13 grudnia 2020

18 lat macierzyństwa. Refleksje właśne o życiu

 Właśnie mija osiemnasty rok mojego macierzyństwa. Niesamowite!

18 lat temu...

Gdy Dziewczynki były małe, co jakiś czas słyszałam, że mam się cieszyć, póki są małe, bo jak podrosną, to już takie fajne nie będą, a jak zaczną dorastać - wróżyli dalej - to wtedy dadzą mi popalić, będą dla mnie niemiłe, będą wredne, chamskie i bezczelne i będą mnie traktować jak śmiecia i tak dalej, i tak dalej. 

A gówno prawda!!!

Może te  duże dzieci i nastolatki są chamskie, niefajne i niemiłe wobec rodziców, opiekunów, gdy się je traktuje jak kogoś gorszej kategorii, jak kogoś głupszego, nierosądnego, nieodpowiedzialnego...?  Nie wiem. Tak tylko sobie gdybam. Moje dzieci w każdym razie nie są ani nigdy nie były wobec mnie niemiłe ani nigdy nie odczułam, że mają jakiś ze mną problem. 

Nie chodzi o to, że nie mamy problemów w związku z dziećmi, bo mamy od cholery, ale bynajmniej nie dlatego, że dzieci celowo je tworzą, tylko że nasze życie i życie naszych pociech jest piekielnie trudne, a to rodzi masę kłopotów i trudności. Nie zawsze też się we wszystkim dogadujemy i rozumiemy - różnie bywa, bo ludzie są różni, a dzieci nie są naszą kopią, choć wiele swoich cech możemy w nich zobaczyć.

Moje dzieci były całe swoje dotychczasowe życie fajne. W ogóle nie rozumiem tej przesadzonej fascynacji maluchami i bobaskami. Moim zdaniem, najfajniejsze dzieci to duże dzieci. Takie które myślą i które gadają. Maluszki są może słodkie i bezbronne, ale strasznie wkurzające. Swoje jeszcze jak cię mogę, ale obcych maluchów zwyczajnie nie trawię. Tam popatrzę do czyjejś kołyski, ale żeby się tym zachwycać? Co to to nie!

No, ale jak one są takie małe, to próbujemy sobie wyobrażać, jak to będzie dalej, za parę lat, kim będą kiedyś, jakie będą, czy będą chętnie chodzić do szkoły i chętnie sie uczyć, czy będą zdolne, czy będą dobre z matematyki, z języków, czy raczej będą woleć kopać w piłkę? Tak sobie dumałam kiedyś, zmieniając pampersa albo czuwając nocą przy łóżeczku, gdy kaszlało czy gorączkowało... 

Potem berbecie zaczynają raczkować, chodzić, mówić... A my rodzice widząc jak biega, już zaczynamy kombinować, że oto sportowiec nam rośnie. Gdy zaczyna tańczyć i śpiewać, myślimy o przyszłej karierze muzycznej, teatralnej, gdy namalują pierwszy obrazek, na którym to co widzimy, zgadaza się z tym, co mówią, że narysowały, zaczynamy widzieć przyszłego malarza, grafika, architekta. Potem znowu zaczynają rachować sprawnie do 1000 i już w naszych głowach zostają matematykami. Itede itepe. 

Tak przynajmniej ja, rodzina i znajomi wróżyliśmy moim dzieciom. Żyliśmy sobie marzeniami o przyszłości naszych dzieci. 

U Najstarszej od pierwszych lat było widać niesamowity talent artystyczny. Od zawsze była naszą przyszłą artystką. Oby tylko chciało jej się uczyć, a zrobimy wszystko, by pokończyła szkoły i została kimś... może znanym artystą, projektanem, architektem, grafikiem.... - dumaliśmy.

Druga od początku była zdolna, lubiła muzykę... O, ta będzie na pewno  tancerką - wróżyli znajomi. My myśleliśmy o studiach - może fizyka, informatyka, chemia, medycyna... kto wie?

W międzyczasie zaczęły się nasze ekscytujące przygody. A to się rozwiodłam, a to znowu wyszłam za mąż, a to się przeprowadzaliśmy tu, tam, jeszcze gdzie indziej, zostawiłam pracę, znalazłam nową, a dzieci od szkoły do szkoły.... chaos, zamieszanie, cyrk na kółkach, żeby nie powiedzieć totalna rozpierducha życiowa i burdel. A czas mijał, dzieci rosły, rosły, rosły... niepostrzeżenie. W końcu życiowa zawierucha minęła, opadł kurz, a my zaczęliśmy się przyglądać bliżej naszym dzieciom, a wtedy nasze marzenia i pomysły na przyszłość po kolei zaczęły się sypać i stawać pod wielkim znakiem zapytania...

W ostatnich latach dowiedzieliśmy się o naszych pociechach rzeczy, a których nie mieliśmy pojęcia, których się nie spodziewaliśmy i na które zupełnie nie byliśmy przygotowani żyjąc szalonym zabieganym życiem i marzeniami o leprzej przyszłości dla nas wszystkich, którą w pośpiechu budowaliśmy.... Rzeczy, które zupełnie zbiły nas z tropu i kazały całe nasze życie porozkładać na czynniki pierwsze, wziąć pod lupę i poskładać od nowa... W ostatnim czasie całkowicie  zmieniły się nasze priorytety, nasze wartości i życiowe poglądy.

Dziś już wiemy, że Nasza Osiemnastolatka ma spektrum autyzmu. Ma to coś od małego, a my tego nie wiedzieliśmy, nie zauważaliśmy i nie wiedzieliśmy nawet, co to tak w ogóle jest. Dziś wiemy. Wiemy też, co to dla naszego, dziś już dorosłego dziecka oznacza. A oznacza, że ma przejebane. 

Bo ludzie to skurwysyny...

Tak, Najstarsza ciągle może zostać kimś, ciągle może wiele osiągnąć, ale więcej niż pewne, że jej życie będzie trudne, trudniejsze niż normalsów,  że większośc ludzi nie będzie w stanie jej nigdy tak na prawdę zrozumieć, a ona też nie zrozumie wielu zachować ludzkich. 

Nasze marzenia co do jej przyszłości znacznie się zmieniły, bo wiemy, że możliwości ma o wiele bardziej ograniczone niż jej rówieśnicy. Choć wiemy też, że właśnie dzięki temu, że jest kim jest i jaka jest, może dostać od losu wyjątkową szansę, bo - jak to z wieloma autystykami bywa - ma ona swoje niesamowite i niepowtarzalne talenty i zdolności, jakich normalsi nie posiadają. Ona patrzy inaczej na świat i dostrzega inne rzeczy niż reszta i właśnie dzięki temu być może może zostać KIMŚ i COŚ osiągnąć. A może pomimo tego. Albert Einstein, Isaak Neuwton, Alfred Hitchcock, Amadeusz Mozart, Lionel Messi - im spektrum autyzmu nie przeszkodziło w karierze, a częstokroć właśnie pomogło, bo widzieli to, czego inni nie widzą, mieli to, czego inni nie mają...

Dopóki będziemy żyć, będziemy ją wspierać na każdym kroku i jej pomagać. Mamy nadzieję, że ułoży sobie życie, że znajdzie fajnego partnera, czy partnerkę, że spotka na swojej drodze dobrych ludzi, że znajdzie dobrą pracę i będzie mogła zarabiać na swoje życie i realizować swój własny życiowy plan. Dziś wiemy, że ona na wszystko potrzebuje więcej czasu niż jej zwyczajne rówieśniczki. Wiemy, że pod pewnymi względami wolniej się rozwija, ale pod niektórymi za to prześciga resztę. Jest wyjątkowa bez dwóch zdań. Przy tym jest ładna, ma figurę modelki, a  sprawność i wytrzymałość sportowca, mimo że bez ważniejszego powodu sprzed kompa się nie rusza. 

Kocham Moją Osiemnastolatkę z całego serca. Uwielbiam jej nietuzinkowe spostrzeżenia i uwagi na temat świata. Ona mówi stosunkowo mało, ale jak już coś powie, to zwykle coś wyjątkowego albo super śmiesznego. Formułuje wypowiedzi w dosyć wyjątkowy sposób - niby normalnie mówi, ale używa wyszukanego słownictwa i sposób wypowiedzi też jest dosyć oryginalny. Jej perfekcjonizm w ubiorze, w przygotowaniu posiłków, dekorowaniu pokoju jest niesamowity. Czasem sie heheszkujemy, jak układa te rzodkiewki i ogórki symetrycznie na kromce, ale nie jest to bynajmnej śmiech szyderstwa, tylko sympatii, bo wszyscy lubimy te jej "fanaberie". Zawsze była wyjątkowa, ale niestety nie zawsze ją rozumieliśmy. Teraz, gdy wiemy w czym rzecz, rozumiemy naszą pierworodną o wiele lepiej. 

Nasza Szesnastolatka też jest wyjątkowa od urodzenia, choć w tym wypadku tak samo się z pierwa wydawało, że wszystko jest takie samo jak u innych dzieci. Figa. Okazuje się, że ta ma DYSPRAKSJĘ, a spektrum autyzmu się póki co nie wyklucza, bo ciągle nie znamy wyniku testu na autyzm, co do którego jest wiele podejrzeń z przyczyn różnych. 

Gdy spodobał jej się balet, zaczęliśmy od razu marzyć, że zostanie wielką baleriną. Lubiła balet. Podobało jej się, ale nie szło jej dobrze i to ją bardzo dołowało. Jak jej miało iść dobrze, skoro jest dyspraktykiem? Wtedy nie wiedzieliśmy tego, ech. 

Zawsze była mądraliną - wyszczekana, inteligentna, zdolna, wesoła. Świetnie się zawsze uczyła i lubiła to robić. Chciała zostać chemikiem albo farmaceutą. Świetnie radziła sobie z chemia, fizyką, matematyką... No ale cóż. Przyszedł stres, dużo stresu i tamte marzenia trzeba było pizgnąc do kosza. Przynajmniej na razie. Później kto wie... Póki co jest na dobrej drodze do zostania fotografką. To dobry kierunek i dobry zawód, a jak nie zawód to przynajmniej fantastyczne hobby. Mimo wielu trudności i problemów zdrowotnych osiąga niesamowite wyniki w szkole. Jestem dumna z tej Mojej Córki (z pierwszej naturalnie też, a jakże) i też kocham ją z całego serca. 

