18 lipca 2021

Drugi tydzień urlopu minął spłukany deszczem

 Dziś kończy się mój dwutygodniowy urlop. Jutro wracam do kołowrotka. Krótko tych wakacji. Człowiek nawet nie zdąży przestawić się na tryb wakacyjny, a już trzeba wracać do pracy. 

Pogoda mnie trochę wkurzyła, bo ten tydzień okropnie lało. I nie był to byle jaki deszcz, bo południowo- wschodnia część Belgii, czyli np okolice belgijskich gór, znalazła się w sporej mierze pod wodą. Rzeki i strumienie wystąpiły z brzegów, gdzieś tam jakąś tamę przerwało, pozalewało ludziom domy, wygoniło wczasowiczów z wakacji, młodzież i dzieci musiały przerwać kolonie i obozy. Sporo ludzi musiało opuścić domy, kilkoro zginęło… 

U nas powodzi nie było, ale lało i lało, że nawet się przez okno nie chciało patrzeć, że o wychodzeniu nawet nie mówię. Co jakiś czas się przejaśniało, ale dobrze trzeba było śledzić prognozy w necie, by zdążyć pomiędzy deszcz załatwić to czy tamto poza domem. A jeszcze jakie zimno było brrr. Kto to widział 15 stopni w lipcu! Dziś za to 25, co przy takich nagłych zmianach jest męczące i niezdrowe.

Dzięki deszczowej pogodzie udało mi się szybko przeczytać Bastion Kinga. Pomiędzy deszcz udało mi się też 2 razy obskoczyć rano do szpitala na badania krwi z Dziewczynami. Ginekolog wypisała dla obu dziewcząt skierowania na badania krwi, mimo że tylko jedna była na wizycie, a drugiej wątpliwościach co do zdrowia tylko ja wspomniałam. Krew do badania może pobrać lekarz rodzinny, którego mamy na naszej ulicy, ale Młoda oświadczyła, że woli do szpitala, bo tam rozumieją i akceptują jej problem, jakim jest strach przed igłami. Nasz doktor jest bardzo miły, ale - to stary dziadek jest - jak mówi Młoda - i on już nie ma cierpliwości do ludzi, a poza tym to ta generacja, co to dzisiejszego świata nie ogarnia. 

Nasz doktor jest w wieku emerytalnym i mimo że bardzo jesteśmy zadowoleni z niego, to faktycznie już czasem się czuje, że chłopina trochę zmęczony doktorowaniem… Znajomi Belgowie to zresztą potwierdzają i - tak jak my - martwią się, do kogo się tu będzie zapisać, gdy nasz doktor ogłosi odejście na emeryturę, co już lada moment nastąpi. Tutaj ciężko o lekarza domowego. Lekarze nie przyjmują nowych pacjentów, a ci co przyjmują zwykle nie są dobrymi i/lub miłymi doktorami.

No więc stanęło na szpitalu. W necie napisali, że trzeba się umawiać, ale gdy zadzwoniłam na rejestrację, się okazało że nie trzeba. I dobrze.

Jednego dnia pojechałam z Młodą. Mgła była paskudna i kilka razy trzeba było się zatrzymać, by przetrzeć szybę w kasku, bo nie było z górki na górkę widać, a górek jest trochę po drodze. Dojechałyśmy punktualnie na ósmą. Zaparkowałyśmy skuter. Podeszłyśmy do drzwi. Czekamy. Młoda robi krok w tył i krok w przód, ale drzwi się nie otwierają. Może za wcześnie jesteśmy…? Filujemy wokół, czy nie ma jakiegoś wihajstra do pociągnięcia albo dzwonka… Kilka lat nie byliśmy w tym szpitalu, bo autobusem do innego mamy lepszy dojazd, ale ginekolog, u którego byłyśmy, akurat w tym pracuje… Przyglądał się temu jakiś starszy pan siedzący na ławce,  pacjent szpitala najpewniej, wnioskując po ubiorze. Mówi słowem i gestem, by przesunąć się bardziej w lewo. Zadziałało i sezam się otworzył.

Młoda wtyknęła dowód do czytnika, a na ekranie pokazało, że błąd w odczycie. Dowód Młodej ma coś z czipem i wiecznie są problemy z czytnikami we wszystkich urzędach, a w Belgii wszędzie trzeba dowód skanować, żeby coś załatwić. Wtyknęła drugi raz - ten sam komunikat. Trzeci raz to samo. W końcu podszedł ochroniarz i…wyjął 3 wydrukowane dokumenty… Głupie urządzenie pokazywało komunikat, że błąd, ale za każdym razem drukowało numerek. W niektórych maszynach papier wypluwany jest gdzies z przodu i to do tego z hałasem, a to ustrojstwo drukowało w tajemnicy po cichaczu w jakiejś dziurze, że trzeba się schylić, by zobaczyć, że tam siedzi. Się uchachałyśmy znowu.

