Początki macierzyństwa - jak pewnie dla większości rodziców - były dla mnie bardzo trudne. Sytuacji nie poprawiał fakt, że mieszkałam z rodzicami, a matka za bardzo nie pochwalała mojego podejścia do macierzyństwa i dzieci, bo różniło się znacznie od jej poglądów...
A ja od początku chciałam dać moim własnym dzieciom to wszystko, czego mnie brakowało. Przede wszystkim ciepło, czułość, bliskość, zrozumienie, bezwarunkową akceptację i bezgraniczną matczyną miłość. Chciałam też - jak chyba większość matek i ojców - by moje dzieci miały lepsze warunki do życia, niż ja sama miałam, by miały lepszy start i większe możliwości, by nie musiały pracować w dzieciństwie, by miały zawsze wakacje, by mogły się uczyć tego na co miały by ochotę, by mogły uprawiać dowolny sport, grać na dowolnym instrumencie, by miały zawsze ładne ubrania, zadbane zęby, by mogły pójść czasem do fryzjera, kosmetyczki, lekarza, na basen, narty, kina i robić te wszystkie fajne rzeczy, jakie robią ludzie na całym świecie.
Cóż, marzenia są - jak to mówią - za darmo. O wiele gorzej jest z ich realizacją.
Początki mojego macierzyństwa były trudne, żeby nie powiedzieć koszmarne. Wszystko szło nie tak.
Dawca spermy nie sprawdził się w roli ojca i został skreślony z naszego życia. Dzieci zatem musiały wychowywać się przez kilka lat bez taty. Shit!
W domu było za dużo ludzi, a za mało pieniędzy, ciepła i wzajemnego zrozumienia. Shit!
Pracowałam dużo, zarabiałam mało. Shit!
Wszystko to było jednym wielkim gównem, a ja w związku z tym okazałam się gównianą matką.
Nie raz, nie dwa i nie dziesięć żałowałam w tamtym czasie, że w ogóle się narodziłam, nie raz i nie dwa myślałam, by z tym gównem skończyć raz na zawsze, ostatecznie, by zabrać Co Moje i odejść w nieistnienie.
W końcu zabrałam Co Moje i odeszłam... Tak zwyczajnie po prostu w inne miejsce.
Dałam dzieciom troskliwego ojca, a sobie kochającego partnera. Tyle że wszyscy musieliśmy się nauczyć żyć od nowa w nowych okolicznościach. On musiał nauczyć się być mężem i ojcem. Ja musiałam nauczyć sie być żoną i prawdziwą panią domu, której nie krytykują na każdym kroku. Dzieci musiały się nauczyć o wiele, wiele więcej, ale o tym już było na tym blogu nie raz...
Cholernie trudno jest zaczynać wszystko od nowa, szczególnie gdy się nie ma wystarczających środków do życia... SHIT!
Wyemigrowaliśmy, by zacząć jeszcze raz wszystko od nowa, od zera, a tylko z byczym bagażem doświadczeń i trójką dzieci. To dopiero był shit! O tym jest cały ten blog i kto czyta ten wie, jaką jazdę zafundowaliśmy sobie i naszym dzieciom.
Ale wreszcie mamy dom. Prawdziwy DOM. Nie chodzi tylko o to 200m kwadratowych, w których zamieszkujemy, choć ten budynek, te przytulne pokoje urządzone wedle własnego widzmisie, do których nikt się nie wtrynia to bardzo, ale to bardzo ważna rzecz w DOMU.
Mamy jednak siebie i mamy normalne warunki do życia.
Po kilku latach ciężkiej harówy i starań w końcu wyszliśmy finansowo w miarę na prostą.
Po 10 latach bycia razem, dzielenia kłopotów, radości, smutków i trosk, po wielu wygranych i przegranych bitwach z losem, po 10 latach ciągłego dopasowywania się do siebie, wielu nieporozumień, wzajemnych ustępst, kroków w przód i w tył, w końcu zaczęliśmy czuć się wszyscy ze sobą dobrze.
Musicie wiedzieć, że życie w rodzinie pozszywanej z różnych kawałków wcale nie jest łatwe. Bycie biologicznym rodzicem (czy dzieckiem) już nie jest bułeczką z masełkiem, a co dopiero bycie czyimś rodzicem czy dzieckiem niebiologicznym. Te wszystkie nasze wzajemne relacje są pieruńsko skomplikowane a emocje z tym związaane czasem ciężkie do udźwignięcia.
Zgrzytów jednak jest coraz mniej i teraz już wszystko mogło by całkiem zgrabnie i spokojnie zacząć jechać do przodu w stronę marzeń opisanych na początku tego wpisu i wszystkich innych...
Wtedy objawiła się choroba i temu podobne gówno i znowu wypierdoliło cały nasz świat do góry nogami, a nawet gorzej, bo chwilami to ja nawet nie wiem gdzie są nogi, a gdzie głowa, gdzie góra a gdzie dół. Shit!
Znowu musimy się uczyć żyć od nowa. Teraz w tym samym miejscu i w tym samym składzie, tylko w innych, nowych, specjalnych, niecodziennych, wyjątkowych, nieznanych i nie do końca zrozumianych okolicznościach.
Choroba, nawet taka zwyczajna kilkudniowa, potrafi nieźle namieszać w życiu, a co dopiero coś co ciągnie się miesiącami, latami...
Mądrole od psychiatrii i psychologii mówią, że trzeba się nauczyć z tym żyć. Ha! Nauczyć się żyć, gdy życie wydaje się być całkowicie pozbawione sensu. Łatwizna! Nauczyć się żyć z bólem i strachem. Pikuś!