Przeraża mnie trochę (a nawet bardziej niż trochę) jej superwrażliwość. Nadwrażliwość. Zarówno ta emocjonalna jak i fizyczna. Przez to jej życie codzienne jest pełne fizycznego bólu i dyskomfortu. Deszcz, pot, mycie rąk, kąpiel i każdy inny kontakt z wodą przynosi pieczenie, swędzenie, mdłości, bóle głowy. Wyobrażacie sobie życie z uczuleniem na wodę? Chłodne powietrze, wiatr, gorące powietrze - podobnie. Skóra robi się czerwona w białe plamy i piecze jak po poparzeniu pokrzywą. Hałas, w tym głośne rozmowy, muzyka, samochody, nawet śpiewjące ptaki dla niej to jak dla normalsa napierdalanie młotem pneumatycznym pod oknem przez cały dzień. Poza tym słyszy dźwięki, których normalsi nie słyszą. Zepsute urządzenie elektryczne częstokroć wydaje pisk, którego normalni ludzie nie słyszą (psy pewnie tak), a ona owszem i dla niej to zgrzyt żelaza po szkle. A tępy plebs jak nie słyszy to i nie wierzy jej, a to jest w tym gorsze niż sam pisk. Światło, szczególnie migające też powoduje mdłości i dyskomfort. Zapachy również, a także faktura materiałów i konsystencja potraw.

 Życie z taką wrażliwością to koszmar i dlatego między innymi ona tak często myśli o jego szybkim zakończeniu... Ja rozumiem ją doskonale, ale nie chcę, by odbierała sobie życie i ciągle mam nadzieję, że uda się coś z tym kurestwem zrobić, jakoś to złagodzić, jakoś pokonać albo nauczyć z tym żyć omijając bodźce powodujące ból i dyskomfort. I że nadmierne emocje i stres uda jej się też jakoś powoli ujarzmić. No ale cóż, stany depresyjne i myśli samobójcze  będą już zawsze pewnie jej towarzyszami życiowymi, a ja Matka mam tego pełną świadomość i cholernie mnie to boli.

 A jeszcze większy ból sprawia mi totalnie niezrozumienie problemu Mojego Dziecka wśród ludzi, nawet - a może szczególnie - tak zwanych  najbliższych, nauczycieli, a nawet wielu lekarzy... Nawet nie wiecie, jak często mam ochotę pozabijać albo przynajmniej porządnie pokiereszować tych wszystkich tępaków, którzy mówią mojemu dziecku, by się ogarnęło, by przestało zdziwiać... bo szkoła najważniejsza, bo kontakty socjalne ponad wszystko... Skurwiele bez uczuć i mózgu. Mogę im tylko życzyć, wszystkiego co najgorsze. I życzę. Bo jestem Matką.

Młody dopiero chodzi do 3 klasy, ale na ostatniej wywiadówce wychowawczyni powiedziała, że wszystkie jego wyniki są "do sufitu" i zapytała, czy może mu zadawać trudniejsze zadania. On musiał wyrazic na to zgodę. Aż skakał z radości, że wreszcie nie bedzie się nudził na lekcjach. Łebski gostek z naszego Najmłodszego. On chce zostać lekarzem zwierząt i póki co sobie marzymy, że jego marzenia się spełnią, ale dziś już wiemy, jak wiele spraw może pójść nie tak. Szczególnie w tak popitolonych czasach.

Dziś już wiemy, że chcieć to o wiele za mało. Wiemy, że nie trzeba za bardzo wybiegać z planami w przyszłość tylko żyć tu i teraz, cieszyć się chwilą teraźniejszą i tym co się ma w tym momencie, bo jutro nie wiadomo, jak będzie.

Spoglądam dziś w przeszłość, do tyłu, na te ostatnie osiemnaście lat i cieszę się, że na każdym etapie bycia mamą potrafiłam dostrzec w moich pociechach to co najpiękniejsze i najfajniesze w danym momencie, że radowałam się każdym ich osiągnięciem, każdym ich sukcesem, że uważnie obserwowałam jak rosną, rozwijają się, mądrzeją, zmieniają się. Dziś mam co wspominać.

Żałuję tych momentów, w których zbyt byłam pochłonięta swoimi własnymi problemami, by dostrzec w porę, że coś idzie nie tak, że moje dzieci mnie potrzebują. Dziś staram się to naprawić na tyle,na ile się da. Dziś staram się też nie tracić z oczu tego co najważniejsze ani na chwilę, bo czas zapitala jak głupi i to co było już nigdy nie wróci. 

Dzieci są fajne w każdym okresie swojego życia. Bobasy są pachnące (o ile nie obsrane), słodkie (o ile nie drą się całe noce) i bezbronne. Gdy zaczynają siadać, chodzić, mówić, odkrywać świat są najbardziej absorbujące (najbardziej męczące i upierdliwe), ale fajne. Przy pierwszym dziecku każdy postęp, każde nowe osiągnięcie jest łał. Przy kolejnych te łały porównuje się z poprzednimi i robi jeszcze większe łał, gdy szybciej, wyżej, więcej... Potem przychodzi okres przedszkolny, wczesnoszkolny, szkolny i cieszymy się kolejnymi postępami i nowymi osiągnięciami. Przyglądamy się, jak radzi sobie w grupie, jak się uczy. 

Potem znowu dorastanie. Dla mnie to piękny fascynujący okres. Ten czas, gdy ja matka któregoś dnia widzę obok siebie w lustrze młode piękne kobiety i nagle dochodzi do mnie, że to są moje maleństwa. 

Te momenty, w których idziemy we trzy czy we dwie razem do sklepu i narzekamy, że podpaski takie drogie, a te przemakają, a te znowu kleją się bardziej do dupy niż do majtek. Śmiejemy się, a ja myślę - kurde, to moje własne córki. Moje córki są kobietami.

Innym razem znowu idziemy do sklepów i wybieramy wzajemnie dla siebie ubrania, buty, komentujemy zapachy perfum czy mydeł. Albo kiedy indziej z kolei jesteśmy w naszej kuchni i pieczemy, gotujemy, gadamy, śmiejemy się, przepychamy, przedrzeźniamy, żartujemy, obrzucamy jedzeniem. To jest cudowne uczucie mieć takie duże dzieci. Dzieci z którymi możesz o wszystkim prawie pogadać, które pomogą ci ogarnać chatę, z którymi możesz zagrać w karty i pójść do kina na horror. 

Fajnie i wesoło jest też, jak idę z moimi nastocórkami przez miasto, a one na widok ładnych młodych kobiet czy mężczyzn wołaja nagle "mmm ładna dupeczka". Tak, jesteśmy biseksulane i lubimy  podziwiać ładne dupeczki zarówno chłopskie jak i babskie (z małżonkiem też - nawiasem mówiąc hihi). Świetnie jest też móc z własnymi dziećmi dyskutować na tematy poważniejsze, dorosłe, jak własnie seksulaność, płciowość, rasizm, seksizm, polityka, religia, ekologia etc. Dobrze jest poznawać młodą świeżą opinię na popularne i drażliwe tematy. Powiem więcej, pod wpływem opinii naszej osobistej młodzieży, wiele naszych poglądów ewulowało, a nawet całkiem się zmieniło. No, ale też my nie jesteśmy (w każdym razie nie czujemy się) starymi zgredami. My (ja i małżonek) mamy otwarte umysły i ciągle się uczymy, ciągle zmieniamy i doskonalimy. Nie uważamy też bynajmiej za mądrzejszych na każdym kroku od naszych pociech, bo nawet od naszego ośmiolatka wielu rzeczy możemy się nauczyć. Szanujemy opinie i poglądy naszych dzieci, nawet jak z niktórymi się nie zgadzamy. Lubimy z nimi dyskutować. To jest fascynujące. 

Młody jest sporo młodszy od dziewcząt, ale właśnie je zaczyna doganiać. No, co do wzrostu to jeszcze trochę chleba musi zjeść, ale główka i jęzor pracuje na pełnych obrotach i już zbytnio nie odstaje od siostrzyczek. Niby dopiero osiem lat, ale już czujemy, jakbyśmy kolejnego nastolatka mieli pod dachem. Rachuje już chyba szybciej niż duże (wystraczy zagrać z nim w Monopoly), wiedzę o świecie ma niezłą i ciężko go zagiąć. Dowcip też mu się wyrobił i nie odpada w dysputach i docinkach z siostrzyczkami. A jeszcze nie dawno myślał, że filozofia to obraźliwe słowo...

Jeszcze, co ja uwielbiam w moich dzieciach w każdym okresie życia odkąd nauczyły się mówić, to właśnie mówienie. Cała Nasza Trójca to inteligentne bestyje, a co za tym idzie ich poczucie humoru jest niebagatelne i to od małego. Teksty Młodych w różnym wieku nie raz i nie dwa rozbawiły mnie do łez, a nie rzadko powodują też opad kopary na glebę. Są mega super hiper cool!

Co jeszcze kocham w mojej Trójcy? Wrażliwość. Jest ona dla nich (i nas starych) czasem przekleństwem, ale o wiele częściej jest darem. Bo ja widzę i słyszę, jak moje dzieci troszczą się o innych, jak dbają o porządek i przestrzeganie zasad. Zawsze o wszystkich myślą i zauważają w mig, gdy komuś dzieje się krzywda. Co ważniejsze, reagują! Bronią słabszych (czy to ludzi czy zwierząt) i próbują pomóc, gdy tylko się da. Zawsze starają się być dla innych mili i pomocni. No, chyba że ktoś nie jest miły dla nich lub dla innych, to wtedy ...radziłabym czym prędzej spierdalać na drzewo.

Mam za sobą 18 wspaniałych lat. Bycie mamą jest fascynujące. Nie jest łatwo i cukierkowo. Jest trudno. To ciężka robota, ale człowiek czuje się taki szczęśliwy i spełniony. No i ja mam jeszcze M-jak-Męża do pomocy i do dzielenia radości i trosk wszelakich. Razem jest o niebo łatwiej być rodzicem. On jest rodzicem dopiero od 10 lat, więc ciut krócej niż ja, ale miał trudniej, bo na początek został rodzicem nie swoich, dużych już wtedy dzieci. To wszystko jest bardzo skomplikowane, to całe życie, to bycie mamą, tatą, żoną, mężem, synem, córką. Popełnia się wiele błędów i często zbacza z drogi. Czasem trzeba po raz kolejny od nowa zaczynać. Czasem trzeba coś całkiem zepsuć i rozwalić, by można było naprawić. Ale warto. Ważne, by te błędy, pomyłki, własne niedoskonałości dostrzegać i je naprawiać i by być razem w dobrych i złych momentach. A są takie momenty, że ma się ochotę wyjść z siebie i pójść w cholerę... 

