czipsów i jakiegoś soku w kartonie, miałam też 3 paczki tanich ciastek biszkoptowych, bo mentorka dała mi raptem jedną małą paczkę chipsów "bo były na terminie". Myślałam, że Młoda upiecze amoniaczków, ale Młoda musiała jechać przecież z braciszkiem do miasta do ortodonty w czwartek…

W świetlicy przez większą część dnia rysowałam syrenki na zamówienie. 

Jednak dziewczynka zapytała, czy mogę narysować dla niej syrenkę. Zanim skończyłam, koło mnie stało już kilkoro innych dzieci z kartkami, a ta pierwsza chciała też córeczkę syrenkę, bobasa syrenkę i tatę syrena oraz "wszystkie inne rzeczy, które w morzu są". Rysowałam zatem rozgwiazdy, rybki, rośliny wodne, bąbelki... A potem dla kolejnego dziecka i kolejnego, i kolejnego, i więcej syrenek, i jeszcze więcej i z jeszcze dłuższym warkoczem i biustonosz z muszelek albo z rozgwiazd, i naszyjnik z pereł i bransoletka...



Gdy mi się znudziło już bardzo, zaczęłam rysować dla beki wkurzone ośmiornice, koło syrenek i syrenów co ubawiło dziewczynki, ale udawały obrażone i zabrały mi gumkę do mazania, po czym zaczęły wycierać z udawaną złością te wkurzone ośmiornice. 

W tym tygodniu zabrałam też do świetlicy książki wypożyczone z biblioteki,

 dzięki czemu zrozumiałam, dlaczego koleżanki uważały, że dzieci nie interesują się książkami. Moja teoria była w dużej mierze słuszna. Może nie uwierzycie, ale są ludzie, którzy zdają się uważać, że książka to taka sama zabawka jak klocki czy autka, czyli sadzasz dziecko na podłodze, dajesz mu zabawkę i powinno się bawić... 

Wybrałam książki różne: twarde książeczki z niewielką ilością tekstu dla pyrtasków, bogato ilustrowane opowieści dla troszkę większych, książki o zwierzętach dla ciekawych świata, książkę o robotach, dziwnych zwyczajach zwierząt dla zaawansowanych czytelników z klas starszych. 

Pierwszego dnia usiadłam pomiedzy dwoma maluszkami z książką z różnymi fakturami do macania. Zaraz dołączył kolejny, trochę starszy przedszkolak i wszyscy z wielkim zainteresowaniem i zaangażowaniem oglądali poszczególne strony, macali włochate, szorstkie czy śliskie elementy, odpowiadali na pytania, nazywali kolory, zwierzątka... A koleżanki przyglądały się temu z boku. 

Trochę później położyłam na podłodze 2 książki do szukania szczegółów i powiedziałam, o co chodzi. Wokół każdej szybko zgromadziły się dzieciaki i na wyścigi z wielkim entuzjazmem zaczęły szukać na obrazkach przedmiotów pokazanych obok. 

Kolejnego dnia, gdy nastała niewypełniona chwila oczekiwania na jedzenie, koleżanka rozsadziła dzieciaki po całej podłodze, porozdawała im losowo książki z biblioteki i poleciła im, by oglądali sobie w spokoju... 

Nie mówię, że dzieci nie mogą oglądać książek samodzielnie. Mogą, jak się wie, co lubi dane dziecko i jaki jest jego książkowy poziom doświadczenia. No i są książki, które można oglądać przez miesiąc po 15 razy dziennie i takie, których ma się dość po jednym razie... Małe dzieci szybko się znudziły, zwłaszcza jak trafiła im się książka dla starszaków. 

Kolejnego dnia znowu było rozdzielanie książek pomiędzy dzieci, ale wtedy akurat ja nic nie musiałam innego robić i zaraz usiadłszy przy jednej dziewczynce, zaczęłam z nią oglądać książkę i opowiadać, zadawać pytania i od razu lepiej. 5 minut później kilka książek leżało odłogiem, a wokół mnie siedziała gromada dzieci. Jedna dziewczynka przepchawszy się brutalnie przez gromadę, wcisnęła mi pod nos książkę o rekinach i wykrzyknęła, że ta książka jest superowa, ale ona sama nie umie przeczytać, co tam jest napisane i chce, bym jej czytała. Reszta na szczęście też okazała się lubić rekiny, przeto obeszło się bez kłótni.

