15 września 2018

Kinezystka sadystka ;-) Pierwsze doświadczenie śmiechobólu.

Ludzie się znowu cieszą, że wreszcie piątek, piąteczek, piątunio, a ja się dziwię: PIĄTEK?! Kurna whatthehell mammamia* jaki piątek? Gdzie jest reszta dni, które były pomiędzy niedzielą a tym piątkiem? W czasie wakacji mi się nie nudziło, ale w czasie roku szkolnego to można spokojnie  wyraz "nuda" wykreślić ze słownika i zapomnieć co znaczy. 

Co nowego wydarzyło się w tym tygodniu?

Ano byłam z Młodą u doktora, który potwierdził, że czerwcowe skręcenie się odnowiło po niewłasciweym stąpnięciu na schodkach i jakiś stan zapalny się pojawił. Młoda dostała zwolnienie z wuefu do końca września i skierowanie do kinezyterapeuty. Zadzwoniłam zaraz tego samego dnia wieczorem do babki, która naprawiała mi kręgosłup i kazała przyjść Młodej na drugi dzień po lekcjach. No i gicio, tyle że po rozłączeniu się - zmiarkowałam iż ja kończe robotę zaledwie pół godziny wcześniej i mam potem do przebycia te 10 kilosów. A wiadomo że dziecko nawet jak wielkie i stare to nie chce samo iść na pierwszą wizytę do kinezysty, po którym nie wiadomo co się można spodziewać, bo człowiek nigdy nie był... Darłam jak przeciąg z tej roboty i byłam w domu 15 minut przed siedemnastą. Do kine mamy rzut beretem, bo na sąsiedniej ulicy - to akurat w sam raz, by się doturlać :-) Tenktóryumiejużczytać, zwany też Młodym, łaskawie zgodził się zostać te parę minut sam w domu do przybycia siostry i taty, bo już raz z nim sama byłam na zabiegu i okropnie się nudził tam i marudził że ojezusmarian... 

Pani kinezystka-sadystka obmacała kostkę Młodej i oznajmiła z chytrym uśmieszkiem co następuje:
 - Spuchnięte, bolesne?... No to przez pierwsze 3 zabiegi będzie bolało. Goed?
- Goed - Zgodziła się Młoda... bo co tam ból dla takiej baby, której non stop się coś przydarza...

Za to jak kinezystaka-sadystka przyciągneła jakieś dziwne urządzenie, wyciągneła kable i zaczęła otulać je mokrymi gąbkami i zbliżać się w stronę stopy, Młoda z wielkimi oczyma zapytała - CO TO U DIABŁA NIBY JEST ZA USTROJSTWO i DO CZEGO?!

Cykor był - jak zawsze, gdy nie wiesz, jakie zamiary ma twój oprawca, nawet jak ci niby wytłumaczy co to za ustrojstwo. Prąd okazał się jednak nie być groźny nic a nic. A potem było kupę śmiocio, gdy Młoda na własnej skórze doświadczyła zjawiska ŚMIECHOBÓLU. Mówiłałm o tym przy okazji opisu zabiegów na kręgosłup. Boli jak fiks, ale jednocześnie jakby łaskocze po kościach. Młoda do tego ma normalnie wszędzie łaskotki. Trzabyło by wam widzieć jak ona się zachowuje podczas zwykłego badania stetoskopem albo dotykania brzucha. Ostatnio to nawet nasz stary poważny doktor się uśmiał... Tu też rechotała jak najęta, choć widać było że ją boli. Dotykanie spuchnietej kostki już boli, a co dopiero porządny masaż. Tyle, że prąd znieczula ździebko - w końcu po to właśnie się go podłącza. 