Boimy się co przyniesie przyszłość naszym dzieciom, bo źle się dzieje na świecie i najgorszych rzeczy trzeba się spodziewać w najbliższych latach. Staramy się jednak póki co - jak zwykle - żyć chwilą, tu i teraz i cieszyć się tym, co mamy dziś, a jest tego całkiem sporo. 

Z okazji urodzin naszych dzieci zaglądamy też sobie do albumu i wyciagamy ładne wspomnienia. 



10lat temu przeprowadziłam się z moimi Córkami do M-jak-Męża. Dziewczynki zaczynały wtedy podstawówkę... 



8 lat temu urodził się Młody



Dziś Nasze Starsze Maleństwa noszą te same rozmiary ubrań, co my.
Umieją gotować, piec, znają po 3-4 języki i o wszystkim można z nimi podyskutować. 






22 listopada 2020

Minął kolejny listopadowy tydzień

Kolejna kartka w naszym życiorysie została zapisana.

Świat wokół nas jest nadal popsuty, żeby nie powiedzieć popitolony. Z każdym dniem chyba bardziej.  Nie podoba mi się to bardzo. Staram się o tym nie myśleć, żyć swoim życiem realizując swój plan dnia i tygodnia i za bardzo nie wyglądać w przyszłość, ale cholernie to ciężko przychodzi, gdy się ma dzieci wkraczające w dorosłość, z którymi od czasu do czasu o tej przyszłości trzeba porozmawiać. Z jednej strony chciała bym wiedzieć, co nas czeka za rok, dwa, pięć, a z drugiej chyba jednak wolę tego nie wiedzieć, bo raczej cukierkowo się nie zapowiada nasza najbliższa przyszłość, czyli ta w której moja dziatwa powinna skończyć szkołę, pójść do pracy i zacząć swoją dorosłość. 

Nie mamy w domu telewizora ani radia. Prenumeruję jedną belgijską e-gazetę, do której zaglądam tylko, jeśli iPad mi pokaże jakiś ciekawy tytuł na głównym ekranie. Czasem przymusowo słucham radia u jakiegos klienta. Małżonek jest na bierząco i jak coś ważnego, to mnie informuje.

Szkoła po feriach wystartowała i już weszliśmy w rytm. Młody chodzi normalnie, tak jak od września i jak zawsze. Nie noszą masek ani dzieci, ani nauczyciele (nauczyciel zakłada naryjec tylko , jak musi podejść do ucznia blisko). 

Najstarsza - 5 klasa zawodówki - chodzi normalnie, czyli codziennie w pełnym wymiarze. Jest zadowolona z tego faktu, bo lubi w sumie chodzić do szkoły. Dokładnie to nie tyle samo chodzenie, co chce sobie uszyć te wszystkie ubrania, które na ten rok zaplanowano, czyli m.in. dokończyć płaszcz zimowy z tamtego roku, uszyć zaległą przez pierwszy lockdown kurtkę letnią (bomber jacka). Teraz szyją jakieś spodnie, a które kupiła dwa różne materiały, bo nie mogła się zdecydować, który wybrać. Szkoła zawodowa w kierunku MODA jest dosyć kosztowna. Poza materiałami do szycia są też stałe faktury po 50-100€. Teraz nie ma obowiązkowych wycieczek zagranicznych, to tyle taniej. 

Technikum fotograficzne jednak o wiele drożej wychodzi. Faktury w ostatnich klasach to już wydatek do tysiąca € na rok, a do tego oczywiście sprzęt fotograficzny za kilka tysięcy euro i abonament za programy fotograficzne. Jednak warto, bo to świetna szkoła. My w każdym razie jestesmy bardzo zadowoleni. Oni teraz chodzą na niecodziennych zasadach - jak wspomniałam w poprzednim wpisie - jeden tydzień rano, a drugi po południu. Nie mają lekcji online, ale maja testy online czasem. Dla Młodej prywatnie oznacza to chodzenie na kilka godzin co 2 tygodnie. I świetnie. Im mniej szkoły dla niej tym lepiej. Byle do przodu. Niektóre inne szkoły mają tak, że dzieci chodzą do szkoły w ogóle co 2 tygodnie, a co 2 mają lekcje online. Każda szkoła znalazła własne rozwiązania w tej chorej sytuacji.

Najstarsza wreszcie dostała oficjalne potwierdzenie od psychiatry, że ma spektrum autyzmu. Ciągle czekamy na dokument, który mamy dostać pocztą. Cholera jasna, gdyby dostała ten durny papier wcześniej, zapewne mogła by dziś chodzić do 6 klasy a nie do 5. Jednak w tych chorych okolicznościach i przy tak niewiadomej i nieciekawie zapowiadającej się przyszłości to może i lepiej, że tak właśnie się złożyło. Dopóki chodzi do szkoły, to ma co robić i nie musi się martwić szukaniem pracy. Badania jednak się nie skończyły, bo jeszcze mamy kilka kwestii do wyjaśnienia.

Druga dowie się, czy też ma autyzm, dopiero w styczniu, bo na wtedy ma spotkanie ze swoim psychiatrą, a badanie stosowne miała zrobione jakiś czas temu. Poniekąd fajnie by było, jakby dostała potwierdzenie, bo taki papier ułatwia wiele rzeczy w szkole i na wiele więcej ustępst pozwala. 

Póki co ortodontka założyła jej drugą część aparatu. Znowu ryjec ją bolał okropnie. Teraz ciągle boli, ale pierwszy dzień jest zawsze najgorszy. Dół ma o wiele bardziej pokrzywiony, więc i nastawianie będzie pewnie bardziej bolesne niż góry, choć i ta daje jej się we znaki. Ortodontka chwali ją za każdym razem, że doskonale czyści zęby. No bo faktycznie Młoda szczotkuje dwoma różnymi szczotkami dwa razy dziennie długo i dokładniutko, do tego nitkuje i płucze płynem ortodontycznym. Perfekcjonistka w ackji.

Ja i Małżonek chodzimy przykładnie do roboty codziennie. U niego w firmie nawet już trochę głupota ludzi opuściła i zaczyna wszystko wracać do normy. Tyle tylko, że prognozy na nowy rok są póki co są takie średnio optymistyczne. Są obawy, że może nie być roboty, no ale to - jak mawiają Flamandowie - zorgen voor later (zmartwienia na później). 

Póki co próbujemy jakoś przygotować się do naszych uroczystości grudniowych, by było mimo wszystko miło, wesoło i zajebiście i byśmy się wszyscy w tych wyjątkowych chwilach dobrze bawili, bo to jest najważnejsze. A reszta niech się wali.


Nasza 10 rocznica ślubu nam się zacnie udała. Nie byliśmy w czerwcu w Paryżu i nie byliśmy na romantycznym weekendziku we dwoje w wypasionym hotelu, ale zamówiliśmy pyszne sushi, wypiliśmy z Trójcą kilka flaszek bezalkoholowego alkoholu i spędziliśmy superowy rodzinny wieczór przy świecach. Milusio było. Człowiek jest wiecznie taki zorany po całym tygodniu roboty zarobkowej i domowej, że szczerze mówiąc, to nawet nie chciało by mi się nigdzie jechać. Czyli znowu wszystko świetnie się złożyło z tym lockdownem. Może latem akurat nie będzie chwilowo żadnego lockownu, to się gdzie wyskoczy. 

No wiem, że niektórzy (w porywach do 90%) wierzą, że pandemia (a z nią wszystkie problemy) zniknie wraz z pojawieniem się pierwszego zaszczepionego, ale ja aż taka naiwna to nie jestem i dwa do dwóch jeszcze ciągle umiem dodać... Zreszą wreszcie i w gazetach zaczęli po cichutku przebąkiwać o tym, o czym każdy normalny wie od dawna, czyli np o tym, ile tak na prawdę będą trwać szczepienia i ile oczekiwanie na EWENTUALNE efekty, które to efekty mogą się okazać wcale nie efektowne... Dobrze, że zaczynają o tym głośno mówić, ale ja czekam ciągle na resztę prawdy o tej całej pandemii. Czekam też z niecierpliwościa na coroczny sezon grypy zwykłej, który przypada zawsze co roku o tej samej porze i w tym kraju jest to pora styczeń-luty. Bardzo jestem ciekawa, co sie wtenczas będzie działo...? Czy zwykła dobra stara grypa w tym sezonie się pojawi czy nie. Czy przesięwzięte środki zapobiegną skutecznie jej rozprzestrzenianiu się... Ciekawi mnie też wielce, czy w grudniu otworzą coś i jeśli tak, to co się będzię wtedy działo. Bo ja sobię potrafię doskonale wyobrazić takie np otwarcie sklepów tydzień przed świętami... Kabaret Mru Mru miał kiedyś taki skecz o otwieraniu hipermarketu... O knajpach te przychlasty mówią, że do wiosny mogą być zamknięte, czyli jednym słowem na zawsze i wieki wieków amen. Kurde jest tyle rzeczy, na które czekam... Jednak jedna rzecz ciekawi mnie wyjątkowo, bo kij tam knajpy, kij sklep z zabawkami, kij park rozrywki, ale niech mi ktoś powie, co z zoo? Kto teraz i ZA CO karmi zwierzaki i na ile im tego jedzienia, prądu starczy, skoro ogrody nie mają teraz żadnych dochodów a wydatki te same? Czy dla zwierzaków tyle dni bez ludzi to nie jest stres i czy jak ci ludzie znowu sie pojawią to stres nie będzie jeszcze większy? Tak się składa, że ja mam kilka zwierzaków w domu i wiem, jak szybko się przyzwyczajają do codziennych rytuałów i że są zestresowane a nawet chorują, jak się coś zmieni.  

Nic to. Ja póki co zrobiłam coś dobrego dla najbliżej mi osoby, czyli samej siebie i wreszcie poszłam na całość z maszynką. Wreszcie jestem całkiem łysa. Teraz przede mną tylko sezon odpowiadania na seksistowskie pytania, stwierdzenia i zarzuty, bo...