 Czytaliśmy zatem po raz chyba trzeci książkę o rekinach, która wywoływała (tak samo jak poprzednimi razami) pełno okrzyków. Jeden ze starszaków zamaszystymi wielkimi krokami odmierzał wzdłuż sali długości poszczególnych rekinów, a reszta krzysczała "jaaaaaaaaaa!" "taki duży!" Dziwili się ilością zębów, zwyczajom rekinów, dziwnym cechom. Dotykali zdjęć albo udawali przerażonych. Dyskutowali, chwalili się swoją wiedzą... I najlepsze, koleżanka w pewnym momencie zapowiedziała "opruimen" (sprzątanie/zbieranie zabawek, czy w tym wypadku książek) co spotkało się z głośnym NIEEEEEEEEEEEE! Trochę ją to zdziwiło, więc zapytała, czy chcą teraz zabawę, czy wolą robić to co robią. NIE CHCĄ ZABAWY. CHCĄ CZYTAĆ KSIĄŻKI! No i panie, tak oto potwierdza się teoria, że te dzisiejsze dzieci to w ogóle nie interesują się książkami! Ani ani. 

Ja wiem, kto tu tak na prawdę się nie interesuje książkami, ale nie napiszę.

W piątek o świcie pomyślałam, że na tej mojej imprezie muzykę można by puścić, bo jak tak rodzice nie przyjdą, to choć dzieci potańczą, a wiedząc że w świetlicy jest wielki głośnik bezprzewodowy, na szybciora włączyłam w telefonie abonament w iTunes i zrobiłam playlistę z piosenkami dla dzieci. Potem spakowałam do toreb żarcie, resztę dekoracji, których nie udało mi się zabrać w czwartek, i upchałam to do plecaka i sakw rowerowych, co nie było łatwe, bo lało jak z cebra bez ustanku. Skuter odmówił współpracy. Nie wiadomo, co się stało, bo nie używałam go od ostatnich lekcji przed świętami, ale we wtorek nie odpalił... Zatem mam tylko rower, co nie ułatwiło mi sprawy, bo na skuter jednak więcej rzeczy można zabrać na raz. 

No ale dobra. Rowerem też dużo można. 

Dobrze, że mamy w domu już wielką kolekcję dekoracji najróżniejszych to zabrałam do świetlicy wcale niezły zestaw. Koło południa zawołałam 2 duże dziewczyny i poszłyśmy dekorować. Ledwie dziewczynki rozłożyły obrus i świeczki na baterie na stole, zjawiła się szefowa/mentorka z jeszcze ważniejszymi dwoma szefami i oznajmiła, że mają teraz zebranie i że ta sala jest im potrzebna, i że mamy przeciez jeszcze czas na dekorowanie. Zaiste, impreza przewidziana była od 16 do 18. 

Niestety o 15 narada szefostwa trwała w najlepsze. Dzieci zdążyły się ze 100 razy zapytać, kiedy skończymy dekorować. Mnie mało szlag nie trafił...

 No bo wiecie, ja najwyraźniej jestem taka zajebiście dobra we wszystkim, że nie tylko codzienne życie mam na levelu pro, ale i staż też dla ekspertów... 

Nie ukrywam jednak, że wolałabym taki zwyczajny dla początkujących, gdzie mentor i koleżanki raczej pomagają, wspierają, doradzają, uczą…

Koło 15.30 przyszła szefowa i oznajmiła, że możemy już przyjść rychtować te salę... 

Z 15 minut później pojawiła się pierwsza mama, a ja nie byłam gotowa. Szczególnie mentalnie, bo okropnie mnie zestresowała ta cała głupia sytuacja...

Dekoracje też nie były dokończone. Przerwałam nasypywanie chipsów do miseczek, by zaprosić mamę do sali.... 

Mama weszła do sali razem z córeczką, a panie szefowe nadal siedziały i se gadały... Chwilę później mama do nich zagaiła i coś tam pogadały, po czym zaczęły się zbierać. Zapytałam szefowej, czy już idzie (no bo jakby trochę bez sensu mi się to wydało...). Odrzekła, że na chwilę wychodzi z tą drugą, ale za chwilę wróci... Wróciła, gdy ostatni rodzic z ostatnim dzieckiem poszedł do domu. 

