3 sierpnia 2015

Zadowolić troje dzieci na raz - jednak możliwe - wystarczy je zabrać nad morze :-)

Moja Trójca Nieświęta składa się z trzech (kto by pomyślał) osobników o zupełnie odmiennych charakterach i innych cechach. Między dziewczynami jest tylko 2 lata różnicy, ale są obie jak ogień i woda - inny wygląd, inny charakter, inne podejście do życia. Jedna cicha i nieśmiała, druga pyskata i towarzyska. Jedna lubi czytać, druga nie znosi książek. Jedna uparta i cierpliwa, druga narwana... Tak by można długo wymieniać jeszcze. Jednak dzięki tym przeciwnościom są dla siebie wzajemnym uzupełnieniem i dobrze się ze sobą dogadują. Oczywiście, nie to że zawsze. Czasem bowiem dochodzi do wojen i to zażartych. Zdarza się, że z użyciem wyrazów powszechnie uważanych za obraźliwe i niecenzuralne, a nie raz też ze skutkami ubocznymi jak specyficzny wystrój pokoju typu majtki na lampie czy tablet albo maskotki w koszu na śmieci lub innych nietypowych miejscach... Pokój jest na szczęście wspólny i póki co nie stać ich na to by zatrudniać sprzątaczkę, toteż wcześniej czy później któraś musi uporać się z tym nieciekawym problemem... 

Gdyby obie miały podobne cechy - wszystko jedno z którego zestawu - to mi matce chyba by przyszło ześwirować. Nie wyobrażam sobie dwóch podobnych małych wiedźm w jednym domu - to by się dopiero działo... 
Do tego dochodzi Synio. Już z racji swojej płci jest inny, do tego jest dużo młodszy (8 lat to dużo). Odkąd się pojawił, mamy na stanie jakoś więcej zabawek i bajek w tematyce straż pożarna, policja, warsztat itp. Wcześniej jakoś tak bardziej w stronę księżniczek i kucyków wszystko szło... Choć - jak chyba każdy normalny rodzic wie - dziewczyny też muszą mieć samochody, pociągi i traktory, bo czym niby będą jeździć księżniczki (karety już dawno wyszły z mody)? No a jak księżniczka zechce zasadzić własne warzywa dla kucyków to niby czym se pole uprawi? Przeto moje miały chłopięce zabawki. Jednak teraz mamy tego dużo, bo często ktoś coś da, czasem się coś kupi... Jednak Młody uwielbia też maskotki i większość już od dziewczyn się przeprowadziła do nowego właściciela. Tak czy owak ostatecznie każde lubi co innego nie tylko w  kwestii zabawek. Co gorsza obserwuję, że im są dranie starsze, tym trudniej je czymś ucieszyć, zaskoczyć. Znaczy w kwestii indywidualnych prezentów rzeczowych to na szczęście nie mam takiego problemu - cieszą się bowiem z drobnostek. Myślę jednak o wspólnym spędzaniu czasu. Coraz trudniej jest mi wymyślać zajęcia, które dla wszystkich były by frajdą. Dodam w tym miejscu, że przez 14 lat zajmowałam się tym z racji wykonywanego zawodu, więc mam niby jakieś doświadczenie, a cholera wymiękam.

No cóż, o ile dla trzylatka gra w domino obrazkowe czy pięćdziesiąty raz z rzędu w 'memory' jest fajne, tak dla starszych może być zabawne pierwszy raz po wypakowaniu owych gier z pudełka, potem to NUUUUUDA. O ile dla starszych radością było by pogranie w ringo, czy badmintona, tak Młody tedy stanie na środku placu i będzie się darł, że on teeeż chceeee, a że nie poradzi sobie i wszyscy się wkurzą, to będzie się darł jeszcze głośniej... Starsze chcą pograć w Monopoly to Młody wpycha dupkso na planszę i zabiera pieniądze, bo on też by coś kupił. 
Nie ma też opcji, że np jeden rodzic będzie grał ze starszymi, a drugi zajmie młodszego, bo młodszy musi być w centrum uwagi, a co to za centrum jak 'wszyscy' są gdzie indziej? 