Baba ma mieć długie włosy, nosić wymyślne fryzury, siwe koniecznie musi mieć ofarbowane. Dlaczego? Dlaczego jak facet opitoli sie na łyso to jest super, a jak baba to samo zrobi, to wszyscy są w szoku, patrza jak na zjeba? Babki które wyłysiały po leczeniu raka, czy innego powodu, natychmiast kupują peruki, zakrywają głowy,  bo wstydzą się byś łyse. Dlaczego? Bo co? Niech mi ktos poda jedno pierdolone logiczne uzasadnienie tego stanu rzeczy. JEDNO! Nie ma takiego! Nic nie uzasadnia tego chorego zwyczaju. Ja nienawidzę swoich włosów od dziecka. Przez długą część życia miałam długie, bo długich nie trzeba było suszyć i układać. Można było umyć wieczorem i z mokrymi pójść spać a potem związać w kucyk czy zapleść, ale one przeszkadzały mi na każdym kroku. Latem było mi gorąco. Zimą przeszkadzały przy noszeniu czapki. Non stop właziły mi do pyska, zasłaniały oczy, platały się we wszystko. jak ja je non stop przeklinałam. Nienawidze też  mycia i czesania. Nienawidzę układania, farbowania i pielęgnowania. Od pewnego czasu nosiłam fryzurę obciętą samodzielnie maszynką na 13mm. Moje sąsiadki mają podobne. Dziś poszłam do łazienki pyknąc sobie znowu na 13, ale ostatecznie stwierdziłam, że pora pójść na całość, bo już od sporego czasu ku temu zmierzały moje myśli - zobaczyć, jak wyglądam bez włosów w ogóle. Jestem zadowolona z efektu, tylko niepokoję się głupimi komentarzami, bo zawsze trzeba jakoś zareagować i w miarę dyplomatycznie odpowiedzieć. Przynajmnej znajomym dyplomatycznie. Ale cieszę się, że coraz więcej kobiet widuje się na łyso. Sporo łysych lub prawie łysych modelek widuję robiąc zakupy odzieżowe online. Widuje też fajne łysolki na instagramie. Jest postęp, znaczy i tego się trzymajmy. Poza tym ktoś musi być inny, by reszta żyła w złudzeniu, że jest normalna ;-)

18 listopada 2020

Internet to świetne miejsce dla moich dzieci.

Nie dajcie dziecku noża. 
Powiedzcie dziecku, że nóż jest niebezpieczny, że jest zły i że nie jest dla dzieci. 
Schowajcie wszystkie noże.
Nie pokazujcie dziecku noża. 
Nigdy nie pokazujcie mu, jak się noża używa ani nie mówcie co to jest i do czego służy. 
Nie pozwalajacie mu też patrzeć, jak wy noża używacie ani jak inni go używają. 
Schowajcie przed dziekiem nóż, bo noże są niebezpieczne. 

Nie dajcie dziecku internetu. Powiedzcie dziecku, że internet  jest niebezpieczny, że jest zły...

 👾 👾 👾 👾 👾 👾 👾 👾 👾 👾 👾 👾 👾 👾 👾

Spędzamy dużo czasu w Internecie. Bardzo dużo. Może nawet bardzo bardzo dużo. Mówię o sobie i mojej rodzinie, nie ogólnie, nie o was. Każde z naszej Piątki ma swój laptop albo komputer stacjonarny a oprócz tego smartfony, tablety. Ja uważam że to bardzo dobrze, że tak właśnie powinno być, że skoro już to ktoś wynalazł i wyprodukował, to trzeba korzystać.

Internet wykorzystujemy do wielu rzeczy - nauka, praca, zakupy, płatności, załatwianie najróżniejszych spraw urzędowych, szerokopojęta rozrywka. Ja i Reszta z Piątki uwielbiamy komputery i internety i nie wyobrażamy sobie bez nich życia.

Od czasu do czasu,  słyszę jednak, jak inni ludzie  straszą tymi wynalazkami i przestrzegają. Zalecają a wręcz nakazują, byśmy trzymali nasze dzieci od tego z dala albo przynajmniej konkretnie ograniczali, bo to jet złe i niebezpieczne.

I ja tak co jakiś czas się zatrzymuję na chwilę i zaczynam się zastanawiać, czy mogą mieć rację? Czy faktycznie jest komputer i latop tak strasznie niebezpieczny dla dzieci?

Hm... Jestem matką od 18 lat i przez cały ten czas miałam komputer z dostępem do internetu - gorszy, lepszy, ale zawsze był. Moje dzieci nigdy nie miały zakazu użytkowania tych wynalazków. Nigdy nie miały też jakichś specjalnych ograniczeń. No, tam 15 czy 10 lat temu to ograniczała ich zdecydowanie prędkość i jakość internetu i komputera, no i to, że ten komputer był jeden, a kilka ludzi chciało z niego korzystać... 

Teraz każde ma swój komputer, z którego może korzystać wedle własnego uznania z zachowaniem zasad ogólnych, które przyjęły się w naszym domu. Tylko tyle i aż tyle.

Kilkanaście lat to już jest jakiś okres czasu i chyba można wyciągnąć już pierwsze wnioski z mojego postępowania w temacie dziecko przed komputerem.

Przyglądam się Najmłodszemu Dziecku. Chłopak lat 8 i trochę. Dużo wolnego czasu spędza przed komputerem. Nie uważam, by to był czas spędzony niewłaściwie czy tym bardziej zmarnowany, bo efekty temu przeczą.



Młody dzięki internetowi może się uczyć wielu nowych rzeczy i odkrywać świat, a także poznawać ludzi z całego świata. Śmiejecie się?

Młody ma dziś internetowych kolegów w Belgii, w Polsce, w Niemczech, w Kanadzie i innych  miejscach na kuli ziemskiej. Przez spory czas kumplował się z rówieśnikiem z Rosji, zdając nam na bieżąco relacje, co tam u kolegi. Dowiedział się, że chodzą do tej samej klasy, że święta są u nich później niż u nas, wie jaka tam teraz pogoda i co kolega najbardziej lubi jeść, itd. Potem się pokłócili i nie grali ze sobą ani nie chatowali kilka miesięcy. Teraz znowu przez innego kolegę, czy tam koleżankę się umówili gdzieś w wirtualu i zaczęli ze sobą pisać. 

Młody w domu mówi po polsku, w szkole po niderlandzku. W obydwu językach mówi i czyta płynnie, w pisaniu nie popełnia zbyt wielu błędów (jak na ośmiolatka). Przy czym polskiego nigdy nie uczył sie w szkole. W ogóle się nie uczył w sensie żeby ktokolwiek, kiedykoliwiek organizował mu jakieś lekcje polskiego. Mówimy w tym języku - to wszystko. W internecie posługuje się trzema językami - poza polskim i niderlandzkim jeszcze (a raczej głównie) angielskim , którego tym bardziej nikt go nigdy nie uczył. W szkole nie ma na razie języków obcych. Nauczył się sam i to w ciągu ostatniego roku, bo wcześniej dopiero uczył się czytać i pisać w 2 podstawowych językach. Nie mam pojęcia, ile on dziś umie, ale skoro jest w stanie prowadzić rozmowy z kolegami w grach i osiągać przez to zamierzone cele oraz dowiadywać się mnóstwa rzeczy o życiu, to chyba już całkiem sporo umie jak na ośmioletniego samouka. Internet jest bardzo dobrym nauczycielem.

Internet nauczył też Młodego wielu piosenek po polsku, niderlandzku i angielsku. Młody uwielbia muzykę. Nauczył się też tańczyć - tak samo jak i jego koledzy w różnym wieku. Chłopaki dziś szaleją na dyskotece. Nikt nie podpiera ściany, bo nauczyli się jakichś tańców dyskotekowych w necie z gier i nie tylko. Można? Można! Wystarczy chcieć.

Młody ma też dzięki Internetowi dosyć rozbudowaną wiedzę na różne tematy, którą czasem ujawnia przy różnych okazjach. Zna sporo ciekawostek o zwierzętach, różnych sportach, życiu w różnych miejscach na Ziemi, kosmosie, minerałach i wielu innych rzeczach, które go interesują. Niektórzy mówią, że taka wiedza z internetu nie jest wartościowa, ale czy aby na pewno? Czy lepiej wiedzieć to i owo, a nawet dużo,  czy lepiej nie wiedzieć nic...? 

Ile ja wiedziałam o świecie w jego wieku? Gdzie mogłam taką wiedzę zdobyć? W domu mieliśmy encyklopedię 4-tomową i non stop żeśmy ją z bracholem wertowali, tylko że tam było mało na te tematy, które nas interesowały. Za mało dla mnie. W bibliotece też było mało dobrych książek, jak to na zadupiu. A moje dzieci mają Internet i korzystają z niego, by poznawać świat, by się uczyć nowych rzeczy i by nawiązywać interesujące znajomości. To jest fantastyczne i bez wątpienia wielce pozytywne.
Młody wie, jak zdobywać wiedzę w sieci. Wie (w przeciwieństwie do większości moich rówieśników!), że w necie można znaleść prawie wszystko i wie, jak się tego szuka. On jest w takim wieku, że potrzebuje wielu odpowiedzi na swoje niekończące się pytania. Pyta nas, pyta sióstr, pyta nauczycieli, ale robi też użytek z internetu oraz umiejętności pisania i czytania. Przy okazji te umiejętności doskonaląc.

Starsze dzieci, nastolatki też mają przyjaciół na całym świecie. Piszą z nimi, gadają, grają w różne gry, śmieją się z nimi i z nimi smucą. W internecie prowadzą bardzo bogate życie towarzyskie. Uwaga to jest prawdziwe życie towarzyskie, a nie debilne klikanie „lubię to” i wysyłanie debilnych obrazków czy "sensacyjnych" wiadomości oraz łańcuszków, bo niektórzy z mojego pokolenia (i nie tylko) właśnie do tego ograniczają używanie internetu nie mając bladego pojęcia, że internet to coś więcej niż Facebook, o wiele wiele więcej. I to oni właśnie mówią, że dziś to dzieci tylko siędzą w sieci, że nie potrzebują znajomych, że się nie bawią, że to ich dzieciństwo było świetne, doskonałe, dobre... Dorośli nie mają często bladego pojęcia, czym jest tak na prawdę prawdziwe życie w wirtualu i dlatego myślą, że jest gorsze... Nie jest gorsze. Jest po prostu inne.

W sieci można robić dużo pożytecznych i ciekawych oraz po prostu fajnych rzeczy.