Gdy pierwsza mama przyszła, koleżanki przyprowadziły resztę dziatwy z drugiej sali. 

Tego dnia po południu było tylko kilkoro dzieci, więc tylko kilku rodziców się zjawiło. Mnie to wystarczy. Zadanie zrobione. Zaprosiłam rodziców, co było celem. Przyszli. Pozwiedzali świetlicę. Obejrzeli wystawę prac i zdjęć. Zażarli chipsy i wypili sok. Porozmawialiśmy. Dzieci się pobawiły radośnie balonikami przy muzyce. Koleżankom w ostatecznym rozrachunku chyba też się podobało. 

Teraz tylko muszę opisać jak zrobiłam, co zrobiłam i czy udało mi się poznać ze sobą rodziców... Do tego ostatniego to już trochę filozofii trzeba dorobić, bo jeden przychodził, drugi wychodził, to się nie nasocjalizowali ze sobą za bardzo, no ale coś tam zaiskrzyło, więc bardzo cyganić nie muszę, a tylko lekko podkolorować, by spełniło wymagania projektu. 

Podczas tej mojej mini imprezki udało mi się poznać bliżej kilku rodziców i z nimi pogawędzić.

 Jedna mama z Syrii też uczy się na opiekuna, tylko że opiekuna żłobka w innej szkole. Ona robi jeszcze przy tym zaocznie liceum, co jest o wiele trudniejsze. Poznałam też mamę z Rumunii, która na razie trochę gorzej mówi po niderlandzku niż ja, ale całkiem dobrze, no i poza niderlandzkim i rumuńskim biegle posługuje się francuskim i angielskim. Była też jednak mama, która słabo po niderlandzku mówi, bo głównie francuskim się posługuje, więc ona głównie córki o wszytko pytała podczas zwiedzania świetlicy, ale też trochę porozmawiałyśmy prostymi zdaniami. Typowo flamandzka mama też była. Namówiła synka na recytowanie bardzo długaśnych życzeń noworocznych. Niesamowity był!  To taki łobuziak przytulas, który ostatnio bardzo mnie polubił. Jemu też rysowałam syrenkę, bo lubi syrenki... Był też bardzo wysoki tata wesołek, któremu za namową córki udało się wcisnąć jakoś do domku dla dzieci... 

Oprowadzałam razem z dziećmi rodziców po świetlicy, oglądaliśmy razem zdjęcia z zajęć feryjnych i odpowiadałam na różne pytania rodziców. Koleżanki też gadały z rodzicami i odpowiadały na pytania. 

Powinnam się cieszyć, bo w sumie było wporządku, bo jeden projekt z głowy, bo wszystko dobrze się skończyło mimo wielu stresów, ale ja ulgi ani zadowolenia bynajmnej nie czuję. Dlaczego? Bo nie było tak jak być powinno. Bo nie mogłam zrobić tego, tak jak chciałam. Bo zbyt wiele nerwów mnie kosztowało coś, co w normalnych okolicznościach było by dla mnie czystą przyjemnością, gdyż zawsze lubiłam i lubię organizować tego typu rzeczy. Bo uważam, że to zmarnowana szansa na przyciągnięcie rodziców do świetlicy, na poprawę wizerunku świetlicy, na urozmaicenie świetlicowych zajęć. Można było to zrobić o niebo lepiej. Wystarczyło odrobinę dobrej woli, pozytywnego nastawienia, uśmiechu i dobrego słowa.

Nie zmienia to faktu, że mam bardzo mieszane odczucia co do całej sytuacji ogólnie. Wychodzi na to, że robiłam tę imprezę tylko i wyłącznie dla siebie, bym mogła zrealizować swój projekt, wykonać swoje zadanie. Ten cel faktycznie został osiągnięty, ale z odrobiną zaangażowania ze strony pracowników świetlicy można było zorganizować na prawdę fajne wydarzenie i być może zapoczątkować cały cykl imprez z udziałem rodziców, przyciągnąć ich do świetlicy, zainteresować, wyciągnąć z tego cały szereg korzyści dla siebie, dla dzieci i całej organizacji... 

No ale można też i tak. 

Łaski bez!