Zresztą starsze też nie zawsze są tej samej myśli. Wprost przeciwnie. Gdy jedna ma ochotę coś porobić, druga jest zmęczona, jest dla niej za zimno/za gorąco, nie ma ochoty (niepotrzebne skreślić). Gdy druga coś proponuje, pierwsza ma akurat focha. I tak wkoło Macieju.
Tak więc przeważnie mi się wszystkiego odechciewa i przymykam oko na to, że siedzą przez wakacje całe dnie przy kompie i ciupią w minecrafta czy kogamę, bo to jedna z niewielu rzeczy, które robią wspólnie i zgodnie - choć też i na tym polu dochodzi czasem do wojen i fochów. Nawet cierpliwie staram się wysłuchiwać o efektach nowych odkryć poczynionych w tej dziedzinie, choć nie wszystko rozumiem, bo osobiście jeszcze nie grałam. Ograniczam się do obserwacji od czasu do czasu - wolę pisać bloga lub czytać w wolnym czasie, choć jak na starego gracza przystało - nie powiem, że bym nie pograła, ale wiem jak to wciąga (pisanie i czytanie nie mniej zresztą)...
Znaczy z tym 'całe dnie' to dowaliłam.... przecież Młode "CAŁE DNIE" muszą zajmować się bratem... Przyjmijmy więc sprawiedliwie, że pół dnia zajmują się bratem, a pół dnia siedzą przy kompie - w końcu są wakacje...

Ostatnio otrzymaliśmy parę starych filmów familijnych po niderlandzku i urządzamy sobie wspólne wieczory kinowe - chipsy, napoje, słodycze, poduszki... full wypas. Przyznam, że w niektórych momentach muszę prosić osobistą córkę o tłumaczenie kwestii, bo ona większość rozumie. Czasem razem zastanawiamy się, co ten czy ów bohater powiedział, co znaczy ten czy tamten wyraz. I tak np pierwsza część Minionków była dla mnie zrozumiała, ale przy Epoce lodowcowej wymiękałam przy niektórych dialogach (nawet włączenie napisów mi nie pomogło), zaś Młoda bez problemu łapała, co mówią. Czyli jednak praktyka robi robotę. Zauważyłam to już wcześniej podczas odwiedzin koleżanek dziewczyn, które nawijają jak szalone i ja nie kumam za bardzo  w tematyce małolatów, zaś Tesa im odpowiada i dopowiada na luzie, czyli rozumie bez wątpienia. Z mówieniem ma problem i też często się mota i kombinuje naookoło z pomocą rąk, żeby powiedzieć to, co chce, bo brakuje słów i zwrotów, ale całkiem już fajnie sobie radzi, co mnie cieszy. Zu ciągle nie chce mówić, nawet, gdy razem tylko ćwiczymy jest z tym kłopot, bo brakuje odwagi (częściej niż wiedzy i umiejętności), ale będziemy nad tym pracować. W sumie miała 2 lata jak zaczęła w ogóle mówić cokolwiek, to niby czemu z językiem obcym by się miała śpieszyć? Ona zawsze ma czas, nigdy się nie śpieszy...

Jak zwykle zboczyłam z obranego kursu, czyli czasu wspólnie i fajnie spędzanego z dziećmi, na który brakuje mi ostatnio dobrych pomysłów...

Oprócz telewizji jeszcze wycieczki, o których zwykle opowiadam na blogu, są wydarzeniami w których  wszyscy z mniejszą lub większą chęcią  WSPÓLNIE uczestniczą. Oczywiście i tu zdarzają się momenty zwątpienia i bariery niechęci, ale częstokroć do pokonania, a efektem jest zadowolenie całej gromady naraz. Tak było i tym razem. Ba, tym razem na prawdę wszyscy dobrze się bawiliśmy od początku do końca. Nie było fochów ani narzekania na żadnym etapie. No, może troszkę rano, bo nie chciało się kości z wyrka zwlec co niektórym... Ale dali radę, zjedli śniadanie, spakowali plecaczki, po czym wyruszyliśmy rowerami na stację. Stamtąd zaś pociągiem udaliśmy się w stronę belgijskiego wybrzeża. W Gent Sint-Pieters mieliśmy przesiadkę, na którą mieliśmy 5 minut czasu, więc trochę było stresu, żeby się pociąg nie spóźnił, bo potem by trzeba czekać na następny... a tam morze się niecierpliwi i mewy tęsknią...

 Do ostatniego dnia w sumie nie mogłam się zdecydować, czy do Ostendy, czy do Blankenberge, bo w oba miejsca tyle samo drogi i półtorej godziny trwa jazda. Zadecydowały znajomości i możliwość zdobycia praktycznych informacji jak droga ze stacji na plażę, czy kibelki w okolicy (no co? na stronie miasta nie napiszą ci, ile zabulisz za sraczyk i w jakim on jest stanie i czy jest w ogóle... taka  prawda, a to informacja na wagę złota niekiedy). W Blankenberge w każdym bądź razie toalety są w okolicach plaży, cenowo to przeważnie 50 centów. Jakości nie sprawdzałam, bo jakoś się obeszło. Skorzystaliśmy tylko w WuCeta na dworcu zaraz po wyjściu z pociągu, gdzie trzeba było czekać w kolejce. Widocznie inni też doszli do wniosku, że nie będą sikać w pociągu.