Dziewczyny dziś często rozmawiają ze sobą po angielsku (bo wiedzą, że z tego języka matka najmniej kuma), a nauczyły się tego języka w sieci. W tym języku komunikują się z innymi ludźmi na całej kuli ziemskiej. Mają znajomych wszędzie. Znają ludzi z różnych krajów, kultur, religii, o różnych poglądach, upodobaniach i preferencjach seksualnych, borykających się z różnymi problemami. Dyskutują z tymi wszystkimi ludźmi o najróżniejszych sprawach - od spraw typowo młodzieżowych jak muzyka, film czy uroda poprzez ogólne zagadnienia przyrodnicze, technologiczne, medyczne do polityki, ekologii, rasizmu, aborcji, seksu,  głodu i tp. To jest, moim zdaniem, niesamowite. Dla moich nastocórek nie ma dziś tematów tabu, nie ma tematu, na który nie można podyskutować z ludźmi w różnym wieku. Nie ma też dla nich ograniczeń czasoprzestrzennych, bo mają internet.  Mogą kontaktwoać się z całym światem i poznawać cały świat nie wychodząc z własnego pokoju. To jest CZADOWE!

Zazdroszczę im tego odkrywania świata, tych nieograniczonych możliwości w zdobywaniu wiedzy i poznawaniu ciekawych ludzi. Ja już jestem za stara, za słabo znam angielski i mam za mało czasu, ale one mogą czerpać garściami. Cieszę się tym każdego dnia.

Nie potrafię zrozumieć dlaczego ludzie tak boją się Internetu. Dlaczego tak nim straszą i tak się przed nim wzbraniają?

No dobra. Wiem. Internet nie jest dla każdego dobry. Bo niewłaściwie użytkowany może wyrządzić krzywdę. Tak samo jak w/w nóż. Zaś rodzic nie mający nawet podstawowej wiedzy o sieci nie jest w stanie nauczyć dziecka bezpiecznego i sensownego z niej korzystania, więc najlepiej po prostu tego zakazać, udawać że nie istnieje i że do niczego nie jest potrzebne.

I potem nagle duże dziecko albo nawet dorosły dopada do internetu i nie potrafi się tam zachować. Nie potrafi się zachować, bo nikt go tego nie nauczył. Nikt mu nie pokazał od małego, jak działa Internet, jaki on jest i do czego można go wykorzystać. Nie umie się nim posługiwać, nie potrafi korzystać z przeglądarki. Nikt nie nauczył odróżniania dobrych zachowań netowych od złych zachowań netowych. No i ja co dnia obserwuję takich dorosłych w Interecie. Dorosłych, którzy myślą, że internet i  fejsbuk to synonimy. Dorosłych, którzy zamiast w wyszukiwarce otworzyć rozkład jazdy, czy stronę sklepu pytają się w grupach fejsbukowych, czy kto nie wie, o której odjeżdża autobus  albo do której apteka jest czynna... Dorośli, którzy szczycą się swoją anonimowością a co drugi dzień udostępniają na fejsie mapę z endomondo z dokładnym położeniem swojego domu. Tak, niektórzy faktycznie powinni się trzymać od netu jak najdalej z dala...

Dziecku tymczasem trzeba pokazać, że w Internecie można znaleźć ciekawe, pożyteczne rzeczy. 

Ja korzystam z internetu do szukania różnych rzeczy, a dzieci się temu przyglądały od urodzenia. Kolorowanka, zdjęcie nietoperza, przepis na ciastka, zakup danej zabawki, ulubiona piosenka, bajka, jak zrobić pukawkę z papieru, po co kot ma wąsy, co to za wysypka i o której przyjmuje lekarz, jak zrobić tort samochód,  czy świnka może jeść pomarańcze, o której jest autobus do Warszawy.... wszystko to i dużo więcej jest w Internecie. Matka i ojciec szukają, a dziecko patrzy i się uczy....



Potem zaczynały się proste gry, oglądanie filmów, a w każdej z tych rzeczy pojawiały się okazje, by opowiedzieć czego i dlaczego nie powinno się dodawać do Internetu, co mi się nie podoba, czego nie wolno robić, co jest dobre co złe. Jak z każdą inną rzeczą. Dajesz dziecku nóż, to tłumaczysz, że z nożem się nie skacze, że trzeba uważać, że jest ostry i pokazujesz, jak go używać i jaki nóż do czego służy. Ale możesz nie dawać dziecku noża, dopóki nie skończy 18 lat. Każdy wychowuje dzieci po swojemu....

Ja dawałam nóż i dawałam Internet wraz z potrzebnymi instrukcjami.
Dziś nie boję się, że odetną sobie palec ani że kogoś zabiją. Nie znaczy jednak, że tak się stać nie może.

Dumna jednak jestem z tego, że moje dzieci potrafią sobie same pokroić marchewkę oraz mądrze korzystać z sieci,  ale mam świadomość, że głupie rzeczy też tam robią, bo w końcu to dzieci i robienie głupot to ich prawo a wręcz obowiązek :-) Pewnych rzeczy można się nauczyć tylko i wyłącznie na błędach.

Ha, nie zapomnę jak dziewczyny uczyły się pisać i pokazałam im, że jak w Google wpiszą kotek to będą oglądać zdjęcia kotków.... Ooooo jaka była radocha.
Potem wpisały „pies” i znowu ochy i achy. Potem kwiatek, królik, żaba, domek.... aż w końcu słyszę, jak Młoda mówi cichcem do siostry  - Ciekawe co pokaże, jak napiszemy "pupa" hihi? I tu wystarczy powiedzieć to samo, co się mówi, gdy dziecko zaczyna powtarzać brzydkie wyrazy. Że nie wszystko wszystkim wolno, że są słowa ładne i nieładne... Czy co tam kto mówi w takiej sytuacji.

Potem im dzieci starsze, tym więcej spraw trzeba omówić. Tak samo jak w zwyczajnym życiu. Jak dyskutujemy o biciu się i przezywaniu z kolegami to wystarczy rozszerzyć to na cyberprzemoc, hejt.
Jak rozmawiamy o tym, by nie rozmawiać z nieznajomymi to dodajmy, by nie opowiadać o sobie za bardzo wsieci. Na podstawie gier bardzo łatwo wyjaśnić, dlaczego nie wolno podawać nikomu swoich haseł, loginów i innych danych. To zawsze się wiąże z uświadomieniem dziecka, że na świecie są ludzie dobrzy i skurwysyny ludzie źli.
Jak dyskutujemy o miłosci, seksie, płciowości to nie należy zapomnieć o tych  tematach związanych z netem, sextingiem. Itede itepe.

Internet jest dziś częścią życia. Nie można zatem traktować go inaczej. Nie można udawać, że nie istnieje i trzymać się od niego z dala. Dziecko - moim zdaniem - powinno poznawać internet od najmłodszych lat i uczyć się (także na błędach) z niego korzystać pod okiem rodziców. Tylko wtedy, jako dorosłe, nie będzie się zachowywać jak przygłup, gdy  dopadnie do sieci.

Nie należy oczywiście zapominać, że we wszystkim trzeba znać umiar. Jedzenie, picie, używki, sport, internet - wszystko jest dla ludzi, ale ze wszystkim można przedobrzyć.

Moje dzieci mieszkają w Belgii. W tym kraju dzieci nie cierpią raczej na nadmiar wolnego czasu, bo tu wszystkie dzieci od 2.5 roku do 18 lat siedzą w szkole  8.30 do 15.30 (ze świetlicą często od 7 do 18). Od 12 roku życia trzeba jeszze dojechać gdzieś do szkoły średniej, co też zajmuje sporo czasu. Potem trzeba odrobić lekcje, zjeść coś. Potem już wcale tak dużo tego czasu nie zostaje na internety.

Poza tym my lubimy robić też inne rzeczy. Lubimy gry planszowe, karciane. Kochamy książki. Lubimy rowery i rolki. Mamy nasze ukochane zwierzaki do opieki i zabawy. Lubimy też jeździć na wycieczki do miast, muzeów, lasów, na plaże (gdy jest to możliwe). Lubimy robić zdjęcia. Od czasu do czasu w normalnych okolicznościach zdarza się wyjście do restauracji albo na jakąś imprezę, czy do kina. Nie mamy dużo wolnego czasu, a trzeba go na wszystkie fajne rzeczy podzielić. W sezonie ponurym zimowym zawsze dużo czasu siedzimy przy swoich kompach, bo nic innego się nie chce. W sezonie letnim jednak ciągnie człowieka na słońce. Młody lubi kopać z tatą w piłkę, jeździć narolkach, hulajnodze, rowerze... 

No i to jest ciekawe. Dzieci nasze mają nieograniczony dostęp do komputerów, ale mimo wszystko same z siebie potrafią wybrać w wolnym czasie zupełnie inne niż internetowanie zajęcia. Łał!

Ja miałam przecież też komputer w wieku 10 lat. Internetów nie było, ale gier mieliśmy od groma i towarzystwa do grania nigdy nie brakowało, a rodzice nigdy nie ograniczali tego wynalazku (chyba że się tłukliśmy i darliśmy koty). A mimo to bez specjalnej zachęty ganialiśmy też po podwórku, włazili na drzewa, jeździli na rowerach, kąpali się w rzece i czytali książki.

Podobnie zresztą było z używkami. Rodzice nam nigdy nie zabraniali palić papierosów, pić alkoholu a tylko wyjaśniali skutki ich działania i pokazywali na przykładach. Żadnego z nas do tego za gówniarza nie ciągnęło, bo nam było wolno, to po co xD

Co jeszcze dla mnie istotne w kwestii Internetu i czego absolutnie sobie nie wyobrażam w moim domu to kontrolowanie tego, co starsze dziecko (bo pytasy to inksza inkszość), czy tym bardziej partner robiło w necie. Nazwa "KOMPUTER OSOBISTY" już powinna ludziom coś na ten temat mówić.

Dla mnie czyjść komputer ma taką samą wartość jak czyjść prywatny pamiętnik, czy korespondencja. No zwyczajnie nie godzi się tam zaglądać bez pozwolenia. 

Teraz podczas korony okazało się, jak przegwizdane mają dzieci, które nie mają komputera na własność czy tym bardziej internetu w domu oraz te, które nie radzą sobie z obługą tej - wcale nie nowej już - technologii, bo upierali się, że komputer to zło i że bez tego można się obejść...

Powyższy wpis to moja osobista subiektywna opinia, którą już jakiś czas temu miałam się podzielić, ale się jakoś nie złożyło i artykuł leżał i dojrzwał przez kilka miesięcy. W końcu przyszedł jego dzień.



7 listopada 2020

Weekendowe podśmiechujki z belgijskiego lockdownu i próby spalenia domu, czyli minął kolejny ciekawy tydzień.

Życie codzienne w ostatnim tygodniu.