Nie było ludzi, więc zaraz wyświetlił się pierwszy z naszych numerków na ekranie (dwa pozostałe ochroniarz se zabrał). Pani w okienku zapytała jak zwykle czy nasz doktor rodzinny to nadal ten i ten, czy nr telefonu nadal aktualny i poszłyśmy do laboratorium.

Przed nami był tylko jeden pan, więc szybko poszło. Młoda od razu powiedziała, że boi się igieł i że jest nadwrażliwa. Pani zapytała, czy ma jej powiedzieć, gdy będzie sie wkłuwać, czy nie, czy może ma liczyć do trzech. Młoda wybrała liczenie. Pani postukała w rękę, pomacała i stwierdziła, że pójdzie po pomoc, bo żył nie widzi. Po chwili energicznym krokiem emanując pozytywną energią przyszła  jakaś chudzinka uśmiechnięta od ucha do ucha z fryzurą podobną do mojej, czyli wojskową, tylko czarną nie siwą, i świetnymi dziarami na całych ramionach. 

Energiczna kobietka zapytała stwierdzając, czy Młoda boi się igieł, po czym powiedziała, że rozumie doskonale i zna sytuację, no i pyk i już igła siedzi… A wtedy chudzinka wykrzyknęła: SORRY! Zapomniałam liczyć. Koleżanka mówiła, że mam liczyć do trzech. Sorry. Nie policzyłam. Tak się skupiłam na szukaniu żyły, że zapomniałam. Sorry, sorry… I klepie Młodą po ramieniu z miną zbitego psa. Młoda mówi, że to nic. Choć była zestresowana i ściskała mi mocno rękę, dopóki nie było po wszystkim.

 Młoda ma rację, w szpitalach faktycznie mają cudne podejście i ogromną cierpliwość do człowieka.

Najstarsza nie boi się kłucia. U niej jednak jeszcze trudniej było znaleźć żyłę.  Z jedną ręką się nie udało, z drugą poszło, ale Najstarszą gdzieś wyjątkowo bolało pobieranie krwi, a potem zaczęło jej się kręcić w głowie, co z kolei strasznie ją rozbawiło. Pielęgniarka obniżyła jej fotel do pozycji leżącej. Zapytała czy chce wody albo mleka czekoladowego, albo czekolady, ale Najstarsza nic nie chciała, tylko się chichrała z zawrotów głowy. Gdy troche się polepszyło, pani zaprowadziła ją do innego pomieszczenia, by jeszcze chwilę posiedziała w fotelu, aż całkiem dobrze się poczuje.

Nieopodal szpitala był sklep, gdzie wstąpiłyśmy na drobne zakupy i by Najstarsza doszła całkiem do siebie, by nie fiknęła z motoru w czasie jazdy.

Zimno w ten dzień było okropne. Po powrocie do domu włączyłam na chwilę ogrzewanie, bo mimo swetra i kurtki skórzanej zmarzłam jak diabli, a domu nie za ciepło było. Tyle dobrze, że padać w końcu przestało, a tylko pochmurno było.

Według prognoz sobota zapowiadała się dobrze. Nasi mężczyźni wyruszali o świcie w kierunku Polski, a my postanowiłyśmy znowu we trzy wyruszyć na wycieczkę do miasta. Tym razem padło na Brugię.

Wycieczka do Brugii.



Rano Młoda leciała do swoich podopiecznych (zajmuje się zwierzętami u znajomych, którzy wyjechali na wakacje; praca wakacyjna) a zaraz potem miałyśmy jechać rowerami na dworzec. I pojechałyśmy, ale tylko we dwie, bo Najstarsza się rozmyśliła. Za bilety weekendowe do Brugii (tam i z powrotem) zapłaciłyśmy 12,80€ od osoby. 

Wycieczka do Brugii miała 5 punktów: 

1. kawa i ciastko

2. muzeum tortur

3. muzeum piwa 

4. obiad w restauracji

5. zrobić parę zdjęć.

Wszystkie udało się zrealizować. Obawiałam się trochę, że na miejscu może się okazać, iż rezerwacja jest wszędzie konieczna, ale na szczęście nigdzie jej nie wymagano.

Na kawę i gofra 

wstąpiłyśmy do jakiejś kafejki na rynku. Głupi pomysł, bo akurat był koncert carillonów, co jest fajnie posłuchać przez 5 minut, ale po pół godziny masz ochotę kogoś zabić albo przynajmniej wysadzić cały ten pieprzony budynek z tymi wszystkimi cholernymi dzwonami. Jeżu kolczasty, jak ludzie mogą tam żyć i pracować?! Podejrzewam, że normalsom może to nie przeszkadzać. Drugi mankament, to smród. Na całym rynku i w najbliższej okolicy cuchnęło szczynami. Pewnie jak wyżej, ludzie z normalnym wąchaczem mogą tego nie czuć… Ja i Młoda obiadu byśmy tam na pewno nie zjadły. Do kawy aż tak nie przeszkadza. Kelner jajcarz nam się trafił. Najpierw spytał, czy majonez do gofrów podać. Potem, jak poszłam do kibla, zapytał Młodej, czy spaghetti smakowało. Pytał też w jakim języku mówimy i jak długo mieszkamy we Flandrii, bo on 6 lat… 

Kawa i wafel razy 2 to wydatek 18€.