 Już u nas na stacji zauważyliśmy paru ludzi z matami plażowymi i w kapeluszach słonecznych, którzy - jak mniemam - z takim ekwipunkiem raczej nie jechali na zakupy, czy w interesach. Potem z każdej strony dało się wyłapać z rozmów słowa: "Blankenberge" lub  "Ostenda", bowiem z Gent odjeżdżały pociągi do obydwu tych miasteczek. Po przesiadce zauważyliśmy, że z bagaży większości podróżnych wystawały dmuchane materace, wiaderka i łopatki oraz koce i parasole słoneczne. Jechały całe wesołe rodziny z dziećmi, wózkami, rowerami, pieskami na smyczy i w torebkach. Tak więc okazało się, że mój pomysł na wypad pociągowy nad morze podziela wiele osób. Po wyjściu z pociągu wystarczy więc podążać za tłumem, a nie ma szans na nie trafienie na plażę. Zresztą jest stamtąd rzut beretem. Już się nawet śmiałam, że pociąg prawie na piachu się zatrzymuje - będzie z 500 metrów od stacji. Po drodze mamy jeszcze szansę, by zaopatrzyć się w niezbędne gadżety plażowe, jak pompowane koła, rekiny, czy materace oraz artykuły spożywcze, kremy do opalania etc. Na tej ulicy bowiem są różne znane sklepy jak carrefour, kruidvat, wibra, etc oraz wszelakie stoiska z okularami, lodami, ciepłymi przekąskami, czekoladkami i wszystkie inne, jakie zwykle spotyka się w podobnych okolicznościach.

ulica Kerkstraat w Blankenberge, którą szliśmy z dworca na plażę
 Tak oto skierowaliśmy swoje kroki w stronę Blankenberge, gdzie dotarliśmy byli wczoraj przed jedenastą z rańca i zabawiliśmy gdzieś do szóstej wieczorem, gdyż z planów wcześniejszego powrotu nici wyszły, bo młodzieży nie dało się oderwać od kopania dołu "na 5 metrów".

 Od stacji dzieci wręcz pędziły. Na wizytę w carrefourze przystały tylko dlatego, że napoje i przekąski to też to, co dzieci lubią najbardziej. Przy okazji kupiliśmy też dmuchany materac i koło-zeberkę, ale chciałam zaoszczędzić i kupiłam jakiś badziew za półtora euro kółko, a 4 za materac i potem musieliśmy się męczyć z nadmuchaniem tego cuda - takie małe gówienko a we trzy na zmiany go dmuchałyśmy. Potem - gdy postanowiliśmy coś przekąsić - okazało się jeszcze, że wypuszczenie powietrza z tego głupiego materaca jest jeszcze trudniejsze niż było nadmuchanie.... Extra. Nie było nigdzie kosza na śmieci odpowiednich rozmiarów, bo tam by na 100% wylądował razem z powietrzem we środku...Aaaa nigdy więcej tanich zabawek plażowych.

Blankenberge


Dziś przeglądam zdjęcia i widzę na wszystkich mordkach uśmiech i zadowolenie i to jest bardzo miłe uczucie, wszak jam to, nie chwaląc się, sprawiła swym osobistym pomysłem i chęcią działania.


Dziś trochę młode narzekają na ból mięśni i pieczenie skóry w miejscach, które zwykle nie ma kontaktu ze słońcem. Wszak 6 godzin ciągłego działania na plaży i w wodzie na przemian w skąpym odzieniu nie mogło pozostać bez skutków ubocznych. Nie chodzimy na basen, bo mąż nie lubi wody i mamy daleko, toteż partie mięśni odpowiedzialne za pływanie są nienaruszane zbyt często i Młode im dały wycisk, a dziś biadolą. A słońce jak to słońce - jest dosyć ciepłe o tej porze roku...