 W takich czasach żyjemy, że jak 3 dni do gazet nie zajrzysz, to nie wiesz, jakie aktualnie prawo i zasady obowiązują. Co więcej musisz śledzić też na bierząco informacje lokalne, bo w Belgii każda gmina żyje własnym życiem i ma własne prawo, zasady i regulacje, co teraz w czasie pandemii widać dosyć wyraźnie. Nawet jak coś odgórnie jest nakazane, to każdy to i tak po swojemu zrobi, bo to przecież Belgia. Wielce zabawne jest np noszenie naryjców, które jest obowiązkowe tylko na niektórych ulicach. No i jak se popierdzielasz na bajku przez taką ulicę z obowiązkowymi naryjcami możesz dostać 250€ mandatu, nawet jak na tej ulicy jesteś 2 minuty. Bo tak.


Mnie jeszcze nie udało się załapać na mandat. Szczerze mówiąc nie mam fioletoweo pojęcia, gdzie u nas w okolicy trzeba nosić  maski, a gdzie nie. Nie wiem, czy ktokolwiek to wie tak w ogóle poza urzędasami, którzy zmieniają zasady co chwilę. Nie mam też zamiaru wszędzie jeździć w masce, bo jeszcze mnie nie pogięło - nie dość, że w tym ciężko się oddycha, to jeszcze źle się widzi. Wolę się nie wtarabanić w drzewo czy jakiegoś ludzia. Raczej marniutkie szanse na złapanie jakiegokolwiek wirusa, gdy popierdziela się 20km/h rowerem przez puste ulice. Choć z drugiej strony, jak bardzo zimno jest, to taka maska całkiem nieźle zastępuje szalik. Tyle że szalik jakoś mniej na oczy załazi. Choć w ogóle nie lubię mieć niczego na gębie.

Od centrów gmin staram się w każdym razie trzymać jak najdalej z dala. Popylam se polami, a jak już muszę przez centrum to filuję na ludzi, czy mają wszyscy kagańce czy nie i jak mają, to czym prędzej oddalam się z miejsca zadżumionego. W niektórych miejscach są też tablice "wstęp dla ludzi tylko w kagańcach" (nie jest tak napisane, ale jest stosowny obrazek). Jednak nie są one zwykle na wysokości oczu rowerzysty, a poza tym u nas np są w barwach gminy, czyli kolorze ciemnoczerwonym - wyjątkowo rzucającym się w oczy  jesienną czerwono-brązową ciemną porą. 




Praca

W moje robocie zalecają maski, ale w praktyce nie trzeba ich nosić. NA SZCZĘŚCIE. Wielu ludzi nie ma w domu albo jak są, to siedzą na innym piętrze albo w innym pomieszczeniu. 

Najzabawniej jest jednak, gdy przychodzę na zastępstwo do nowych ludzi, a teraz często się zdarza, bo niektórzy klienci się boją i zrezygnowali czasowo z usług biura sprzątającego. Przychodzę do nowych ludzi. Na dzień dobry zakładam maskę, klienci też zakładają maskę. Witamy się, przedstawiamy, wymieniamy opinie o pogodzie, a potem częstują mnie kawą... Piliście kiedy kawę w masce? No ja też nie...

Zaraz potem informują, że w masce nie da się sprzątać, bo to męczące jest i że maski nie potrzebuję nosić przy sprzątaniu ich domu, bo oni zaraz idą do swoich zajęć.  Mówią, żeby otworzyć okna albo sami otwierają. I idą, ciskając maskę z powrotem na półkę. Formalności stało się zadość. Czasem nawet wychodząc zabierają ze sobą psa. Wczoraj zabierali ze 3 razy, ale on wracał po 5 minutach i oburzony kładł się na swoim materacu pośrodku salonu. Te głupie człowieki nie dadzą piesełowi psokoju.

No, ale nie wszyscy pracują na sprzątaniu. W robocie M-Jak_Męża praca w aktualnych warunkach to koszmar. Ludziom z każdym dniem coraz bardziej szajba bije. Dotąd małżonek chodził do pracy z ochotą, a teraz idzie co dnia jak na skazanie i wraca w stanie ciężkim. Psychicznie i fizycznie. Rząd powiedział wietrzyć pomieszczenia, to tępe johny otwierają dwie bramy (w sensie bramy, nie mylić z drzwiami i oknami) na całą szerokość nawet jak jest wiatr czy mróz i na hali panuje szlakucki ziąb, a tymczasem małżonek pracuje w kabinie, gdzie jest ponad 30 stopni, do tego nosi kombinezon, ale w końcu musi stamtąd przecież wyjść i się rozebrać. W tym przeciągu i zimnicy. Inni pracują w pyle i muszą się kąpać. Wyobrażacie sobie branie prysznica w takich warunkach? Niektórzy mają plowy zamiast mózgu i kompletnie nie potrafią samodzielnie myśleć ani podejmowac decyzji używając zdrowego rozsądku. 

Co dnia są kłótnie i awantury. 

Co dnia jest gorzej. 

Mąż już zaliczył przeziębienie. Najgorsze, że ośmielił się wtedy zakasłaać w pracy. 

KATASTROFA. 

PANIKA. 

PARANOJA. 

DZIŚ NIE WOLNO KASZLEĆ W MIEJSCACH PUBLICZNYCH! 

Jeden koleżka od razu poleciał do szefa, podkablować,  że chłop zakasłał po wyjściu z kabiny. Tak, kablowanie i donoszenie są teraz na porządku dziennym. Wszędzie. Szef przyleciał natychmiast i zaczął piłować gębę, że to "narażenie życia kolegów", że to "nieodpowiedzialność". Po kilku dniach przepraszał. Totalna szajba! Bo faktycznie, jak masz blisko 50 lat, zapierdzielasz jak dziki osioł fizycznie  6 dni w tygodniu z nadgodzinami i nagle rano źle sie czujesz, to akurat jesteś w stanie ocenić, czy to objaw choroby, czy zwyczajne jak co dzień kurwa jebitne zmęczenie. Chłop w trybie pilnym leciał na covid test, ale jak tylko dostał negatywny wynik , natychmiast musiał wrócić do pracy. Już się nikt nie martwił jego złym samopoczuciem. Bo już miał czarno na białym wydrukowane, że "covid19 negative". Teraz ma wielce prawdopodobnie jakiś stan zapalny nerwów, czy coś w tym stylu, bo już żadne piguły nie za bardzo działają na ból. Już to przerabialiśmy. Długo przed koroną. Lekarz powiedział wtedy, że to może być z przeciągu. Gdzie on mógł się narazić na przeciąg? Hmmm...? Na spacery zawsze zakłada czapkę i kurtkę. Na zakupy też się dobrze ubiera. No przecież nie w pracy. Tam poza koroną nic nikomu nie grozi. W to wierzą przecież te wszystkie barany.  

Jeszcze miesiąc czy dwa w takich warunkach i psychiatryk gwarantowany, a gdzie tu dalej żyć wśród takich opętańców...? 

Zakupy.

Ostatnio mędrcy dali do pieca jeśli idzie o zamykanie i otwieranie sklepów i innych tam instytucji. Po prostu tylko w czółko sie popukać, bo słów brak.

W zeszły piatek powiedzieli, że zamkną wszystkie inne niż niezbędne sklepy. Ale zastanowią się jeszcze, co to znaczy niezbędne.

Po zastanowieniu wyszło, że OTWARTE ZOSTAJĄ: 

sklepy spożywcze, 

sklepy z żarciem dla zwierząt,  

apteki, 

sklepy ogrodnicze, 

sklepy budowlane, s

klepy sprzedające środki czystości, akcesoria medyczne itp,

 sklepy sprzedajace akcesoria krawieckie, włóczki, szydełka i inne takie.... 

Powiedzmy inaczej: zamknięte zostały po prostu sklepy odzieżowe i obuwnicze. 

No i z 5 innych dziwnych w tym ikeła. A więc, czego nawet chyba największy debil, burak i prostak powinien się był spodziewać, w sobotę ludzie prześcigali się w publikacji zdjęć armagedonu pod ikełami, gdzie ustawiły się setki ludzi w kolejkach. 

W innych sklepach też  były tłumy, bo ludzie na wszelki wypadek pobiegli kupić różne rzeczy. Potem mieliśmy jeszcze niedzielę handlową, a że zamykanie sklepów ogłoszono na poniedziałek,  to w niedzielę działo się na ulicach handlowych, oj działo. 

Bo każda decyzja podjęta w ostatnim czasie przez wielkich mędrców w tym kraju ma wielki sens. Ja jeszcze tego sensu co prawda nie odkryłam, ale przecież jak tylu najmądrzejszych z mądrych się zbiera, to nie ma mowy, że coś głupiego postanowią. Tylko ja, głupi kocmołuch, najwyraźniej  tego nie rozumiem. 

Z lektury interenetu wynika, że działo się też na lotniskach, bo w końcu dłuższe ferie mamy. Granic wszak nie zamknięto, wyjazdów nie zakazano. Na insta widzę, że rodaków też od groma do Polszy pojechało. Król se może to i plebs se może. No, królowi się dostało, że pojechał se chłopina na wakacje z rodziną. Zaraz musiał wrócić, bo taki rwetest się podniósł. Myślę, że teraz 5 razy się zastanowi, zanim się pochwali kolejną wycieczką. 

A te otwarte sklepy to dopiero jazda. Normalnie prawie nie chodzimy do sklepów od wiosny, bo to gówno nie zakupy w naryjcach, z myciem rąk tym lepkim śmierdzącym żabim glutem, gdy nawet kichnąć nie mozesz, bo już plebs zesrany, a i bez tego źrą na człowieka, jakby gówno miał w kieszeni. Chromolę takie zakupy. Przez interenet prawie wszystko można kupić i zaraz na drugi dzień przywiozą pod drzwi, więc i targać nie trzeba. Spożywcze zakupy robi mąż od dawna raz w tygodniu i tylko czasem trzeba chleba dokupić czy jakiejś tam sałatki. Jednak w poniedziałek byłyśmy z Młodą fotografować opuszczony dom w centrum (zadanie wakacyjne z fotografii) i pomyślałam, że skoro ten action otwarty, a my tuż obok robimy te fotki, to wdepnę kupić kanwy i z jedną paczkę akryli, bo Najstarsza chce dla psiapisóły coś piknego namalować pod choinkę, a Młoda chciała jakieś dziwne przekąski. 


