Młody szuka od rana kleju do sklejania jakichś figurek papierowych. Pyta każdego po kolei o klej. Ja nie mam, tata nie ma, dziewczyny też stwierdziły, że nie mają... Biedne dziecko siedzi na tymi kawałkami papieru i myśli skąd tu wziąć klej...?
W końcu wymyślił - Wiem! Idę poszukać ślimaka... - Patrzymy na niego zdziwieni, bo po co mu ślimak?! - Ślimak przecież się wszędzie przykleja, to sklei mi ten papier.
Z braku laku dobry i ... ślimak.
Dzieci to nieskończona kopalnia pomysłów.
Przez 2 dni myślałam, co by tu za ciasto na dziś upiec. To dobre i tamto pyszne... Zjeść by zjadł, ale ostatnie dni nie są dniami kuchennymi. No, zwyczajnie mi się nie chce przebywać w kuchni. Kupiłam więc 2 porcje "bladerdeeg", czyli ciasta francuskiego i zrobiłam kremówkę. Jedno ciasto było za wysoko w piekarniku i się przyfajczyło z deka, ale Młoda mówi, że to w niczym nie przeszkadza, ona może i całkiem spalone zjeść :-). Ważne, że krem wyszedł jak się patrzy, bo z tym to już różnie bywało... czasem się wylewał z ciasta hahaha :-)
Młody w zeszłym tygodniu był z klasą na farmie końskiej, gdzie głaskał duże konie i chodził na kucyku... No CHODZIŁ! - "siedziałem na koniu, a koń chodził, chodziłem!".
foto ze strony szkoły, ale Młody mój osobisty :P |
W tym tygodniu zaś byli na autokarowej wycieczce nad morzem na "cyrkowym" placu zabaw De Sierk, skąd wrócił wielce zadowolony, wybawiony i zmęczony. Opowiadaniom nie było końca :-)
Zastanawiałam się nawet, czy to nie za daleko dla maluchów jechać autobusem 100 km bez rodziców. Inne mamy też o tym myślały, zwłaszcza że ostatnio było kilka wypadków z udziałem autobusów... Jednak tutaj jakoś dzieciaki chyba bardziej samodzielne są niż w Polsce. Pamiętam, że z dzieciakami z młodszych klas szkoły podstawowej (że o przedszkolu nie wspomnę) zawsze musiał ktoś starszy jechać, co podwajało koszty wycieczki, a tu nikt się nawet nie pyta, czy chcesz.. Dostajesz informację, że w tym i w tym dniu jest wycieczka szkolna tam i tam, powiadamia się, co dziecko ma wziąć i o której powrót. Nie ma że ten nie chce, tamten nie może. Jak nie może, to trzeba przynieść zaświadczenie od lekarza, bo wycieczka do normalny dzień szkoły. Przedszkole jest nieobowiązkowe, więc zwolnienie nie jest konieczne, ale od 6 roku życia do 18-tki obecność w szkole, łącznie z wszelakimi aktywnościami poza murami szkoły, jest obowiązkowa. I dobrze! Mi to jak najbardziej pasuje, że wszyscy są równi pod tym względem, a nie jak w Polsce było, że wycieczki tylko dla bogatych, że dzieci nie jechały, bo rodzice nie mieli pieniędzy... Nie wiem, jak jest teraz. Może się zmieniło..? Mówię o moich czasach i czasach moich dziewczyn...
Młody ma 4 lata i jechał SAM na daleką wycieczkę i było fajnie :-)
W tym tygodniu była pierwsza wywiadówka w liceum. Muszę rzecz, że bardzo zadowolona jestem z pierwszych wyników. Punkty w przedziale 68-100 procent z wszystkich przedmiotów łącznie z niderlandzkim i znienawidzonym francuskim. Bardzo dobry początek. Na przyrodzie tylko coś nie poszło, bo poniżej 50%, ale może nadrobimy to w następnym sezonie. Młoda mówi, że za dużo tych wszystkich nowych słówek. Faktycznie, z przyrody chyba najwięcej jest słownictwa do opanowania. Wszystkie nazwy od bakterii i grzybów po ssaki, a do tego ich poszczególne części i zjawiska, które w nich lub przy ich udziale zachodzą. Nie dawno uczyłam się z Najstarszą o fotosyntezie - co z tego że po polsku jej powiem, że roślina żre słońce i dwutlenek węgla, popijając to wodą i robi z tego tlen oraz cukier, jak ona ma to umieć po niderlandzku. Już samo zapamiętanie, że dwutlenek węgla nazywa się po nl KOOLSTOFDIOXIDE jest nie lada wyczynem (mi sie udało w zeszłym roku), a tlen to ZUURSTOF, gdyby ktoś chciał wiedzieć :-)
Młoda opowiadała, że kiedyś mieli na lekcji podpisać rośliny i mówi że patrzyła na kalafior i wiedziała, że to kalafior, ale za cholerę nie mogła sobie przypomnieć, jak się to nazywa po tutejszemu. To ten rodzaj irytacji, gdy ktoś na ulicy woła - CZEŚĆ Magda (czy jak tam was zowią), co słychać?! - a człowiek patrzy na twarz i wie, że już gdzieś toto spotkał, ale nie wie, gdzie i kiedy... Młoda w końcu nie zdzierżyła i powiedziała do nauczyciela, że po polsku napisze, bo tylko po polsku wie, a wtedy ten kazał całej klasie zamknąć oczy i pokazał jej podpis do obrazka :-)
Wychowawczyni pochwaliła się na wywiadówce , że umie powiedzieć "Dzień Dobry" po polsku. Na zakończenie zapytała jak się mówi u nas na pożegnanie, po czym zapisała sobie "doviezina" czy coś w tym stylu, żeby się nauczyć. Bardzo fajnych mają dzieci nauczycieli i wszystkie są zadowolone ze swoich szkół.
