9 listopada 2016

Czy można zapomnieć o własnym dziecku?

Czy można zapomnieć o własnym dziecku? No ba! 

Jednego dnia Młody zostaje na świetlicy. Wtedy ja rano mówię mu, że tego dnia zostaje dłużej, żeby nie czekał i się nie martwił, bo tata go odbierze godzinę później. Młodemu to bynajmniej nie przeszkadza. To okazja by się pobawić dłużej z  dziećmi. Pakuję mu dodatkowo ciastko lub drożdżówkę na wieczór, bo o 15.30 jest pora na popołudniowe ciastko. Wody pani na  świetlicy doleje z kranu do bidonka, gdyby kto całą wyduldał przez dzień. Tata zaś wie, że w ten dzień prosto po pracy jedzie pod szkołę. Funkcjonuje ten system od jakiegoś czasu w miarę sprawnie, aż raz BĘC! obydwoje jednocześnie zapadliśmy na amnezję wybiórczą. Ja przypomniałam sobie, że to ten dzień dopiero w robocie, co znaczyło, że Młody nie wie, że zostaje (choć może się domyślić, wszak zna dni tygodnia) i że nie ma przekąski na popołudnie. Wkurzyłam się na siebie, ale pomyślałam, że Młody już nie jest dzidziusiem i nie będzie płakał, jak mama nie przyjdzie na czas. Akurat nie był głodny o 10-tej i ciastko mu zostało na popołudnie. Ale to nic. Tata wrócił do domu, wykąpał się i zaczął się zastanawiać, gdzie to nas z Młodym poniosło i już miał do mnie dzwonić, gdy go olśniło, że to TEN DZIEŃ, kiedy on odbiera Młodego ze szkoły haha. 

A mówią, że o własnych dzieciach nie można zapomnieć. Ha, chyba tylko jak są obok i czynią taki rwetes, że łeb pęka. 



Prawda jest taka, że zapominam dziś o wielu rzeczach i ludziach,  chyba o zbyt wielu. Zastanawiam się czy to kwestia wieku i dziurawiejącej powoli pamięci, czy może zbyt wielkiego nawału zajęć i problemów różnych, które nam siedzą ciągle w głowie na samym wierzchu, spychając na dół niektóre ważne i mniej ważne sprawy. Najważniejsze rzeczy zawsze sobie notuję w dwóch kalendarzach - jeden mam w kuchni na widoku, drugi w plecaku przy sobie. Wiele rzeczy notuję w sticky notes na pulpicie mojego  laptopa. Tyle że tych mam czasem tyle, że nawet kosza pod nimi nie mogę znaleźć. Co uprzątnę trochę notatek, to tworzę nowe, bo dochodzą kolejne rzeczy, o których trzeba pamiętać :-) 
Jednak wszystkie bieżące czynności codzienne ciężko raczej notować. Już to widzę: nastawić pranie, wyjąć pranie, rozwiesić pranie (zdarza się włożyć do pralki i zapomnieć jej włączyć, zdarza się wyłączyć i nie wyjąć prania, zdarza się wyjąć i nie rozwiesić lub rozwiesić w połowie zająwszy się czymś innym); albo: włączyć ekspres do kawy, nalać wody, podstawić kubek, zrobić kawę, wrzucić 1 kostkę cukru, wypić kawę... czasem piję kawę bez cukru albo pocukrowaną 2 razy albo z pustego kubeczka, próbowałam też zrobić kawę bez kubka - głupi pomysł, a ile razy piłam poranną kawę po powrocie z pracy to nawet szkoda gadać :-) Dużo się dzieje i mózg musi pracować częstokroć na pełnych obrotach... do tego stres, pośpiech, zmęczenie...  chyba się przegrzewa czasami i zaczyna lagować.

Nie mam drugiego imienia, ale gdybym miała, to brzmiało by ono na pewno CHAOS! Nigdy nie byłam osobą dobrze zorganizowaną i nie zanosi się na to bym kiedyś taką miała zostać w przyszłości. Staram się jak mogę, bo nawał zajęć tego ode mnie wymaga, ale zwyczajnie się nie da. Życie przynosi mnóstwo nieoczekiwanych rzeczy, które trzeba upychać pomiędzy stałymi zadaniami. Nagłe wydarzenia wymagają podejmowania wielu decyzji w pośpiechu i dokonywania wyborów, bo czasem rzeczywistość wymaga od nas bycia w dwóch miejscach jednocześnie, a nie bardzo się da. Bywa, że można jedno wydarzenie przesunąć w czasie, ale nie zawsze jest taka możliwość...