Teraz został mi jeszcze projekt z partnerem zewnętrznym, czyli czytanie z udziałem biblioteki, które, jak być może pamiętacie, miało się odbyć w ferie... Tyle tylko, że okazało się, że informacje otrzymane przeze mnie przed feriami od mentorki, są jakby niezbyt prawdziwe, czyli, że dzien sportu był w srodę, a nie jak mi powiedziano, we wtorek, o czym dowiedziałam się we wtorek rano po przyjściu na staż. Co było bardzo niefajną niespodzianką i oznaczało, że zaplanowane przeze mnie czytanie w środę się odbyć nie mogło i musiałam dzwonić do wolontariuszki i wychodząc na głupka przekładać na kolejny tydzień... Który też może kolejne niespodzianki przynieść, bo w tej świetlicy mnie już chyba nic nie zdziwi... Już coś jest nie ten teges, bo mentorka się zapytała ponownie, kiedy mam to czytanie? A na moją odpowiedź, że z jedną koleżanką ustaliłyśmy na środę o trzynastej, powiedziała z wielkim zdziwieniem w głosie do dwóch innych koleżanek „o trzynastej…?!”. Zapytałam, czy trzynasta nie jest okej, to usłyszałam mało przekonywujące „nie, nie, okej, w porządku”. 

Nieustannie towarzyszy mi nieprzyjemne uczucie, że jestem z innej planety, że ciągle wychodzę tam na jakiegoś głupka, nieogara, tępego Dżona, odszczepieńca, i tak jestem tam traktowana. Mam ciągle wrażenie, że powinnam wiedzieć wiele rzeczy, których nie wiem, i których nikt mi powiedzieć nie zamierza (bo dla innych są pewnie oczywiste), ale ciągle na każdym kroku tej tajemnej wiedzy ode mnie się oczekuje… To jest uczucie znane mi aż nadto z czasów szkolnych, kiedy nikt się ze mną nie chciał kolegować,  kiedy klasowi koledzy w grupkach się z czegoś zaśmiewali spoglądając lub pokazując w moim kierunku, kiedy nie rozumiałam ani zainteresowań, ani toku myślenia moich rówieśników. Dziś mam blisko 47 lat i nic się wiele pod tym względem nie zmieniło, bo ciągle nie rozumiem statystycznie przeciętnych, czyli normalnych ludzi. Tyle że dziś znam przynajmniej główne powody tego stanu rzeczy i, mówiąc szczerze, wcale nie chciałabym, być kimś innym, statystycznie przeciętnym i normalnym. Mimo wszystko wolę być normalną inaczej, bo wiem jaką to ma wartość i że jest to warte ceny, jaką za to się płaci. Nie zmienia to faktu, że czasem jest mi zwyczajnie przykro, że czasem czuję się jak kosmitka, osobliwość dziwna, której ludzie trochę się boją, której przyglądają się z niezdrowym zainteresowaniem, ale trzymają na dystans, którą ku swojej uciesze poddają różnym próbom i testom, której nigdy nie zaakceptują i nigdy jak równej sobie traktować nie będą. Ja z kolei, gdybym bardzo chciała, mogłabym się pewnie dostosować, ale nie zamierzam… bo nie lubię zaniżać swojej wartości i nie chcę się zniżać się do poziomu zwyklaków ;-) Brzmi egoistycznie? No i spoko. Przynajmniej jedna osoba mnie lubi, zawsze rozumie i docenia - ja sama! 🤓🤡

Najważniejsze, że mimo koszmarnego stresu i nieprzespanych nocy, udało mi się przetrwać te długie cztery dni w świetlicy. Od wtorku do czwartku miałam po 7 i pół godziny, a w piątek 9 godzin i udało się nawet w miarę bezboleśnie... No, nie ma co chwalić dnia przed zachodem słońca. Sprzątanie też mi szło całkiem dobrze przez kilkanaście tygodni. Może się okazać, że zmęczenie objawi się za jakiś bliżej nieokreślony czas z taką mocą, że się nie pozbieram.

Już się objawia… Wczoraj wieczorem byłam zmęczona jak diabli. Fakt, że od rana do południa sprzątałam intensywnie, nie poprawił sytuacji. Świnie pojechały na kilkugodzinne wakacje do łazienki, a ja posprzątałam ich wybieg bardziej niż dokładnie. 