Weszłyśmy do actiona (taki tani sklep z wszystkim i niczym chujemuje dzikie węże) i mało nie padłyśmy ze śmiechu. Okazuje się bowiem, że sklep chyba będą malować, bo większość towaru przykryta folią. Ja pitolę. To się już totalnie kupy ani siku nie trzyma. Kanwy i farbek nie kupisz, ale tuż obok są szydełka i włóczki, które możesz brać. Zaraz obok są inne akcesoria z katagorii majsterkowanie, hobby i one też są zafoliowane. Można kupić mydło i proszek do prania, ale majtek już nie. Można kupić wiaderko i wąż ogrodowy, ale bombek na choinkę nie. Pytanie za 300 punktów: po jakiego grzyba tego typu sklepy są zatem w ogóle otwarte? Mydło i proszek to se mogę kupić w byczym hipermarkecie bez szukanie tego, pomiędzy zafoliowanymi półkami. Aktion wygląda prześmiesznie. Podejrzewam, że nie lepiej mają się sklepy kosmetyczne, które też mydło i powidło sprzedają, ale oszczędzę sobie fatygi, by to sprawdzić.

Ale czekaj, hipermarketry też są śmieszne. Byłam ostatnio po kiszoną kapustę w takim jednym dużym. Wszystko można kupić: chleb, mięso, kawę, warzywa, chipsy, podpaski, kondomy, pierdyliard gatunków wina, piwa, wódkę, nawet szklanki i obieraki do warzyw, ale kurwa majtek nie możesz kupić, bo ten kawałek działu jest zafoliowany. Po co? Dlaczego? Niestety nie mam wysokiego wykształcenia a na kursie sprzątaczek takiego poziomu filozofii żeśmy nie przerabiali.

Szkoła

W poprzednim poście napisałam, że ferie przedłużone do 11 listopada, ale to było tak dawno, że już nieprawda. Aktualnie obowiązuje wersja, że ferie są przedłużone do 15 listopada. 

Młoda miała przez tę informację lekki stan depresyjny przez kilka dni. Bo to oznacza przesunięcie egzaminów grudniowych. I jeszcze ogromne zmiany w szkole, co dla niej oznacza totalny chaos i ogromny stres, bo ona normalnie uczy się w niepełnym wymiarze i wszystko się komplikuje. No ale kto by się tam głupią młodzieżą przejmował i durnymi belframi, że o dyrektorach szkół juz nawet nie wspomnę. 

Szkoła Młodej po feriach zaczyna naukę zmianową dla 2 i 3 stopnia, czyli od 3 do 7 klasy. Będzie to wygladać tak, że klasy zostały podzielone na 2 grupy i jedna grupa będzie mieć lekcje do południa a druga po południu. Tego jeszcze w tym kraju nie grali. Po pierwszym tygodniu będzie zmiana. Gdy uczeń nie ma lekcji w szkole, ma się uczyć w domu i nie wolno mu wtedy chodzić do pracy ze student job - tak napisano w mejlu ze szkoły, co Młodą ubawiło setnie. Egzaminy też będą w systemie zmianowym. Jedne klasy rano, drugie po południu.

Jednak to dotyczy tylko i wyłącznie tej konkretnej szkoły! 

Rząd wydał tylko decyzję, że w szkołach nie ma być więcej niż 50% uczniów na raz, a jak to szkoły rozwiążą, to juz ich zmartwienie. W szkole Najstarszej będzie inaczej. Tam będą chodzić pirszoroczni, drugoroczni i zawodówki, reszta będzie mieć lekcje on line. Zawodówka (czyli np klasa Najstarszej) też nie wszystkie lekcje będzie mieć w szkole, a tylko lekcje praktyczne i to nie wszystkie. 

Można tylko współczuć nauczycielom, dyrekcji no i uczniom. Widzę już bardzo wyraźnie w jakim stresie wszyscy żyją. Najstarsza nie ma podręczników, bo mimo że pod koniec wakacji poprosiłam o przysłanie listy, to nic się nie zdarzyło w tej kwestii. Potem Najstarsza była miesiąc na chorobowym i w końcu mentorka mówi, że moje dziecko nie ma książek. Doprawdy? Jak na to wpadlłaś? Miała natychmiast wysłać listę (to już 3 raz, kiedy miała). W tym tygodniu wysłałam mejl przypominający. Bez odpowiedzi. Bez łaski. Nie muszę kupować tych podręczników, mam to w dupie. 100€ mogę wydać na fajniejsze rzeczy. Obejdzie się.

Komunikacja ze szkołami w tym czasie to kompletna porażka. Z nikim nie idzie się dogadać, niczego załatwić. Belfry, coachy itp nie odpowiadają na mejle, co w poprzednich latach było nie do pomyślenia. Zawsze chwaliłam kontakt ze szkołami flamandzkimi nawet tu na blogu. Teraz mogę im i dzieciom, szczególnie tym z problemami oraz ich rodzicom tylko współczuć. Nie ma możliwości spotkania się (teoretycznie można, ale w praktyce nie wychodzi niestety). Dzieci nie dostają pomocy po lekcjach, bo nie wolno. Nie dostają wsparcia ze strony szkoły. Najstarsza ma oficjalną specjalną pomoc, ale w tym roku babka była tylko 2 razy, by o coś formalnego zapytać i tyle. Obłęd i jeden wielki bałagan. Żeby nie powiedzieć burdel. 



Ale My prywatnie żyjemy po staremu.

Dla nas prywatnie nic wiele się nie zmieniło. 

Rodziny i przyjaciół nie odwiedzamy od 7 lat. Korona nie ma z tym nic wspólnego. W domu w swoim własnym towarzystwie czujemy się bardzo dobrze - tak było, jest i pewnie będzie. Toteż dla nas zakaz spotykania z więcej niż jedną osobą spoza domu jest tylko i wyłącznie śmieszny. Możemy komuś tę naszą jedną osobę odstąpić, bo nie korzystamy. LOL

Wyjścia z domu też specjalnie się nie zmieniły. Tu gdzie mieszkamy, można se wychodzić o dowolnej porze dnia i nocy w dowolnym kierunku. Bez maski. Ludzie tu żyją własnym życiem. Gospodarze jak karmili krowy co rano i co wieczór, tak karmią. Bez masek. Kurnik jak śmierdział, tak śmierdzi. O, tu maska by się czasem przydała, ale jakaś lepsiejsza, nie kawałek starych majtek.  Sąsiedzi myją auta pod domem, koszą trawniki, przycinają żywopłoty, gadają przez płot, wyprowadzają psy, łażą całymi rodzinami do lasu, rowerują, biegają. Gdybym nie miała dzieci, nie chodziła do pracy, nie czytała gazety i mejli, nie oddalała się poza wioskę, nawet bym nie wiedziała, że jakaś pandemia istnieje. No ale normalni ludzie ciągle muszą chodzić do roboty, szkół i robić zakupy, a w tym celu trzeba czasem rajską dolinę opuścić i przy okazji zobaczyć, jak w dzisiejszych czasach ludziom wali na dekiel. A potem wrócić do domu i cieszyć się, że człowiek mieszka na zadupiu, a nie np w mieście czy centrum gminy. Chociaż dziś byliśmy w parku w małym miasteczku i jakoś tak tam podejrzanie normalnie. Ludzie z psami, dzieciakami ganiają po całym parku. Ludzie w wieku różnym. Mało kto ma maskę. Sporo ludzi liże lody, bo lodziarnia otwarta. No fakt, tłumów nie było i każdy może drugiego w odlegosći 5m ominąć. Jednak w letnie wakacje tam byłam i wtedy tam o wiele mniej ludzi było, niż dziś. Młoda robi zadanie wakacyjne z fotografii. Wybrała temat "Opuszczone...". 

W parku

Najstarsza za to właśnie po raz kolejny wykazała się opanowaniem i wyczilowaniem. Popsuła nam się frytownica i zanim kurier przywiózł nową, trzeba było - jak za dawnych czasów - smażyć wszystko w patelni. Nastawiła patelnię z olejem i pobiegła po coś na górę. Ja sobie siedziałam w salonie nieśwaidoma, co ona tam robi w kuchni. Ona wróciła do kuchni i pyta flegmatycznie  

- Mamo, czy mogła byś tu przyjść ?

- No, czekaj momencik...

- Lepiej jakbyś szybko przyszła - mówi dalej flegmatycznie - bo patelnia się pali i ogień jest dosyć duży...

No patrzę do kuchni i faktycznie Moja Nastocórka stoi z patelnią w ręcę a na patelni płonie ognisko i szumią knieje.

- No to co mam z tym zrobić? - pyta.

Dobre pytanie! Matka powinna wiedzieć takie rzeczy.

Skoro już to trzymała w ręce, to wywaliłyśmy ognistą patelnię do ogródka na trawę i pozamiatane. Nie był to najmdrzejszy pomysł, ale ważne że skuteczny. Rozważałam przyniesienie piasku z pola, gdzie go dzień wcześniej wywaliłam, ale Nasto stała z tą płonącą patelnią i jakby sie włączył czujnik dymu, to mogla by się pzrestraszyć i dygnąć tym naczyniem i wylac ogień na firanki albo meble... Nie wiedziałam (dopiero potem wyguglowałam), że można w takim wypadku użyć soli, a mamy zwykle z kilo czy dwa w domu, jak chyba każdy.

Dobrze, że to była tylko patelnia z małą ilością oleju, bo z garnkiem pełnym oleju czy frytownicą przesuwanie  mogło, by się źle skończyć. Do tego elektryczna kuchenka halogenowa ma to do siebie, że nie da się od razu wyłączyć gorąca, bo palnik grzeje długo po wyłączeniu. 

Co powinna zrobić mądra matka w takiej sytuacji? 

Powinna wziąć wielką pokrywkę albo blachę z piekarnika i zatkać tę cholerną patelnię szczelnie i poczekać aż ogień zdechnie z braku tlenu.  Następnym razem będziemy lepiej przygotowani. Co i wam radzę. 

Niektórzy mówią, że można użyć gaśnicy albo koca gaśniczego, ale strażacy mówią, że niektóre koce i zwykłe gaśnice mogą sytuację tylko pogorszyć. 

Ważne jednak, że moje dzieci wiedzą najważniejszą rzecz, a mianowicie, iż nie wolno lać wody na płonący olej. No i że Najstarsza jest tak bardzo opanowana. 

Mówią też, że można użyć mokrego ręcznika, ale czy ja bym ryzykowała, że on będzie za bardzo mokry i mi pizgnie tym ogniem w ryj czy na łapy...? Nie, raczej nie.