Nie przejmuję się zbytnio tym,  że nie wszystko idzie po mojej myśli i że nie zawsze udaje mi się zrealizować zaplanowane cele, które zawsze jednak sobie wyznaczam. Bez celu życie wszak traci sens. Moje drogi do celu zwykle wiodą pod górę, naokoło i pełne są przeszkód i pułapek różnych, nie rzadko przeze mnie samą ustawionych. 

Zasadniczo nie lubię robić rzeczy na odpierdziel, ale też nie jestem perfekcjonistką. Jeśli do czegoś zabieram się na poważnie, staram się robić to najlepiej jak potrafię, ale też przy najmniejszym nakładzie pracy i czasu. Zwykle na efekty narzekać nie można i nie ma się do czego zbytnio przyczepić (choć niektórzy i w całym dziurę znajdą, a jak nie dziurę to przynajmniej wgniecenie czy maleńką nierówność). Zdarza mi się, że coś sknocę, spaszczę, zawalę bo braknie mi czasu, zapomnę lub zwyczajnie mi się nie chce. Jako istota pogodnie nastawiona do życia raczej nie rozpamiętuję  bez potrzeby minionych wydarzeń. Staram się bardziej uczyć na błędach,  niż płakać nad nimi. Dlatego po zrozumieniu i przyjęciu faktów do znajomości, ewentualnie strzeleniu face-palma, zabieram się  za prostowanie tego com napsuła uprzednio. 

Jedynie w przypadku grzechów zaniechania mniej lub bardziej świadomie popełnionych wobec najbliższych miewam delikatne uwieranie sumienia. Zwykle najsampierw próbuję bezczelnie znaleźć dla siebie samej jakieś sensowne usprawiedliwienie i - co gorsza - przeważnie udaje mi się znaleźć nawet kilka. Czasem próbuję też zwalać winę na kogoś innego, najczęściej na osobistego małżonka, ten wszak zwykle jest pod ręką. My ludzie tak mamy, że nie lubimy się przyznawać nawet przed sobą do swoich błędów. Za to komu innemu błędy wytykać przychodzi z łatwością hehe.  

Mam na swoim koncie całkiem sporą listę błędów z moimi dziećmi w roli głównej. Niektóre ważne rzeczy odkładam na później, na następny dzień, bo akurat mi się nie chce, nie czuję się na siłach. To najczęściej dotyczy wspólnej nauki, którą - trzeba tu przyznać - bardzo często zaniedbuję ostatnio.
Nie przykładam się solidnie do swoich obowiązków codziennych jak sprawdzanie elektronicznej  i papierowej agendy, tornistrów, czyli zadaniach domowych, co często usprawiedliwiam tym, że skoro ja sama potrafiłam o swoją naukę zadbać, to i moje dzieci powinny. Jedne uczą się pilnie, inne nie. Tym drugim powinien rodzic pomóc, a ja tego czasem  nie robię, przez co dziecko idzie potem do szkoły nie przygotowane i dostaje 0 punktów przez głupotę swoją i matczyną, z tym że to ja jestem ta mądrzejsza i bardziej odpowiedzialna - dorosła znaczy. Kolejna sprawa to zdrowie. Nie jest tajemnicą, że nie należę do zwolenników tzw zdrowego trybu życia i póki co nie zamierzam tego zmieniać. Moją dewizą jest zachowywanie umiaru we wszystkim - wielkie ograniczenia i wyrzeczenia są moim zdaniem tak samo szkodliwe jak nadmiar luzu i brak jakichkolwiek ograniczeń. Nie wydzielam więc słodyczy, komputera, telewizji, nie wyganiam siłą na spacer, nie nakłaniam do uprawiania sportu, nie wymuszam zakładania ciepłych majtek ani czapki. Tłumaczę, zachęcam, przedstawiam różne opcje, proponuję, ostrzegam, ale pozwalam wybierać i decydować o większości rzeczy mojemu szanownemu potomstwu. Są oczywiście momenty, gdzie trzeba być bardziej konkretnym i zdecydowanym, gdy trzeba coś nakazać lub wymóc w taki czy inny sposób. Nie jest to pewnie idealne rozwiązanie, ale wątpię czy takowe w ogóle istnieje. Uważam, że mój system funkcjonuje dobrze, wszak moje dzieci nie chorują, nie mają nadwagi ani niedowagi, mają nie najgorsze wyniki w szkole. Czasem mają problemy takie czy inne, ale kto ich nie ma?