Zgodnie z moimi przewidywaniami (doświadczenia własne i małżonka) na drugi dzień rano Młoda nie była w stanie stanąć na stopie, która przybrała kolor granatowo-szary. Tak samo było u nas - siniary i ból jak po strurlaniu się z wysokiej wieży po kamiennych schodach. Nakazałam jej zatem zostać w domu, zwłaszcza że  na ten dzień w szkole zaplanowane były jakieś śmieszne wycieczki rowerowe. Na przyszły tydzień ma kolejne trzy zabiegi rozpisane i mam nadzieję, że we wtorek da rady pojechać do szkoły po poniedziałkowym zabiegu... W końcu to nie byle siuśmajtek tylko moja córka - baba z jajami ;-) A może zostanie w domu, bo we wtorek jest sportdag więc i tak nie może brać aktywnego udziału. Jednak gdy zapytała o to wychowaczynię pokazując zwolnienie z wuefu, ta powiedziała, że to bardzo dobre pytanie, ale ona nie zna odpowiedzi... Te belfry to są czasem bardzo dowcipne... Może do poniedziałku się wychowawczyni zorientuje co i jak z tym dniem sportu...

Podczas delektowania się prądowymi łaskotkami Młoda powiedziała do mnie z wyrzutem, że zła ze mnie matka, bo nie powiedziałam jej, iż u kinezystki to taka nuda i że można korzystać z telefonu... No cóż. Na drugi raz na pewno go nie zapomni zabrać ze sobą buachacha.



Po zabiegu zaliczyliśmy jeszcze kolejny infoavond (wieczór informacyjny) u naszej Modelki zwanej też Najstarszą. Się okazało, że byliśmy jedynymi rodzicami z tej siedmioosobowej klasy którzy zapisali się na spotkanie z mentorką. Dziwne. No ale z drugiej strony świetnie, bo można było na spokojnie porozmawiać z panią i żadna debilka nie pytała się po pierdyliard razy o to samo - jak w poprzednim roku. Dowiedzieliśmy się, że w tym roku będą szyli m.in. bluzę dresową (właśnie w tym tygodniu jadą do Gent na targi krawieckie by kupić co potrzeba), jeansy i koszulę dla pyrtasów, legginsy i różne inne fajne rzeczy. Pod koniec roku pojadą zaś na pokaz mody do Londynu. Ta wycieczka ma być też okazją do poszerzenia swojej wiedzy o Anglii i poćwiczenia języka angielskiego, no i oczywiśćie pozwiedzania samego miasta. Na pewno przez cały rok będą się do tej wycieczki przygotowywać, bo tutaj to nie jest tak że jedzie się niewiadomo gdzie, niewiadomo po co. Gównażeria sama do wycieczki się przygotowuje - szukają połączeń, uczą sie szukać informacji w necie i punktach informacyjnych, kupować bilety czy też robić rezerwacje przez internet, dowiadują się wszystkiego o danym miejscu co może być potrzebne na takiej wycieczce - hotele, restauracje, zabytki etc. 

W minionym tygodniu dowiedziałam się też, że rodzice koleżanek i kolegów Młodej, którzy chodzą do tej samej szkoły i mieszkają w naszej wsi stanowią zgraną paczkę. Mają nawet własną grupę na Whatsappie. Już na początku roku ustalają, kto może którego dnia robić za taksówkę, gdyby lało jak z cebra, padał śnieg, ścieżki były oblodzone, czy inna tam katastrofa przyrodnicza wynikła, która utrudniała by dzieciakom dotaracie do szkoły rowerem. Jedna z mam zapytała, czy chcę należeć do tej grupy dodając, że nie będę jedyną która sama nie może jechać nigdy. Wytłumaczyła mi, że gdy rano np leje, rodzice natychmiast sie ze sobą kontaktują i ustalają czy dzieci jadą rowerami mimo to, czy ktoś pojedzie autem i pozbiera tałatajstwo z okolicy, a po lekcjach odwiezie pod domy. Dodała, że w sumie nie zdarza się za często, że trzeba jechać, bo tam przy lekkim deszczu to małolaty wolą jednak wskoczyć w regenjasy i regenbroeki i jechać sobie gromadą rowerem... 