Muzeum tortur

 mieści się w dawnym bardzo, bardzo starym więzieniu. Bilety są po 9€ dla dorosłych i 6€ dla studentów. To małe muzeum, ale warte zobaczenia. Ludziom mało odpornym psychicznie i żyjącym dotąd w oderwaniu od rzeczywistości (czytaj: wierzącym naiwnie w to, że ludzie są dobrzy i wspaniali) nie polecam jednak. Widziałyśmy, jak jedna pani bardzo płakała…

Jeśli wierzyć temu, co piszą na stronie, niektóre eksponaty są oryginalne. Figury woskowe i drobne „animacje” pozwalają na dosyć realistyczny odbiór tego, co się tam widzi. Obydwu nam się podobało muzeum, choć „podobało” to może nie jest najwłaściwsze słowo…



gotowanie i podpiekanie żywcem




„oryginalne mury i konstrukcja najstarszego muzeum w Europie XI/XIIw.”


waga do ważenia czarownic





męski pas cnoty 





Muzeum piwa 

jest o wiele przyjemniejsze w odbiorze. Bilety są po 10€ bez degustacji  i po 16€ z degustacją. Wybrałyśmy oczywiście to drugie. Jak się bawić, to się bawić. Pani przy kasie też pogadana i musiałyśmy znowu opowiadać, skąd jesteśmy, dlaczego przyjechałyśmy do Belgii i czy nam się podoba itede itepe. 

W tym muzeum każdy ma swojego przewodnika. Jest nim iPad ze słuchawkami, którego dostaje się po wykupieniu biletów. Wędrując po muzeum najeżdża się kamerą na poszczególne rzeczy, a wtedy na ekranie pojawia się stosowna informacja. Można czytać lub odsłuchiwać. Czasem są zdjęcia lub wideo. Po  zakończeniu zwiedzania, schodzi się na dół do baru, gdzie po oddaniu iPada otrzymuje się 3 żetony, za które można kupić piwo. Piwerko zaostrzyło nam zdecydowanie apetyt i udałyśmy się na poszukiwanie jakiejś fajnej jadłodajni.


na tej ścianie nie znalazłyśmy dwóch takich samych flaszek

degustacja…





Obiad

W Brugii restauracji jak mrówków, do wyboru do koloru. Kuchnia belgijska, francuska, grecka, włoska, chińska, tajlandzka i co tam sobie, Państwo, chcecie. My chciałyśmy coś swojskiego. Pomaszerowałyśmy w kierunku dworca, by oddalić się od muzyczek z carillonów, smrodu i hałasu centrum. Wędrowałyśmy sobie wzdłuż kanału, pykając tu i ówdzie fotki, podziwiając mijane po drodze obiekty. W końcu nasze trzecie oko wypatrzyło właściwą knajpę. Zapytałam, czy rezerwacja potrzebna. Kelner odrzekł, że miejsca  dosyć i na zewnątrz, i w środku. Oczywiście poszłyśmy, ku zdziwieniu kelnera i wszystkich innych, do środka. My nigdy nie jemy obiadu na zewnątrz, bo dla nas wysoko wrażliwych to niewykonalne. Na zewnątrz jedzenie nam śmierdzi tak, że nic byśmy nie byli w stanie przełknąć, a widok latających wokół i pchających się do koryta much wywołuje mdłości. Wszyscy inni wolą muchy, hałas i smród, dzięki czemu  całą restaurację miałyśmy dla siebie. Nikogo poza nami w środku nie było. Dla nas bomba. 

Młoda zamówiła pulpety w sosie pomidorowym, a ja małże w śmietanie i frytki. Wszystko było pysznościowe i nażarłyśmy się jak bąki. Taki obiad kosztował nas łącznie 50€.

Wróciłyśmy do domu późnym wieczorem. W pociągu sporo ludzi, ale ścisku nie było. Spokojnie każdy mógł usiąść, choć aplikacja ostrzegała, że mało miejsc siedzących. 

To był dobry dzień, dobry tydzień i dobry urlop. 

Dobrze, że w miastach już tych piekielnych ścierek nie trzeba mieć na ryju chodząc ulicą. Tylko w sklepach czy muzeach jeszcze nakazane. W knajpach też, ale tylko przy przemieszczaniu się, co jest tak głupie, że aż przykro. No i w pociągu trzeba, ale i tak sporo ludzi ma je na brodzie. 

Nasi panowie właśnie napisali, że dotarli do celu i biorą się za odpoczywanie. Ja też jeszcze z chwilę poodpoczywam, a jutro znowu hop na miotłę.



dekoracja z suszonych kwiatków na suficie restauracji









z kranu można pić


W  Brugii trudno zrobić zdjęcie bez rowerów


wejscie do podziemnego parkingu rowerowego i świecące rowery












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własne ryzyko