świnie na wakacjach nad wodą


Potem zapuściłam im kropelkę i odniosłam do wybiegu. Po czym w przyśpieszonym tempie poodkurzałam parter, umyłam podłogi, wyszorowałam i sparzyłam wrzątkiem drewniane domki świnek, wyprałam materiałowe akesoria na 60 stopni, wyszorowałm prysznic po świńskich rzeczach, w końcu w pośpiechu zeżarłam obiad przyszykowany przez Małżonka i pojechałam z Najstarszą autobusem do szpitala na zaplanowane kilka tygodni temu badanie MRI. W autobusie sobie przypomniałam, że cholernego skierowania ZNOWU zapomniałam. Tak samo było z mammografią. Zarejestrowałam się, przyszłam na radiologię do okienka, a pani pyta o skierowanie... FUCK! Na szczęście Młoda była w domu, więc pyknęła zdjęcie i wysłała im mejlem. Inaczej nie zrobili by badania. Teraz od razu jeszcze w autobusie tyrknęłam do Małżonka, żeby mi przesłał whatsappem zdjęcie skierowania. W okienku powiedziałam tylko, że zaraz wysyłam na email i nie było problemu. Trochę się zcykałyśmy, bo w ankiecie stało, że piercing trzeba zdjąć, a Najstarsza nigdy nie zdejmowała i nie umie, ale pani powiedziała, że nie trzeba, tylko to zanotują... Uf!

Dendermonde, jedna z dawnych bram miasta „Mechelsepoort”



Po badaniu poszłyśmy pozwiedzać sklepy. Najstarsza kupiła se buty, bo przed wyjściem się okazało, że nie bardzo ma co na kopyta założyć i wzięła moje stare złachane buty, które są na mnie numer za ciasne, czyli na nią dobre.

W tym tygodniu popsuł się też samochód. Jechać jedzie, ale świeci  się błąd i trzeba jechać na serwis. Akurat teraz w tym momencie, jak pieniędzy nawet na opłaty nie starcza, zesrał się i skuter, i samochód. Odwołałam długo oczekiwaną wizytę w instytucji Het Raster, służącej pomocą i poradą ludziom z autyzmem, bo nichuchu tam się bez skutera nie dostaniemy z Młodym, a w sumie on wielkich porad nie potrzebuje, a z jedzeniowym problemem po prostu do dietetyka się umówimy, jak już będzie nas na to stać.

Napisałam też mejl do mojej konsultanki z biura sprzątającego z prośbą o przełożenie naszego spotkania, bo w poniedziałek miałam 3 spotkania zaplanowane, a bez skutera nie ma szans wyrobić się w czasie. Najstarsza ma spotkanie w klinice szczękowej w sprawie usuwania zębów mądrości, więc to jest ważniejsze niż sprawy biurowe, które można za parę dni omówić. 

Młoda w tym tygodniu znowu zajmuje się petsittingiem u znajomych, którzy wyjechali na ferie. Pod opieką ma królika wariata, kota cudaka i kilka kur artystek. Ubaw ma z nimi przedni. Codzień nowe hece z ich udziałem opowiada. A to królik biega po zalanym wodą ogrodzie i wraca mokry, a to kota ściga, a to z sąsiadowymi królikami przez płot się boksuje, a to kury włażą do domu i wydziobują kocią karmę, a to kot nie chce wracać i Młoda woła go przez godzinę drąc paszczę wokół domu. Śmieje się, że sąsiedzi wiedzą, że rodzinka na wakacjach, bo ta znowu wykrzykuje imię ich kota codziennie wieczorem. Poprzednim razami nauczyła kota, że po powrocie do domu wieczorem, częstuje go kocimi przysmakami. To uskutecznia powroty, bo na początku skubany kot nie zawsze wracał na noc do domu. Teraz też kupiła kocie chrupeczki i kotek dopomina się o nie każdego wieczoru. Młoda lubi te zwierzaki, ale po tygodniu już jest tą pracą ogromnie wyczerpana. Gdyby nie padało, było by o wiele lepiej. Natomiast wychodzenie z domu dwa razy dziennie w deszcz i ganianie w deszczu po ogrodzie za zwierzakami, łapanie mokrego zająca, to dla niej o wiele za dużo. Wczoraj już bardzo źle się czuła zarówno fizycznie, jak psychicznie. Mnie to przypomina i uświadamia po raz kolejny, jak ona ma cholernie trudno z codziennym życiem. No patrzcie, Moja Córka ma 19 lat, kocha zwierzaki, lubi pracować, jest typem aktywnym, ale jej ciało wszystko sabotuje. Tydzień codziennego wychodzenia z domu i ona jest chora. To widać aż nadto wyraźnie. Ma trudności ze wstawaniem, wszystko ją boli, psychicznie czuje się bardzo źle (sucz depresja się aktywuje), jest bardzo, baaardzo zmęczona, podminowana i w ogóle gównostan. Jeszcze tylko dziś. Siostra ma jej towarzyszyć, więc łatwiej pójdzie.