No i kurde musiałam se zainstalować ten durny Whats App i jeszcze se konto utworzyć buachacha. A jakie zdziwnie że nie mam... i że messengera też no szok. A po co niby mam mieć, skoro ja jestem aspołeczna i trzymam stosowny dystans od innych człowiekokształtnych? No co? To że ja  o sobie publicznie opowiadam, że lubię się udzielać społecznie i gadać z wszystkimi wszędzie to nie znaczy, że komukolwiek uda się ze mną zaprzyjaźnić, czy tym bardziej utrzymać bliższy kontakt. JA SIĘ NIE-ZA-PRZY-JAŹ-NIAM! Próbowałam parę razy, ale wychodzi na to, że się zwyczajnie do tego nie nadaję, bo wcześniej czy później każda bliższa znajomość zaczyna mi działać na nerwy i być ciężarem, żeby najfajniejsi ludzie byli. 

Ledwie założyłam to konto to zaczęłam sie brechtać, bo 90% ludzi ma opis w swoim języku "cześć, ja też używam whatsappa" pozostali "dostępny". Jeżu Kolczasty! Jakby wszyscy to konto też wczoraj założyli. Jakby chodzić do ludzi ze smartfonem w sklepowej folijce albo w ciuchach z nieodciętą metką. No ale ja normalna inaczej jestem... i dziwne rzeczy mnie śmieszą a opis jak już mam mieć to jakiś oryginalny, który coś o mnie mówi  a nie... używam łot capa. 

Najstrarszy w rodzinie zwany M-jak-Mężem znowu postanowił zmienić pracę. Kurczaki, w Polsce pracował w jednej firmie ponad 20 lat, potem tutaj ciągiem 6 lat, a teraz dzwoni po urzędach pracy i chodzi na spotkania z szefami, a potem nie śpi po nocach ino myśli, duma, kombinuje, próbując odgadnąć, która z odwiedzonych firm może być najlepsza. Jedno pszczele przysłowie mówi, że oślina pośród jadła z głodu padła... Cholernie ciężko się zdecydować, gdy ma się zbyt duży wybór ofert, a tych - się okazuje - tutaj nie brakuje. A co mu nie pasi w aktualnej robocie? LUDZIE! Robota jak robota - mówi. Robił to samo od 30 lat, nic specjalnego, nic nowego, ale ta podbrukselska francowata mentalność i ten francuski bełkot... Normalny tego nie zdzierży. No i te pieniądze wypłacane równiejszym pod stół też są nie bez znaczenia... Taka ciekawa lekcja życia w Belgii - od Brukseli trzymać się najdalej z dala!

Druga lekcja to rozstać się z aktualnym pracodawcą w zgodzie, bo oni tu wszyscy się znają i każdy potencjalny nowy szef dzwoni do jego byłego pracodawcy by zasięgnąć opinii. Ta na szczęście w przypadku małżonka jest pozytywna. Uff!

Trzecia lekcja to fakt, że zmiana pracy jest szkodliwa dla portfela, bo oficjalnie przez pół roku trzeba pracować przez pośrednictwo pracy, chyba że pracowadcy bardzo zależy i poniesie koszty wcześniejszego podpisania kontraktu. Pośrednictwo pracy - o czym już nie raz mówiłam - pobiera sobie haracz z każdej przepracowanej przez nas godziny, bo z tego się te wszystkie biura utrzymują i dlatego ich tutaj tyle jest nawet na najmniejszym zadupiu, a ten haracz jest nie mały w skali miesiąca.

Nie wiadomo jeszcze do końca, gdzie tym razem wyląduje mój małżonek i co go tam czeka. Wszyscy mamy nadzieję, że tym razem trochę typowo flamandzkiej normalności. 



)* kurna what the hell mamma mia -  nowe hasło używane przez Młodego, prawie tak samo dobre jak "halo policja" wołane przy każdej okazji "kto tu jeździ bryczką pod naszym domem halo policja", "kto to widział jeść frytki z majonenzem halo policja"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własne ryzyko