Żeby jeszcze tylko Najstarsza znalazła sobie jakąś pokrewna duszę na świecie, to było by już całkiem fajnie. Była bym spokojniejsza. Ja wiem doskonale jak to jest być samotnym w tłumie i jak jest ciężko żyć, gdy nie ma się z kim porozmawiać o ważnych i nieważnych rzeczach, ani z kim się pośmiać, ani do kogo ponarzekać na zło tego świata. Jak trudno jest zmagać się z trudnościami tego naszego życia, gdy nie ma kto stanąć po naszej stronie i cały świat jest przeciw lub obojętny. To drugie jest nawet gorsze niż jawna wrogość, bo wróg przynajmniej cię zauważa, a to już coś...
Z każdym dniem jest lepiej i lepiej. Mój najstarszy kwiatuszek otwiera się na świat, wraca do ludzi.
październikowy poranek - moja droga do pracy |
Ja ciągle analizuję przeszłość, myślę, kombinuję, stawiam pytania, na które mi nikt nie odpowie, próbuję zrozumieć, co się wydarzyło po drodze, w którym momencie życia się zgubiłyśmy, gdzie umarło zaufanie do mamy i całego świata, co przeoczyliśmy...?
Czy to w przedszkolu, gdy wszyscy się śmiali, bo dziecko sepleniło i się jąkało, a nikt nie pomógł, bo panie widziały tylko najlepszych, a mama zajęta była swoim rozpadającym się na kawałki życiem i pracą na cały etat, z której nie starczało na nic wiele...? Z mojego życiorysu te 5-6 lat jest wycięte i zgubione nie do odzyskania (ale dziura jest i czasem boli), może z jej też?
Czy pojawienie się nowego taty, przeprowadzka z dala od rodziny oraz zmiana szkoły pozostawiły jakiś brudny ślad?
Czy pojawienie się nowego braciszka mogło sprawę pogorszyć mimo całej radości związanej z przytulaniem tej małej laleczki, którą dziewczynki uwielbiają od pierwszych dni do dziś...?
Czy wyjazd do obcego kraju, ta straszna brukselska szkoła na dzień dobry i ogrom nowości nie zniszczyły tego, co odbudowałyśmy w spokojniejszej części życia?
A może było coś jeszcze? A może wszystkiego po trochu?
Mówią, że czas leczy rany, ale niektóre nie zagoją się same, trzeba je odpowiednio pielęgnować. Próbuje to robić. Próbuję naprawić, to co zepsułam swoim życiem, zaniedbaniem i ślepotą oraz bezradnością. Życie to niestety nie komputer, że wystarczy cofnąć do odpowiedniego punktu przywracania i wszystko hula. Nie da się też zresetować życia i zacząć wszystkiego od nowa. Niestety musimy poradzić sobie z tymi głupotami i problemami, których narobiliśmy sobie i innym. Nikt tego za nas nie zrobi. Nie możemy też tego wszystkiego zostawić i po prostu odejść - choć takie wyjście wielu kusi. Niektórzy skaczą z mostu lub zakładają pętlę na szyję zostawiając swoim najbliższym i zupełnie obcym część swoich problemów w spadku. Niektórzy bezczelnie zabierają i bliskich ze sobą do tego lepszego świata, który nawet nie wiadomo, czy tak naprawę istnieje, bo ludzie są czasem zwykłymi cykorami... Był czas, że rozważałam sens takiej opcji całkiem na serio, ale doszłam do powyższych wniosków oraz takich, że gdy nie doczytam książki do końca, to nie będę mogła powiedzieć, czy warto było ją czytać, bo czasem dopiero w drugiej połowie coś się zaczyna dziać, a czasem aż na samym końcu się okazuje, że było warto się pomęczyć przy przydługawym i trudnym wstępie, bo on pozwolił nam zrozumieć ciąg dalszy...