A co mogę powiedzieć o samym Blankenberge? W sumie to niewiele, gdyż poza plażą, morzem  i najbliższą im okolicą nie mogłam nic zobaczyć. Trzeba by być na prawdę wredną matką, by odciągać dzieci od takiej wielkiej przyjemności na jaką składają się skądinąd zwykłe, pospolite rzeczy jak woda, piach, muszelki i słońce.
 Morze Północne, bo tak nazywa się belgijskie morze, jest tak samo bure i zimne jak Bałtyk. Zresztą oba są połączone jakimiś tam cieśninami. Co nie zmienia faktu, że wypoczywanie na jego brzegu jest bardzo, ale to bardzo przyjemne. Podobnie zresztą chlapanie w wodzie. Zimna, nie zimna - jak już do niej dochodzisz, nie możesz się oprzeć zamoczeniu majtek i popływaniu... (M jak Małżonek pewnie by się kłócił z tą teorią, ale on siedzi nadal w Polsce, a nieobecni racji nie mają).

 Ja nie miałam w planach pływania, bo przecież nie zostawię Młodego samopas przy wodzie i w tłumie ludzi. Jednak gdy wodziłam go po wodzie, jakaś szalona duża fala niepodzianie zaatakowała mnie od frontu, a gdy już miałam spodenki do połowy mokre, to nic nie stało na przeszkodzie, by zamoczyć je całe. Młody w pewnym momencie się zmęczył i postanowił coś wszamać i pokopać w piachu razem z Najstarszą Dziewoją, więc ja poszłam bawić się z Młodą na głębszej wodzie. Tylko cholibka - nie wiem, czy wiecie - jeansowe portki strasznie długo schną, nawet te bardzo krótkie i pozornie cienkie. Nie polecam więc pływania w jeansach - wyjątkowo mało praktyczne.
plaża rano - zanim zaczął się przypływ
plaża po południu - zrobiło się ciasno

W drodze powrotnej też sami plażowicze w pociągu. Jechaliśmy w towarzystwie zwariowanej rodzinki z Mechelen i było całą drogę wesoło. Doro zaprzyjaźnił się z ich psiakiem, śmiał się z ich wygłupów, a nawet sprawdzał na paluszkach, czy faktycznie za oknem widać "drie ballonnen", jak powiedziała jedna pani, co wszystkich rozbawiło.

Szczerze powiedziawszy obawiałam się trochę drogi powrotnej. Dzieci zmęczone - to dzieci wkurzone. Zostałam jednak mile zaskoczona przez swoje pociechy. Nie było żadnych awantur ani narzekania. Półtorej godziny szybko minęło i ani się obejrzeliśmy a trzeba było wysiadać.

Gdy wsiedliśmy w Buggenhout na rowery, zegar na aptece pokazywał godzinę dwudziestą pierwszą z minutami - dziewczyny były ucieszone, że "tak późno" wracają do domu. Wszak przeważnie o tej porze już są wykąpane, po kolacji i siedzą w swoim pokoju.

Do domu przywieźliśmy oczywiście wiadro przenajcudaczniejszych muszelek, które dziś są przerabiane na cuda niewidy, czyli różne ozdóbki i dekoracje. No i oczywiście tony piachu we włosach, odzieży, butach, plecakach i wszystkim innym, co mieliśmy ze sobą. Przeto rano przed pójściem do roboty trzeba było zrobić dwa prania i poodkurzać. 

A małżonek siedzi nadal w PL, bo auto padło zaraz, jak tylko przejechał przez polską granicę i ledwie się dotoczył na Lubelszczyznę. Czy ja nie mówiłam, że do Polandii nie ma po co jechać...? Sam zresztą z wielkim ociąganiem ostatecznie wsiadał do samochodu, bo się okazało, ze nie sztuka obiecać mamie w Boże Narodzenie": "przyjadę na pewno wakacjach" - sztuka obietnicy dotrzymać, gdy się tak naprawdę nie ma ochoty jechać w tamte strony... Taniej by, cholera, wyszło do Egiptu polecieć całą rodziną czy w inne ciekawe miejsce, niż do tej zasranej Polski. No ale cóż poradzić? Gdy los takie ciulowe karty czasem rozdaje - nie da się wygrywać.

Ciekawe, ile mu tam przyjdzie kiblować? Wczoraj niby miał wyjeżdżać, ale coś nadal nie tak - choć niby na diagnostyce stwierdzili, że do BE wróci bez problemów, ale się okazało, ze jednak jeszcze nie tym razem. Mam nadzieję, że następnym razem się zastanowi, zanim coś głupiego komuś obieca... 