Na nowy tydzień zapowiadają przymrozki. Nie podoba mi się to, bo będzie ślisko jak fiks, a ja muszę do szkoły dwa razy pojechać. Dobrze by też potem było wrócić do domu w jednym kawałku, a śliska ścieżka rowerowa w ciemności nie brzmi zbyt dobrze. Co oznacza też, że przede mną kolejny test sprawnościowo-wytrzymałościowy. Do szkoły mam kilkanaście kilosów i, skoro skuter popsuty, muszę tam pojechać rowerem. Nawet jakby nie był popsuty, to nie wybrałabym się na krowie na oblodzoną drogę. Nie mam opon zimowych, a to badziewie nawet na liściach się ślizga jak głupie… Nie ukrywam, że obawiam się trochę wąskiej pochyłej ścieżki rowerowej biegnącej wzdłuż głębokiego rowu. Jednak jeśli mam wybierać wpieprzanie się do rowu z rowerem i ze skuterem to jednak wybieram rower :-) 

Alternatywą są autobusy, ale to rozwiązanie wymaga albo jechania rowerem 5 km na przystanek, albo przesiadki, gdzie jeden autobus jedzie co pół godziny, a drugi co godzinę, czyli ze 2 godziny na dojazd trzeba liczyć przynajmniej. Rowerem powinnam się w godzinkę wyrobić jadąc wolno. Zapierdalając szacuję w pół godziny, ale szkoła jest na sporej górce, a ja jeszcze nie jestem w pełni sprawna, więc prędkość szybkiego pieszego wydaje mi się bardziej realistyczna… 

Zobaczę, co z tego wyjdzie i przekonam się, na ile już jestem sprawna. Mam nadzieję, że ciągle aktualnym jest okaże się powiedzenie, iż co mnie nie zabije, to mnie wzmocni… Czasem takie sytuacje są dobre, by się przekonać, że jednak się da. W normalnych okolicznościach często nie mamy jaj albo nam się nie chce próbować swoich sił… Trochę się cykam, ale też jestem podekscytowana na tę okoliczność, bo może akurat się okazać, że mogę już daleko rowerować, a tylko strach mi nie pozwalał (albo lenistwo 👺). Na wszelki wypadek trzymajcie jednak kciuki i proście wszystkie bogi o pomyślność 👹🧝🏻‍♀️🧙🏼‍♀️🧚🏻‍♀️🎐🍀🐲🕊️🧌





13 komentarzy:

  1. Jak nie urok, to sraczka.
    Czasem mawiam, z.e w życiu zawsze coś cię pierdoli i trzeba szybko naprawić jedno, żeby mieć później czas uporać się z kolejnym problemem. Przynajmniej takie spojrzenie jest trochę bardziej optymistyczne. ALE co by o Belgii nie powiedzieć, to zarąbiste jest, ze wszystko da się na zdjęcie skierowania/recepty/dokumentu załatwić. Ileż razy to ja prosiłam o przysłanie mi na whatsappie zdjęcia jakiegoś świstka, żeby załatwić sprawę.
    I serio, jak sobie przypomnę, że musiałam przejechać pół Warszawy do przychodni po skierowanie, które było mi potrzebne w drugiej przychodni TEJ SAMEJ SIECI i nie, oni nie mogli wysłać go mailem ani do mnie, ani do tej drugiej przychodni, to tym bardziej doceniam ten belgijski luz.
    Trzymajcie się!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, załatwianie spraw na e-mail to ja też sobie cenię

      Usuń
  2. Czasami poprostu trzeba robic swoje i trzymac poziom mimo bylejakosci wokol. Dzieciaki beda Cie dobrze pamietac. Szkoda, ze tyle fajnych mozliwosci jest zaprzepaszczonych przez bylejakosc innych.