Pracujemy więc nad sobą, rozmawiamy... Jeszcze nie dawno, kilka miesięcy temu, był to głównie monolog, a raczej gadanie dziada do obrazu, była zwieszona głowa, spuszczone oczy, z których nie dało się wyczytać nic. Twarz pokerzysty. Smutek. Beznadzieja. Nicość. Zero emocji, zero entuzjazmu. Aż mnie bolało patrzenie, bo wiedziałam, że tam w środku tkwi gdzieś głęboko ukryta wrażliwa, wesoła zwariowana istota...
Dziś nie mogę się napatrzeć i nacieszyć, gdy ta istota wpada do domu ze szkoły i bez oddychania opowiada jak to biegali na czas i jak to pierwsza dobiegła do mety na wuefie. Jak z wściekłością w oczach i głosie opowiada o głupocie swojej siostry, która ją złapała za rękę podczas jazdy na rowerze, a potem się obraziła i darła, gdy ją odepchnęła i wywróciła z rowerem. Jestem wzruszona, gdy żali się ze smutkiem pomieszanym ze złością, na wszelakie niesprawiedliwości życia szkolnego.
Jestem szczęśliwa, że mój głaz zaczyna pokazywać, że wcale nie jest głazem tylko wulkanem emocji i uczuć, że zaczyna powoli wracać do ludzi, że zaczyna zadawać pytania dotyczące tych milionów wątpliwości i problemów, jakie nękają zwykle ludzi w tym wieku, że przychodzi i mówi, co jest do dupy na tym świecie i możemy razem nad tym pobiadolić albo próbować ten świat samemu trochę poprawić.
Gdy pojawiają się dni smutku i zwątpienia, jest mi bardzo ciężko, bo wiem, jak to jest mieć doła i być w nim samemu, ale próbuję nakłonić do walki z sobą, bo nikt tego za nas nigdy nie zrobi, to my sami musimy pokonać każdą swoją słabość. Kluczem jest wiara w siebie, a klucze się zgubiły...
Ja swój znalazłam, Młode jeszcze nie. Próbuję im pomóc. Odkrywamy mocne strony, bo to najważniejsze. Próbuję przekonać, że nie wszyscy są tacy sami, bo niektórzy są inni i że dobrze jest być innym i wyjątkowym, choć na pewno trudniej...
Proces dojrzewania wcale nam tego nie poprawia. Okres rozwala cały system. Chwilę potrwa, zanim kobietki zrozumieją swój organizm, zanim pogodzą się z bólem i złym samopoczuciem, wahaniami nastroju, których będą doświadczać przez długie lata, które można łagodzić medykamentami, ale nie można się ich pozbyć całkiem... Do tego doszło chroniczne zmęczenie. Przeczytałam pół internetu i mówią, że to normalne, że często zdarza się u nastolatek (oczywiście głównie dziewczyn jakże by inaczej). Pfff Też mi pocieszenie.
Byłyśmy jednak u lekarza. Zrobił badania krwi, z których nic ciekawego nie wynikło, czyli jednak to cholerne dorastanie tak ją męczy. Druga ma tylko chwile fochów i musi chodzić do lasu na odstres.
Wspomnę tu jednak o samych badaniach, bo dla mnie to coś nowego (znaczy innego niż w Polsce). W Belgii krew (czy mocz) pobiera lekarz rodzinny od razu podczas wizyty. Nie trzeba też jeździć nie wiadomo gdzie za wynikami. Wystarczy zadzwonić do lekarza i wszystko powie. Gdy jest jakiś problem zaprosi na wizytę, gdy wszystko w porządku nawet się fatygować nie trzeba. Poza tym kopie wyników na papierze otrzymaliśmy pocztą prosto z laboratorium. Lekarz zamówił od razu badania na grupę krwi, bo tutaj wszystkie dzieci znają swoją grupę krwi i wraz z wynikami badań dziecię me otrzymało plastikową krewkartę ze swoją grupą krwi. Fajna sprawa. Ja mam z Polski, ale ta ładniejsza ;-) Dla drugiej Młodej przy najbliższej okazji też poproszę o badanie na grupę krwi, bo już się żaliła, że wszyscy w klasie znają swoją grupę krwi a ona nie :-/
Dla tych, co jeszcze nie wiedzą... Znajdziecie mnie też na Instagramie jako @belgianasznowydom. Zapraszam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własne ryzyko