Niestety zdarza mi się o własnych zasadach zapomnieć i nie pilnować ich przestrzegania albo nawet dla świętego spokoju przymknąć na nie oko. Z tego zwykle nic dobrego nie wynika, bo dzieci to nie roboty i nie wystarczy ich raz zaprogramować, by wszystko działało jak należy. O nie, to są zwykłe dzieci, których naturą jest kombinowanie, obijanie się i wymigiwanie od obowiązków. I tak oto dochodzimy do sedna sprawy, które kończy się na słowie DENSTYSTA. Po tutejszemu tandarts.
Nakaz codziennego mycia zębów (pamiętam to też z własnego dzieciństwa) działa zwykle około tygodnia. Najpierw z tydzień rodzic przypomina dziecku, o myciu zębów rano i wieczorem. Małemu pomaga przy tym opanować szczoteczkę. Potem dzieci radzą sobie same, a rodzic widząc to, odhacza sobie w mózgu jako "zrobione" i zapomina. Od czasu do czasu przypomni sobie i zapyta, czy kły wyszorowane. - No oczywiście! - Pada odpowiedź i młode czym prędzej nawraca do łazienki... Czasem nawet przez kilka kolejnych dni przykładnie szoruje uzębienie po każdym posiłku, by uśpić naszą czujność. Człowiek zagoniony nie myśli codziennie o takich głupotach jak wnętrze czyjejś paszczęki. Znaczy nie jakiś człowiek tylko ja. Zbyt często zapominałam o zębach Młodych w ostatnim czasie i co niektórym trochę się popsuły...

Młody przez bardzo długi czas nie lubił mycia zębów. Pierwszy raz widziałam dziecko, którego tak okropnie łaskotała szczoteczka do zębów. Przez długie miesiące nie szło mu umyć, ba nawet dotknąć, zębów z tyłu, bo ciągnęło go na wymioty. Mył więc tylko te z przodu i to siach-mach, bo już go łaskotało i się wściekał. Z czasem się ogarnął trochę i przyzwyczaił, ale ciężko szło. Do tego - jako się rzekło - często zapominaliśmy o jego uzębieniu. Nie byliśmy też z nim u dentysty, bo to wiadomo starsze dzieci ważniejsze, bo zęby stałe itd. Poza tym we łbie utkwił mi ten polski zabobon, że mleczne zęby to nie takie ważne... Zaledwie 4 lata temu usłyszałam w gabinecie od dentystki, że "mleczaków się nie leczy, bo wypadną za chwilę" i Młodej nie naprawiła zębów, które też nie wypadły, dopiero teraz zostały wyrwane przez dentystę, bo przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy.

Młody zaś będzie miał naprawiane mleczaki w szpitalu pod narkozą. Akurat trafiliśmy, że zwolniło się miejsce w Geraardsbergen na następny tydzień. Normalnie czeka się 2-3 miesiące. W sam czas, bo jeden ząbek zaczyna go boleć, gdy coś mu do dziurki wpadnie. Ma mieć zakładane korony na zęby, z tyłu srebrne, z przodu na górne jedynki białe. Te drugie dentysta już zamówił, a kosztowały 150 €. Tak więc kolejna przygoda i nowe doświadczenie przed nami. Tym razem - przyznaję bez bicia - z mojej winy, bo pewnie jakbym pilnowała codziennego mycia to zębiska wytrzymały by dłużej. Choć tak sobie myślę, że taka przygoda może być dla młodego pouczająca, bo jednak opowieści o bolących zębach i ich naprawianiu nie działają aż tak jak doświadczenie owego na własnej skórze. Być może nie będzie już nawet potrzebne przypominanie o myciu zębów, zaś chipsy i słodycze staną się mniej kuszące... Może się to komuś wydać okrutnym takie myślenie, ale przecież i tak czasu nie cofnę, więc pozytywy danej sytuacji trzeba znaleźć. Poza tym ja jestem normalna inaczej ;-)









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własne ryzyko