    Ps to prawda, ze jest zimno, no , ale przynajmnie nie pada juz tak straszliwie.
    ElaBru

    OdpowiedzUsuń
  3. z opisu wnioskuję nie tyle, że Cię w tej świetlicy za dziwadło mają tylko raczej za przeszkodę którą mają bo ktoś im wcisnął a one nie koniecznie ją chcą. Ja to myślę, że ktokolwiek by tam trafił to by miał identycznie pod górkę. Tyle, że takie zachowanie i gnębienie stażystów czy praktykantów to sie uskuteczniało jak oni mieli 20-kilka lat nie jak dostali babe 47 lat z doświadczeniem życiowym a nie jakąś klaczkę co jeszcze nigdzie nie pracowała. No ludzie !!! aż sie dziwie żeś tam rozpierduchy nie zrobiła. Jak można na ostatni moment takie rzeczy robić. No nie pojmuje. Chamówa i tyle. Współczuje.

    A te prosiaki Ci nie spindoliły z tego pseudo kojca ? przez ten brodzik ?? niewiarygodne :D

    U mnie zapomnij o skanie albo zdjęciu. Trzeba skierowanie dać papierowe inaczej dupa zbita. A raz miałam w ogóle kuku bo miałam osobno skierowanie na usg cycków a osobne na usg węzłów pod pachami i na klacie i doktor jedno podpisał a drugie zapomniał bo miałam spięte razem. I sie skubane zorientowały na rejestracji i zamiast na badanie to latałam po szpitalu jakiegoś lekarza co mi przywali na tym pieczątke bo już miałam wejść do gabinetu zaklepane.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie problem w tym, że oni nie musieli mnie wcale brać na staż. Mentorka zdawała się być ucieszona, że chcę do nich na staż. Od razu entuzjastycznie podała mi numer i poleciła mi dzwonić do szefa szefów, by wszystko załatwić, a potem ze dwa razy proponowała mi kolejny staż w innej ich świetlicy... Zatem ta teoria nie do końca się sprawdza, jeśli idzie o szefową, bo koleżanki to inksza inkszość. Je to ja nawet rozumiem, bo zadania, które nam zadają do wykonania są - nazwijmy rzeczy po imieniu - pomysłami totalnie z dupy. Świetlica ma wszak jakiś swój program, jakieś swoje zasady pisane i niepisane i - nawet jak mnie się one nie podobają - to musi być niebywale wkurzające, gdy jakaś stazystka, która nie ma tam powiedzmy sobie szczerze nic dogadania, wpitala się ze swoimi zajęciami, które nijak do tej świetlicy nie pasują, bo w tej świtelicy się tego nie robi albo robi inaczej. Do tego dziewczyny absolutnie nie mają kompetencji by być moimi nauczycielkami stażowymi. Te dziewczyny, które prowadziły ferie są w wieku moich dzieci! Jedna z roku Najstarszej, druga ze 4 lata starsza... One tam zajmują się dziećmi i organizuja dla nich zabawy, bo w tym mają trochę doświadczenia, choc nie mają dyplomow, ale na pewno nie mają pojęcia o prowadzeniu staśysty ani z nim współpracy... Jeszcze ze 2 tygodnie i spdam stamtąd ;-)
      Przez brodzik?! PANIE, tam człowieki wkładają świnie, żeby je torturować kąpielami. BRrrr! Straszne miejsce! Gdyby tam dłużej były, to by sobie pewnie poszły. Łazienka była zamknięta - tylko bałam się, że ktoś się zapomni i wbije tam zamaszyście spłaszczając świniaki drzwiamim dlatego zablokowałam trochę przejazd rupieciami :-) One czasem chodzą po domu luzem, ale nie oddalają się za bardzo od kojca.
      Szkoda że u Was nie akeptują jeszcze skanów skierowań. U nas od pandemii wiele papierów zamieniono na elektronikę i dużo więcej przez e-mail można załatwić. To ma swoje plusy i minusy.

      Usuń
    2. hmmm no to ciekawie. U mnie jak są stażyści albo praktykanci to się nimi zajmuje jedna osoba która ma przeszkolenie i wpisaną taką opiekę w obowiązki. Ona im potem podpisuje potrzebne zaświadczenia.

      Aaaa no tak, jak świnie źle kojarzą brodzik to faktycznie nie zwiewały :)

      U nas na razie są na dwa sposoby. Już jest elektronicznie i można mailem albo przez telefon podając kody ale i tak oprócz tego nadal trzeba mieć papierowo.