Dobrze, że Młodzież już się pogodziła z losem i dostosowała do rytmu. Nie ma narzekań, biadolenia, kłótni i płaczów - rano ładnie wstają o ósmej. Gdy wracam po pracy, zastaję małolaty bawiące się razem na górze w ciszy i skupieniu. Czasem nawet nie zwrócą uwagi, że matka wróciła łaskawie do chałupy. Czasem Młody przypędzi, by się przywitać i wraca pośpiesznie do pokoju dziewczyn. Jednym słowem - spokój i harmonia (odpukać). O półkoloniach nawet nie chcą słyszeć w każdym bądź razie. Tylko po wejściu do domu muszę zwykle przedzierać się przez zabawki, ubrania, walczyć z rozsypanym kakao i rozlanym sokiem, zbierać kawałki szynki z dywanu, resztki kromek z kanapy - jednym słowem - dom wygląda, jak po przejściu cyklonu. Nic to - ważne, że jestem o wiele spokojniejsza niż jak wtedy, gdy zostawały rano naburmuszone i potem wydzwaniały co 5 minut z byle głupstwem. Nie jest to może sytuacja idealna ani komfortowa, ale jest dobrze. Jeszcze tylko miesiąc wakacji. Jakoś przeżyjemy.

6 komentarzy:

  1. Dzien nad morzem to jest to co i moje tygryski lubia najbardziej :) ( my na szczescie mamy duzo blizej nie 1,5 h pociagiem)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te półtorej godziny to też pikuś - w Polsce mieszkaliśmy na południu, więc nad morze jechało się cały dzień lub całą noc (i to w jakich warunkach) więc nie było mowy o jednodniowych wyskokach.

      Usuń
  2. o rozpoznaję znajome klimaty znad belgijskiego morza :) Mieszkam we Flandrii (Brabant Flamand) od 10 lat nieprzerwanie, ale jestem związana z Belgią od lat 20. Jestem aktualnie w Polsce na urlopie, ktory właśnie dobiega końca. ja w przeciwieństwie do Ciebie uwielbiam jeździć do polski i robie to tak często ajk się da. najlepiej to chcialabym mieć wolny zawód i pomieszkiwac w tych dwóch krajach :) Znacznie wole Polskę od Egiptu (zwlaszcza teraz) Ciesze się, że wpadlam na twój ciekawy blog, zwlaszcza, że mam świadomość, że mieszkasz stosunkowo niedaleko ode mnie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. i przepraszam za literówki i przejęzyczenia :)

      Usuń
    2. Moja niechęć do wyjazdów do Polski związana jest głównie z odległością - nie lubię jazdy samochodem, nawet rzekłabym, że się boję (psychiczny uraz powypadkowy + lekka choroba lokomocyjna), a już podróżowanie 5osobowym autem z trójką dzieci z tyłu (czyli jak sardynki w puszcze), które mniej więcej po 50 km zaczynają się kłócić, pluć, ciągnąć za włosy, kopać, przezywać, drzeć jest dla mnie po prostu nie do zniesienia. Samolot odpada, bo potem nie ma ruchu w Polsce - od lotniska 300 km do rodziny, pomiędzy moją a mężową rodziną 150km - busem pół dnia, pociągi tam nie jeżdżą wcale. Co innego podróżować w pojedynkę czy z jednym dzieckiem a co innego 5 osobową rodziną (nie wiem, jak jest u Ciebie). No i jeszcze kwestia finansowa - dopiero się dorabiamy i jeszcze daleka droga do wyjścia na prostą niestety, więc wynajęcie czegoś na wakacje jest nieosiągalne, a u rodziny w piątkę to już nadużywanie gościnności. Inaczej na pewno z chęcią odwiedzała bym rodzinę choćby raz do roku. Przyjaciół tam nie mam, własnego kąta też już nie, bo komornik się nim czule zaopiekował, no i przez różne niemiłe rzeczy, które mnie spotkały w tym kraju mam też jakąś niechęć wewnętrzną, nie chcę pewnych miejsc i ludzi oglądać po prostu - zamknęłam tamten rozdział i niech tak zostanie... A na Twój blog trafiłam wczoraj (bodajże) przypadkiem i mam zamiar poczytać choć trochę, bo ujrzałam tam sporo ciekawostek o Belgii i to fantastycznie opowiadanych (na razie tylko liznęłam tego i owego)... a kiedyś może spotkamy się gdzieś w realu :-) Pozdrawiam :-)

      Usuń
  3. najpierw zacznę od tego że posiadanie więcej niż 1 dziecka to nie lada wyzwanie i biję Ci pokłony za opanowanie sztuki poskramiania trójki! A po drugie Kochana trafiłaś w 10 z tym pomysłem w końcu pociąg, woda i późne powroty do domu to to co dzieci lubią najbardziej. Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własne ryzyko