24 sierpnia 2015

niedzielne popołudnie w Leuven

Poprzedni post pisałam z myślą, że będzie on ostatnim tekstem stworzonym na tych wakacjach. Jednak dziś mam wolne i zaczęło mi się nudzić... Ugotowałam, co miałam ugotować, ogarnęłam kuchnię. W towarzystwie Młodego porobiłam drobne zakupy (jadąc rowerem z dzieckiem z tyłu raczej ciężko robić duże). Potem odwiedziłam salon fryzjerski, gdzie tym razem zażyczyłam sobie maszynką całość załatwić a nie tylko tył. Jestem wielce zadowolona z efektu wizualnego. No i wreszcie po raz pierwszy zapłaciłam MNIEJ NIŻ 20 euro. Hurra! Dlatego już kocham moją wojskową fryzurkę o długości 15 mm. To jest to, co planowałam od dłuższego czasu, ale jednak dochodziłam stopniowo do tego momentu... żeby mój M_jak_Małżonek nie zszedł na zawał :-)

 Później Doro wyciągnął mnie z domu w celu oglądania kombajnu do ziemniaków przy pracy, który widzieliśmy wracając ze sklepu, ale nawet nie doszliśmy do pola, gdy zaczęło grzmieć... do domu dobiegliśmy już w deszczu. Zaczął się sezon nagłych zmian pogodowych...

Wczoraj nie mieliśmy w planach żadnych wojaży, bo jakoś tak nikomu nic się nie chciało, jak to bywa często w senne, pochmurne dni. Jednak, gdy wszamaliśmy obiad, M nagle rzucił w przestrzeń pytanie: "no to co teraz robimy?". Ja grałam akurat z Młodym po raz nie wiem który w domino obrazkowe i moje myśli krążyły bardziej w okolicach wygodnego łóżka i książki. Jednak na propozycję "jedziemy, gdzieś na rowerach?" to już zareagować trzeba było. Rower bowiem już mnie nie rajcuje odkąd dojeżdżam nim co dnia do roboty i dodatkowo czasem na zakupy i w innych tam interesach. A już w taką niepewną pogodę to zdecydowanie za duże ryzyko wypuszczać się w dalsze trasy z dzieckiem. Wszak wiadomo, że jeśli my mówimy o niedzielnej wycieczce rowerowej, to nie chodzi o 5 kilometrów tylko co najmniej kilkanaście. Toteż rzekłam, że jak już to autem możemy gdzieś jechać, bo nie chce mi się pedałować, w ogóle nic mi się nie chce... Miałam upatrzony wcześniej zamek na wodzie w Bornem, niedaleko nas, który właśnie w 2 ostatnie niedziele sierpnia jest otwarty do zwiedzania bez umawiania się. Jednak wczoraj nie był dzień na zamki. Na oglądanie zamków trzeba mieć nastrój zamkowy :-)

No więc padło na Leuven. Było nie było stolica naszej prowincji (województwa), a my tam jeszcze nie byliśmy. Wstyd po prostu. Dziewczyny wyraziły sprzeciw przeciwko wychodzeniu z domu. Młodsza tam była z klasą, więc to "nuuuda". Starsza natomiast zajęta była twórczością artystyczną - coś malowała farbami. No więc tylko najmłodszego zabraliśmy w trasę.

Leuven leży nad rzeką Dijle.

 Jest ono miastem partnerskim Krakowa i powiem Wam, że atmosferą bardzo mi Kraków przypomina. To też miasto uniwersyteckie. Piękne i spokojne. W 1425 roku został tu założony największy i  najstarszy uniwersytet w krajach Beneluksu. Nie pokaże go, bośmy tam nie dotarli.


Pogoda nam raczej średnio sprzyjała. Gdy tylko zaparkowaliśmy, zaczęło lać jak z cebra. Na szczęście szybko przeszło i wyruszyliśmy na miasto. Postanowiliśmy jednak nie oddalać się zbytnio od samochodu, bo nie mieliśmy nawet parasola. Zresztą chodzenie z Młodym pod parasolem to dopiero ubaw. 

Przede wszystkim chcieliśmy zobaczyć na własne oczy ten przepiękny gotycki ratusz, który jest na wszystkich stronach, gdzie wspomina się Leuven. I tam właśnie skierowaliśmy pierwsze kroki. 

Moelleux au chocolat - pychota :-)
Pod ratuszem wypiliśmy pyszną kawę i pochłonęliśmy pyszny deserek Moelleux au chocolat. 

Doro w tym czasie podziwiał złotego dzwonnika, który walił młotkiem w dzwon. Ludzik ten siedzi na kościele świętego Piotra (Sint-Pieterskerk), znajdującym się po drugiej stronie rynku.

Kościół Św. Piotra (wewnątrz nie robiłam zdjęć)

on na prawdę wali w dzwon, w sensie porusza się co jakiś czas :-)
Kościół Świętego Piotra

Potem poszliśmy za drogowskazami w stronę biblioteki uniwersyteckiej. Z Internetu dowiaduję się, że była ona zbombardowana w czasie I wojny światowej przez Niemców, a w czasie II Wojny Światowej przez aliantów. Za każdym razem budynek odbudowywano i to nie byle jak - jest przepiękny.

biblioteka uniwersytecka

biblioteka uniwersytecka

biblioteka uniwersytecka
biblioteka uniwersytecka



Rozbawił nas pomnik znajdujący się na placu przez biblioteką. Nawiasem mówiąc, jest to zdaje się największy plac w tym mieście. Ten pomnik to chrząszcz na szpikulcu... wielki chrząszcz na wielkiej igle (igła wykonana jest ze stali nierdzewnej i ma 23 metry). Powstał ten dziwaczny pomnik podobno z okazji 575-lecia uniwersytetu w Leuven.


Krążąc w okolicach biblioteki mieliśmy okazję posłuchać fascynującej gry carillonów. Okazuje się, że w letnie weekendy w Leuven są koncerty carillonów. Piękna muzyka, choć - moim nader skromnym zdaniem - na dłuższą metę męcząca (czyli nie chciałabym tam mieszkać koło tej biblioteki). O carillonach pisałam już przy okazji relacji z pierwszej naszej wycieczki do Mechelen (kliknij tutaj, by przejść do postu o Mechelen)



W Leuven jest jeszcze sporo rzeczy do zobaczenia, ale nas deszcz pogonił do samochodu i resztę zobaczymy następnym razem, tudzież następnymi razami.




muzeum

ratusz raz jeszcze
 W rzece zauważyliśmy kilka utopionych rowerów, z czego wnioskuję, że belgijska młodzież miewa podobne rozrywki do polskiej.
w tym momencie już nieźle lało...

..a tu lało jeszcze bardziej

Z ciekawostek o Leuven to jeszcze to, iż według belgijskich kolegów męża, jest to region najdroższych mieszkań. Domy kosztują tam ponoć średnio około miliona euro. Nie wiem ile w tym prawdy, ale u nas na wsi już za 300-400tys. coś kupi do zamieszkania.




1 komentarz:

  1. Jak nostalgicznie poczułem się patrząc na te zdjęcia...
    W Leuven mieszkałem pół roku, będąc w Belgii na wymianie studenckiej. I mimo że było to dobrych kilka lat temu, do dzisiaj to właśnie miejsce jest dla mnie szczególne, często wracam tam i to nie tylko myślami.

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własne ryzyko