Zatem czegoś nowego znowu się nauczyliśmy o życiu zupełnie przypadkiem. Nauczyliśmy się, a raczej przypomnieliśmy sobie przede wszystkim, że wszędzie w każdej chwili może się zdarzyć jakiś wypadek i że ten wypadek może się przytrafić nam czy naszym bliskim. I że w związku z tym dobrze być przygotowanym na różne okoliczności, że dobrze co jakiś czas przypominac sobie i dzieciom, co robić w razie pożaru, wypadku, zwarcia elektrycznego, zranienia, pęknięcia rury z wodą itd... Nie wszystko nam przyjdzie do głowy, ale im więcej my i nasze dzieci wiemy, tym lepiej dla nas wszystkich. No i jeszcze po raz kolejny uświadamiamy sobie, że ten śmieszny covid19 to ciągle jeden z pierdyliarda rzeczy, które mogą nam się zdarzyć co z jakiegoś dziwnego i niewyjaśnionego powodu większość ludzi zdaje się ostatnio  totalnie ignorować i lekceważyć. 

Poza tym robimy zdjęcia, dużo zdjęć, bo jest jesień, a to jedna z lepszych pór na cykanie fotek
















25 października 2020

Halloween, ferie jesienne i takie tam...

Korona nie korona, czas popitala jak popitalał. ZNOWU ferie jesienne...? 

No tak, jeszcze tylko  siedem dni i wolne. Właśnie zadecydowali, że dłuższe niż zwykle, bo przedłużone o 2 (słownie: dwa) dni do 11 listopada a 11 oczywiście też wolny. Dla mnie bomba, ale nie zazdroszczę rodzicom, którzy nie mają starych dzieci, które mogą same w domu zostać...

Umówiłam się już na wywiadówki online. Bardzo mi się podoba ta nowa koronna  wersja wywiadówek. Jak to ułatwia rodzicowi życie - nie trzeba tłuc się pociągiem czy autem tych 30 czy nawet 15km po nocach (w Belgii wywiadówki są po 20.00 godzinie często). Teraz wystarczy się umówić na konkretną godzinę i potem kliknąć w link i już. Nawet w majtkach można iść na taką internetową wywiadówkę haha. Ważne też, że tego cholernego naryjca nie trzeba zakładać, bo wiecie, nie wiem jak wy, ale ja za kija nie rozumiem ludzi gadających przez szmatę. Belgowie mają zwyczaj mówić, jakby ze trzy dni nie jedli, czyli cholernie cicho. Już bez maski mam problem z usłyszeniem, a co dopiero, gdy mają zatkany pysk. Człowiek gada z Polakiem, Arabem czy Hiszpanem to każdy mówi jak człowiek - głośno, drze się, a Belg mówi niczym anemik jaki. Ni cholery tego nie zrozumiesz przez maskę, więc ja się jak głuchy  po 5 razy pytam CO?! JAK? HYY? a i tak nie wiem, o co chodzi. 

W minionym tygodniu Najstarsza miała test IQ robiony przez poradnię CLB (zlecenie lekarza - potrzebne do interpretacji badań językowych u logopedy), no i potem oni zadzwonili do mnie, żeby umówić się na spotkanie w celu omówienia wyników. Mówią, że mam z córką przyjechać do siedziby CLB do miasta, które nawet nie bardzo wiem, w jakim kierunku jest, ale wiem, że autobusy tam nie jeżdżą od nas ani pociągi. Mówię, że nie wiem, czy tam rowerem dojadę, a już na pewno nie z córką...

 - A to może laptop mam? - Pytają. - Bo wtedy mogłybyśmy omówić to online. I czy umiem z niego korzystać... 

Kuźwa, jakby nie ta korona, to chłop musiał by brać wolne, by pojechać do jakiegoś dzikiego zadupia na 15 minut omówić głupi test IQ. Na szczęście mamy covid19 i  ludzie zaczynają WRESZCIE odkrywać, że kompa i internet można użyć do czegoś więcej niż ogądanie śmiesznych kotów na yt czy hejtowania ludzi na fejsie. Łaał! Śmieszy mnie, gdy takie młode dwudziestoparoletnie dziunie się pytają człowieka, który się z komputerem wychował, (i który osobiście przetestował Atari, Commodore, Amigę, DOSa, Linuxa, Wszystkie Windy)  czy ma laptop i czy umie go obsługiwać. Faktycznie wielka fizjologia otworzyć mejl i klinkąć w link buachacha. Do takiego lajwa z poradnią zresztą wystarczy zwykły tablet czy nawet smartfon, tylko nie wiem, czy takie dziunie to wiedzą :-) 

U Młodego raczej wywiadówki nie będzie teraz. Nic mi o tym nie wiadomo w każdym razie. Już mi się trochę wszystko pokałapućkało, bo chyba za dużo dziecków mam i już nie wiem, co kto kiedy i po co. Jednak chyba wywiadówki w podstawowej są przed świątecznymi feriami... 

Będzie za to Halloween w piątek. Młody już nie może się doczekać. Nie wiem, czy jaja nie zniesie do tego czasu. Już od wczoraj 2 razy robiliśmy próbę makijażu, a chciał trzeci. 

Będzie Śmiercią. 

Wczoraj uszyliśmy na łapu capu ubranie ze starego prześcieradła. Dziś zrobiliśmy kosę z kija bambusowego, plastikowej teczki i srebrnej taśmy z pomocą kleju na gorąco. Jak mamusia zrobi przebranie na halloween to nie ma chuja we wsi haha. Totalna prowizorka (nie umiem szyć, mam za to fantazję), ale Młody uważa, że to epickie przebranie i że nikt w klasie takiego nie bedzie miał, i że w ogóle jego przebrania zawsze są epickie :-) W zeszłym roku z okazji Halloween był Pennywisem i to było bez wątpienia jedno z lepszych przebrań mojego syna. Tak czy owak przebieranie się i przebieranie, malowanie dzieci to czaderska sprawa. Fajnie jest pobyć sobie kimś innym i zrobić coś szalonego, wesołego. W tak porąbancyh czasach wydaje się to szczególnie ważne.

W Belgii nie ma takiego amerykańskiego halloween co to cukierek albo psikus. Nie łazi się po domach. U nas (i wielu innych szkołach) dzieci przychodzą po prostu przebrane i cały dzień uczą się w tych kostiumach. Zwykle jest też "pokaz mody" halloweenowej i konkurs na najlepsze przebranie. Wiem, że już topisałam rok temu i pewnie dwa też, ale nie każdy czyta ten blog od deski do deski raczej ;-)


Gdy matka cię przebierze, za Pennywise'a



Gdy matka kupi strój gangstera 


Gdy matka zrobi strój rekina z bluzy dresowej


 Młody lubi się wydurniać i wymyślać różne rzeczy, a ja lubię pomagać mu w realizacji jego zwariowanych pomysłów, a czasem sama podsuwam mu pomysły. W końcu jestem normalna inaczej.

Powiem, nie wiem po raz który, że mam niesamowite, fantastyczne, superowe i cudowne dzieci. Cała Trójca to wyjątkowe, nietuzinkowe i niepowtarzalne okazy. Jestem szczęsliwa i dumna, że mogę być ich matką. 

W ostatnich czasach obserwuję, jak Młody wiele uczy się od starszych sióstr i jak szybko dzięki nim może się rozwijać i dorastać. One są dla niego wspaniałymi wzorami do naśladowania. Uczy się od nich żartów, uczy się rozwiązywania różnych problemów, uczy się życia. Gdy ma np problem z kompem, czy grą, często wali do sióstr, a one mu cierpliwie tłumaczą jak sobie z tym czy tamtym poradzić. Nie tylko, że mu rozwiążą problem, ale nauczą go sztuczek i wytłumaczą, w czym rzecz, by drugim razem sam ogarnął i nie zawracał gitary. No, czasem jak są akurat zajęte, to każą mu spadać na drzewo banany prostować, ale potem i tak przychodzą z pomocą. Gdy zażyczy sobie frytek lub naleśników, Siostry mu usmażą. Gdy zażyczy sobie kanapki, siostry mu powiedzą, że w jego wieku to już dawno sobie same robiły kanapki i że to obciach prosić w tym wieku o robienie kanapek i żeby nie szedł z tym do mamy, bo mama ma dużo pracy i bez jego kanapek, które sam se może zrobić. On się słucha, bo nie chce być dzidziusiem i siuśmajtkiem. On przygląda się im na codzień i chce być takie jak one i robić to co one, bo to oznacza być dużym.

Gdy w wakacje obiecaliśmy mu, że będzie mógł zabrać kompa do siebie do pokoju, nie mógł się nacieszyć. Bo to oznacza krok w stronę dorosłości i samodzielności. I my teraz  obserwujemy z przyjemnością objawy tej dorosłości. Nasz ośmioletni syn z wielką dumą i radością sprząta swój pokój. Sam układa swoje pranie w szafach. Sam sprząta zabawki. Sam odkurza i ściera podłogę. Wyraźnie sprawia mu to przyjemność, że może sprzątać SWÓJ WŁASNY KAWAŁEK DOMU. Podejrzewam, że radość z czasem wyparuje i zamieni sie w rutynę czy wręcz nudny obowiązek, ale jestem niemal pewna, że mimo wszystko nigdy nie bedzie miał problemu z utrzymaniem porządku na swoim kwadracie, nawet jak od czasu do czasu ktoś będzie mu musiał o tym przypominać. Tak samo jak jego starsze siostry. Choć każda z nich do tematu inaczej podchodzi, to jednak obie dość sprawnie ogarniają swoje  pokoje. Czasem im pomagam, bo jednak każda ma do ogarnięcia po 35 metrów kwadratowych a na tych metrach grasują bezklatkowe ptaki lub króliki, które bobczą, kupczą, kłaczą, pierzą, sianią  i produją tony kurzu. Jest co robić przy sprzątaniu.

Młody w ostatnim roku bardzo dojrzał. Jeszcze rok temu dało się zauważyć, że siostry traktują go jak głupiutkiego dzidziusia, a teraz już coraz częściej prowadzą z nim dyskusje na różne tematy i coraz poważniej go traktują. Ciągle jeszcze widać te 10 i 8 lat różnicy, ale odległość się zmniejsza z każdym dniem. Młody goni za Dużymi jak szalony. Na dzień dzisiejszy jego wiedza o świecie jest niesamowita jak na 8latka, a codziennie sie poszerza, bo Młody zadaje dziesiątki pytań. On wszystko musi wiedzieć. Musi znać znaczenie wszystkich słów, które usłyszał nawet przypadkiem.  Pytania  nie rzadko dotyczą trudnych tematów i czasem się trzeba nagimnastykować, by udzielić odpowiedzi na miarę ośmiolatka. Łebskie pociechy mamy. Oby tylko do czegoś to wszystko się przydało w nowych ciekawych czasach, które nas czekają.