Siostra mówi, że to wszystko moja wina i cokolwiek się moim dzieciom przydarzy, to zawsze będzie moja wina. Dobrze mieć wsparcie w rodzinie. Wszystko się wtedy staje łatwiejsze.
Na szczęście nasz DOM jest tutaj, a tutaj wśród Belgów spotykamy o wiele więcej zrozumienia i dostajemy mnóstwo wsparcia na każdym kroku. To bardzo ważne.
Tak czy owak tylko my sami możemy przeżyć nasze życie, ale teraz musimy porozkładać wszystko na czynniki pierwsze i każdą część dostosować do aktualnych okoliczności. Aktualne okoliczności zmuszają nas do wyryfikacji naszych dotychczasowych niepisanych regulaminów i zasad rodzinnych.
Teraz mamy chaos w tej kwestii. Bo zasady domowe buduje się latami łącząc swoje poglądy i zasady z zasadami ogólnospołecznymi i szkolnymi oraz dostosowując to wszystko do możliwości swojego dziecka. W każdym domu obowiązują inne zasady i każdy rodzic ma inne wymagania. Te zasady ciągle ewoluują, bo dziecko dorasta, zmienia się i nasze poglądy też się zmieniają. Zwykle te zmiany są powolne, stopniowe, drobne... Jednak czasem przychodzi taki moment w życiu, że wszystko drastycznie się zmienia, a nasz misternie skonstruoway system zasad, praw i obowiązków przestaje działać i zaczyna się walić....
Mój się zawalił i nie mogę się w tym odnaleźć.
Jak dziecko złamie nogę i siedzi w gipsie to nikt mu nie każe wyprowadzać psa ani dojeżdżać do szkoły rowerem.
Gdy dziecko ma grypę, nikt nie wysyła go do szkoły.
Gdy ma alergię na kurz, matka nie każe mu trzepać dywanów.
Tego typu rzeczy są dla każdego oczywiste i nikt tego nie rozkmninia.
A co jeśli dziecko ma depresję? A co jeśli dziecko ma problemy sensoryczne, gdy jest nadwrażliwe?
Wtedy nie wiadomo, czy kazać mu trzepac dywany, jeździć na rowerze i wysyłać do szkoły, bo każde z tych zajęć jest dla niego potencjalnie niebezpieczne i szkodliwe, ale żadna ustawa nie przewiduje takiej sytuacji. Prawo mówi, że dziecko musi chodzić do szkoły. Ja chcę, żeby moje dzieci chodziły do szkoły, bo uważam, że to ważne w dzisiejszym świecie. Moje dzieci też chcą się uczyć. Uważają, że to ważne. Jednak nie chcę by moje dziecko cierpiało z tego powodu, a jak idzie do szkoły, to potem cierpi. Nie wiemy, co z tymi sprzecznymi faktami zrobić. Nikt nie wie na razie. Szukamy rozwiązań i próbujemy jakoś przetrwać do tego czasu... W ogóle przetrwać i nie zwariować całkiem.
Nie wiem też jak reagować w codziennych sytuacjach. Nie wiadomo kiedy można zwrócić uwagę, nie wiadomo czego powinno się wymagać, nie wiadomo co można a czego nie wolno robić albo mówić w danej sytuacji. Uczę się tego, ale to nie łatwe, bo każdy dzień jest inny od drugiego.
A jak reagować na wiadomości na temat potencjalnych planów odebrania sobie życia? Mam pełną świadomość, że wszystko może się zdarzyć, ale czy od razu powinnam dzwonić po policję oraz do dyrektora szkoły, czy też negocjować z dzieckiem, a może zwyczajnie olać takie wiadomości?
Nie robię żadnych z tych rzeczy.
Za pierwszym i drugim razem rozważałam poważnie opcję pierwszą, ale uznałam, że to najgorsze co mogłabym zrobić mojemu Dziecku. Pewnie już nigdy nie odzyskałabym zaufania.
Drugą wypróbowałam i już wiem, że to pomysł z dupy. Skutek odwrotny do zamierzonego.
Nie lekceważę NIGDY, bo to MOJA CÓRKA i jest na tyle do mnie podobna, że wiem iż jest w stanie to zrobić, gdy zechce. Tylko że ja nie chcę, by ona chciała, bo wszystkie moje dzieci są fantastyczne, superowe i czadowe i wszystkich ich potrzebuję do szczęścia, nawet jak czasem są upierdliwe.
Na razie nie mam właściwej odpowiedzi ani właściwej reakcji na takie wiadomości. Nie wiem nawet czy takowe istnieją. Testuję moją i jej cierpliwość, doskonalę nasze poczucie humoru i uparcie próbuję przekazać choć ociupinkę mojego optymizmu.
Uczymy się żyć od nowa.
A co, gdy po kilkunastu latach się okazuje, że problemy Twojego dziecka, które starałeś się pokonać mogą być spowodowane spektrum autyzmu czy innym zaburzeniem, które Twoje dziecko być może ma od urodzenia czy od pierwszych miesięcy? Co, gdy okazuje się, że coś przegapiłeś, czegoś nie zrozumiałeś, czegoś nie wiedziałeś i żyłeś w tej niewiedzy...? Ano nic. Po prostu musisz nauczyć się żyć od nowa w nowych okolicznościach.
Uczę się wszystkiego. Uczę się moich dzieci i od moich dzieci. Uczę się macierzyństwa. Ciągle od ponad 17 lat uczę się być matką i końca tej nauki nie widać. Czytam, pytam, obserwuję, zmieniam się i dostosowuję. Studiuję w swoim domowym zaciszu psychologię, medycynę, pedagogikę i nauki społeczne, bo jestem matką. Matki muszą dużo wiedzieć i ciągle sie uczyć. Ojcowie zresztą też.