      Usuń
    3. U nas w terori też jest jedna osoba kompetentna, mentor, ale to w teorii. W praktyce ja widziałam moją mentorkę chyba 3, może 4 razy przez cały mój staż i to musiałam o to zwykle prosić, jak była przypadkiem to nie miała czasu, więc niemal za nią biegałam jak debil by choć na ze 3 moje pytania z miliona pytań mogła mi odpowiedzieć. Na co dzień uczyć się mam od koleżanek, które tam pracują, a że one nie mają przygotowania ani często też żądnej szerszej wiedzy, to jest kitowo dla mnie. Drugą mentorkę mam ze swojej szkoły. Tę widziałam raz - przyszła do świetlicy, by powiedzieć mi, że projekty źle zrobiłam, co się okazało totalną bzdurą, bo inna nauczycielka uznała je za fantastyczne... Beznadziejna organizacja i tyle.

      Usuń
    4. No proszę jak w Polsce 🫢 z tym uczeniem i organizacją

      Usuń
  4. Myślę, że trafiłaś na sytuację, gdy jako nowa i zaangażowana we wszystko jesteś osobą, której zależy, której się chce, a rutyna starych pracowników działa demotywujaco.
    Takie lekceważenie nie jest fajne dla kogoś, kto się stara i chce jak najlepiej dla wszystkich stron.
    Szkoda, że trafiłaś na taki zespół...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Starych pracowników" do szefowej może i pasuje, ale np moje feryjne koleżanki są w wieku moich córek ;-) I ja do nich pretensji nie mam. Nawet jak się czasem wkurzam na sytuację, to rozumiem sytuację, a jest to sytuacja też bardzo niekomfortowa. Zajmowanie się stażystami nie należy do ich kompetencji ani obowiązków, a do tego ja burzę ich plany swoimi durnymi zadaniami. Problemem jest kitowa organizacja, nie wiem tylko czy tylko tej placówki czy to problem całej siecim a może ogólnie całego kraju... Koleżanka klasowa ma staż w żłobku tej samej co moja "marki" i ma jakby podobnie, a ona jest młodziutką Belgijką, więc kwestia wieku, czy języka odpada w jej przypadku. Rząd teraz ma świetlice i żłobki na tapecie, ale te pierdoły na temat wielkich planów poprawienia jakości opieki i komfortu pracy to chyba z półki z bajkami wyciagnęli.... Jak każdy rząd każdy pomysł ;-)

      Usuń
  5. Anna Kobieta Zwyczajna12 stycznia 2024 15:26

    Dużo w Twoim życiu się dzieje. Ta praca to także bardzo duża zmiana. Zwłaszcza, że jesteś ciągle między ludźmi, wcześniej było raczej odwrotnie, w pracy mogłaś być sama, choć o ile dobrze pamiętam, jeszcze wcześniej było coś pomiędzy, czyli biblioteka. Czy z tej perspektywy potrafisz powiedzieć, jaki rodzaj pracy i kontaktu z ludźmi najbardziej Ci odpowiada? Ja pracowałam w szkolnym sekretariacie, było w porządku, ale gdy musiałam iść popilnować dzieciaki w świetlicy szybko okazywało się, że ja do tej pracy zupełnie bym się nie nadała. Dobrze, że są panie, które dają radę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja biblioteka bardzo często przypominała świetlicę, bo to nie była typowa biblioteka, gdzie jest jest pełno kurzu, cisza i urzęduje drętwa bibliotekara... Popołudniami i w wakacje pełno było u mnie dzieci i młodzieży. Czasem był taki harmider, że normalni ludzie mówili, iż mnie podziwiają za cierpliwość. Mnie jednak dzieci nie drażnią. Dorośli już jak najbardziej. Nasze nauczycielki wpadają czasem na powalający pomysł łączenia obydwu grup. Mam dość po kilku minutach. Koleżanki o dziwo też, a wszystkie przeciez lubią pracować z dzieciakami... Ja mam problem z dorosłymi. Z dziećmi nie mam. No, całkiem małych dzieci nie cierpię, więc z niemowlakami bym nie mogła pracowac. Od 3 lat do kilkunastu ludzie są w porządku. Starsi już nie bardzo... Toteż praca na sprzątaniu była okej, bo nie było tam dużo ludzi.

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima