Większość ludzi uważa, że na wakacje trzeba koniecznie wyjechać, bo inaczej świat się zawali, krowy przestaną się nieść a kury doić i w ogóle. Ale są też ludzie normalni inaczej, którym wcale nie przeszkadza spędzanie urlopu we własnym domu i ja zdecydowanie do nich należę. Pewnie, że fajnie by było czasem gdzieś dalej stare dupsko z domu ruszyć i zobaczyć inne części świata i może kiedyś przyjdzie taki czas, ale teraz są inne potrzeby, możliwości i priorytety.
Wyjeżdżanie dla wyjeżdżania w każdym razie mnie nie kręci. Siedzenie nad morzem czy w górach w ogóle do mnie w tym momencie życia nie przemawia, bo fanką wody nie jestem, ba, nawet pływać dobrze nie umiem, a na góry nie mam zdrowia. Jak przez cały rok zapierdalasz fizycznie, to nie w głowie ci skakanie po kamieniach czy jakakolwiek inna większa aktywność fizyczna. No, może młodym tam jeszcze w dupie bryzga, ale mnie się teraz zwyczajnie nie chce. Ja jestem piekielnie zmęczona fizycznie i psychicznie. Ja muszę po prostu odpocząć. Tylko tyle. Nic więcej mi nie potrzeba.
Mam tego farta, że mieszkam na wsi i to na zadupiu, blisko lasu, a z dala od ludzi. Mam duży i cichy dom, a z tyłu domu ogródek, w którym mogę się byczyć całe dnie w hamaku, na materacu, na krześle, o ile akurat nie leje. Mogę siedzieć, słuchać śpiewania ptaków, szumu wiatru, cykania koników polnych, czy rechotu żab. Mogę całe dnie zachwycać się naszymi pięknymi mięciutkimi kurkami i resztą naszego mini zoo. Mogę się opalać do woli, a nawet wymoczyć zadek w basenie, gdyby upał się pojawił. Mogę czytać książki. Dziś wystarczy kilka razy kliknąć, by kupić sobie nową elektroniczną książkę. Mogę popijać kawę, wino, piwo, kolorowe drinki, bo mam wszystkiego sporo na zapasie. Mogę pisać, robić zdjęcia, gadać i bawić się z młodymi. Mogę obejrzeć film z Netflixa, cda czy kupić dowolną płytę, którą dostarczą mi zaraz kolejnego dnia. Mogę porowerować, gdyby mi się zachciało.
I właśnie to wszystko robię! Słowem: ODPOCZYWAM! Tak zwyczajnie po ludzku beztrosko odpoczywam i relaksuję się we własnym domu. Nie chodzę do roboty, nie robię niczego poważnego ani o niczym poważnym nie myślę. Wykonuję tylko najważniejsze obowiązki, czyli czasem coś ugotuję, czasem coś wypiorę, od czasu do czasu odkurzę, bo nie lubię jak mi się królicze bobki, jakieś siano czy nasze ludzie jedzenie do stóp przyczepia haha. Razem z Resztą Piątki ogarniamy posiadłości zwierząt, doglądamy i dokarmiamy je. No i cieszymy się ich obecnością. Zwierzaki to nasi mniejsi bracia i siostry. Są wszystkie - aktualnie 10 osobistości - pełnoprawnymi członkami naszej rodziny i kochamy je wszystkie bez wyjątku wielką miłością. Posiadanie zwierząt to jeden z powodów niewyjeżdżania na wakacje, bo żadnego z naszych zwierząt nie można zabierać a dla większości ogromnym stresem było by, gdyby ktoś inny, obcy się nimi zajmował. Papugi i królik źle znoszą nawet krótką rozłąkę ze swoim. człowiekami. Człowieki, w szczególności Dziewczyny, z kolei nie wyobrażają sobie opuszczania swoich małych przyjaciół na kilka dni. Dla Młodej już kilka godzin bywa problematyczne. Zresztą ona w ogóle bardzo niekomfortowo czuje się ostatnimi czasy poza domem. W domu jest jej bezpieczna oaza. Ja z kolei nie wyobrażam sobie opuszczania moich dzieci na dłużej niż dzień. Przynajmniej w tym konkretnym momencie…
Kilkanaście lat temu myślałam sobie, że jak dzieci będą duże, będziemy razem podróżować, wędrować z plecakami, jeździć rowerami na dalekie trasy itd itd. Dziś wydaje się ten pomysł strasznie głupi. Ja sama za młodego uwielbiałam tego typu rzeczy i jako młoda matka byłam głupio przekonana, że moje dzieci będą takie same. Akurat! Dzieci nie są moją kopią. Dzieci są zupełnie innymi, niezależnymi jednostkami! Każde z mojej Trójcy ma sporo moich cech, wychowanie i zwyczajne życie w moim towarzystwie też miało swój wpływ, ale one ciągle pozostają po prostu sobą i nie są takie jak ja. Mają inne doświadczenia, potrzeby, zainteresowania i inne, niż ja w ich wieku, możliwości.
Moje dzieci są dziś duże, dwójka jest dorosła, ale ich nie bawi to samo, co mnie. Nie ukrywam, że było i jest ciągle to dla mnie zaskakującym odkryciem. Kolejną kwestią są kwestie okołozdrowotne. Ludzie sobie nawet nie zdają sprawy, jakim cholernym utrudnieniem w życiu jest nadwrażliwość na wszelakie bodźce (światło, dźwięk, temperatura, dotyk…), czy durna dyspraksja. Dla Młodej spacer po kamienistym krzywym podłożu to duże zagrożenie zdrowia, kąpiel w morzu to ból, kilkugodzinny pobyt w mieście to okropny ból głowy i koszmarne zmęczenie… To ostatnie dotyczy też Młodego, co zrozumiałam podczas ostatniej wizyty w Brukseli.
Siedzieliśmy 20 minut na przystanku autobusowym, a on już po 5 minutach wykrzyczał nagle ze złością: „jezu! słyszę naraz z 15 różnych dźwięków! Tam jakaś policja, tu głupie autobusy, durna koparka, ci ludzie tak się drą, pod nami słyszę metro, a ta pani tu jeszcze filmik se ogląda…. Nie wytrzymam tego! Głowa zaczyna mnie boleć….”. I faktycznie do domu wróciło dziecko z dużym bólem głowy. Psycholożka zresztą wcześniej na wizycie zauważyła, że Młodego - tak samo jak jego siostrę - irytują przejeżdżające za oknem jej gabinetu pojazdy, na co większość ludzi w ogóle uwagi nie zwraca.
Dlatego w naszym przypadku lepiej sobie tego typu doznania dawkować małymi porcjami i tylko na krótko opuszczać swój cichy dom.
Ja ostatnio dodatkowo nie mogę zbyt dużo chodzić po mieście. Jeszcze przed pandemią zaczęłam realizować swój chytry plan samotnego zwiedzania belgijskich miast, który miał polegać na pojechaniu raniutko raz na jakiś czas do dużego miasta i całodniowym po nim wędrowaniu i odkrywaniu ukrytych w nim perełek i tajemnic. W ten sposób obejrzałam sobie Brukselę. Łaziłam cały dzień z przerwami na piwo, kawę i jakieś frytki i to było fajne. Potem pojawiła się korona….
Teraz chciałam to kontynuować, ale obawiam się, że mogę nie dać rady. Moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa! Nie dawno byłam z córkami w Antwerpii i łaziłam raptem 3 godziny, a już do dworca wracałam niczym pokraka. Każdy krok sprawiał mi ból i ledwo dowlokłam się na ten piekielny dworzec, a tam patrzyłam tylko, by gdzieś zadek posadzić na chwilę. Zamierzam nie długo znowu spróbować i pojechać do Brugii albo Gentu. Wtedy się przekonam, czy się da.
Wczoraj byłam z Nastocórkami w jednym z belgijskich parków rozrywki - Walibi. I dałam rady, no ale w parku więcej się stoi niż chodzi i nogi można sobie wyżej na czymś postawić, oprzeć się o poręcz, a nawet usiąść choćby na glebie, czyli inksza inkszość.
Wycieczka była superowa!
Młodego dwa dni wcześniej zabrałam do Brukseli na wystawę dinozaurów Dino World Expo, gdzie przy okazji pojeździł metrem, zeżarł smerfowe lody i wrócił zadowolony i spokojnie zgodził się, że do parku rozrywki zabieram tylko dziewczyny. Z dumą i radością został też sam w domu cały dzień i zajmował się zwierzętami. No i grał.
A Walibi to park właśnie dla starych dzieci. Młodsze - moim zdaniem - lepiej zabrać do Plopsaland nad morzem, bo tam wiele atrakcji dla pierdziochów.
Muszę tu powiedzieć, że w Walibi bawiłyśmy się świetnie. Idąc z dorosłymi dziećmi do parku rozrywki, można samemu pobyć chwilę nastolatkiem i po prostu dobrze się bawić, śmiać się do łez, wrzeszczeć na rollercoasterze i ogólnie zluzować majty zapominając o całym świecie na kilka godzin. Zakładając oczywiście, że ktoś lubi parki rozrywki w wieku ponad 40 lat. Ja lubię. Za młodego nie miałam dostępu do takich rozrywek, to choć teraz mogę się nimi nacieszyć i nadrobić straty.
Wybrałyśmy dobrą porę, bo na początek wakacji była promocja w parku i bilety dla dorosłych były w cenie biletów dla dzieci. Dni robocze z kolei mają tę zaletę, że jest mniej rodzin z upierdliwymi gówniakami. Kupując w Belgii bilety do popularnych atrakcji otrzymujemy też kod na 50% zniżki na bilet na pociąg. Więc z tego też skorzystaliśmy, bo jechałyśmy oczywiście pociągiem.
Dodam dla porządku i informacji, że w Belgii mamy też na pociąg bilety weekendowe, które kosztują połowę ceny (tylko opcja „tam i powrót”, w jedną stronę nie ma). Są też specjalne bilety dla młodzieży do 26 r.ż. Youth Ticket w stałej cenie 6,60€ za jeden przejazd w dowolne miejsce (opłaca się na dalsze trasy). W wakacje mamy też Youth Holidays za 18€ za tygodniowy bilet umożliwiające nieograniczone przejazdy po Belgii przez tydzień oraz za 29€ podobny bilet na miesiąc.
W tych chorych pandemicznych czasach trzeba oczywiście pamiętać, że teraz trzeba wszystko wszędzie rezerwować przez internet. Co ma oczywiście swoje dobre strony, bo jak każdy ma bilet, to mniej ceregieli przy wejściu… No, tylko czasem jakieś debilne utrudnienia są. W Walibi jest to kilkudziesięciometrowy slalom do wejścia. Nie wiem, czy to dla beki ktoś wymyślił, czy żeby ludzi zmęczyć i wkurzyć, czy co, bo sensu JA w tym nie widzę najmniejszego, tyle że pośmiać się można, bo wygląda to z daleka zajebiscie zabawnie, gdy widzisz tłum ludzi chodzących w te i w tamtą niczym jakaś banda zombiaków haha. Gdy kogo zapytasz, po co ten cyrk, to ci powie, że dla bezpieczeństwa, żeby dystans zachować i jeśli tylko popatrzysz na to bez wchodzenia do parku, to może nawet uwierzysz…. Ale wejdź do parku i ustaw się w kolejce (również slalomowej) do jakiejś atrakcji, a szybko się przekonasz, że to pic na wodę fotomontaż haha.
Do każdej atrakcji kolejka od 15 do 60 minut, gdzie ludzie stoją też w takich śmiesznych slalomach, tylko że jeden koło drugiego jak śledzie w puszcze. Bo to przecież kurwa park rozrywki, a nie sala obrad. Sporo tych kolejek jest w zamkniętych dusznych pomieszczeniach. Te koronne zasady wymyślone przez urzędasów są tak durne, że głowa mała. Tępe Dżony myślą, że wszędzie można wprowadzić jedne i te same zasady i regulacje, że to co nadaje się dla biura, czy sali konferencyjnej sprawdzi się też doskonale w fabryce, na budowie, w przedszkolu, w kanałach, na boisku, w toalecie publicznej, czy w takim parku rozrywki. Dobrze, że ten nowy wirus nie jest jakoś specjalnie śmiertelny, bo już by gatunek człowiek nie istniał przy takiej wyobraźni pierdzistołków. Niby człowiek wcześniej już wiedział, że wyobraźnia rządzących i ich wiedza o życiu zwykłych śmiertelników jest raczej mizerna, ale pandemia to dopiero pokazała w całej okazałości.
Wiecie, że na wszystkich atrakcjach trzeba nosić maski? Buachacha! To tylko prawdziwy geniusz mógł wymyśleć. Szkoda słów. Ja miałam maskę na rollercasterze jakieś kilka sekund, po czym wylądowała tam, gdzie wszystkie inne, czyli na glebie. To popierdala przecież w porywach blisko 100km/h. Młoda podzieliła się potem swoim trickiem na niezgubienie maski i na innych kolejkach trzymałam maskę zębami. Niestety nie wymyśliłyśmy tricku na wodę w masce. Wiecie jak jebitnie troli woda na atrakcjach wodnych w parkach rozrywki? Jak bagno Szreka! Maska mokra i śmierdząca stopami trola to po prostu miód na twarzy. Weszłyśmy do suszarki i wysuszyłyśmy wszystko łącznie z maskami, ale smród bagienny pozostał haha. Po drugiej kąpieli już nic nie suszyłyśmy, bo było gorąco i szkoda było kolejnych 2€ za suszarkę. Tylko wylałam wodę ze środka i wytrzepałam maskę haha. Wyschła mi na kolejce. W takim parku rozrywki chcesz się po prostu dobrze bawić i robisz to z maską pełną bagnistej wody czy bez maski, jak się wydurniasz, masz to wszystko w dupie albo inaczej - to wszystko jest częścią zabawy, ale w końcu ogłaszają zamykanie parku i wracasz no normalnego świata. No i ja tak wsiadłam do tego pociągu i sobie pomyślałam jaki to wszystko jeden wielki bullshit.
Ale zabawa była przednia. Dziewczynom też się podobało. Kiedyś jeszcze pewnie powtórzymy taki wypad we trzy do parku. Tyle tylko, że Najstarsza zapomniała na Wampirze (taki rollercoaster, na którym się wisi w fotelikach, chwilami oczywiście do góry nogami) zdjąć okularów i teraz już nie możemy więcej odwlekać wizyty u okulisty, bo ona nie widzi zbyt dobrze bez bryli. Póki co kilka tygodni musi się bez nich obejść. Na wizyty czeka się zwykle 3 miesiące minimum. Co jednak warte wakacje bez przygód i zabawnych wspomnień?
Przede mną jeszcze tydzień urlopu. Nie wiem, czy zdążę wypocząć, ale mam taką nadzieję. Dopóki wakacje trwają i dzieci nie chodzą do szkoły, mam i tak większy luz niż w dni szkolne, bo myślenie o szkole odpada, tak samo jak budzenie, robienie kanapek, odprowadzanie Młodego. To duża różnica, jak dla mnie.
No i od pewnego czasu dysponuję skuterem, bo małżonek sprezentował mi takie cudo na urodziny, a to też ułatwia mi życie, bo mogę do dalszych klientów jeździć pierdzikółkiem, co znacznie oszczędza moje siły i kopyta. No i Młodzież mogę teraz wszędzie wozić, z czego dwójka młodszych korzysta z przyjemnością. Tyle, że to Belgia i pogoda czasem wkurza. Dziś pojechałyśmy z Młodą do dalszego Kring Winkel na przeszpiegi i będąc w sklepie nagle usłyszałyśmy, jak chmury się rozrywają… Największą ulewę przeczekałyśmy w sklepie, ale do domu i tak wróciłyśmy w mokrych majtach haha. Dobrze, że choć wzięłyśmy skórzane kurtki, mimo że termometr pokazywał 26 stopni. Najważniejsze, że kupiłyśmy trochę używanych pierdołek. Oczywiście nic przydatnego, bo są wakacje.
Młoda trochę sama pojeździła skuterem po wsi, ale na razie woli być wożona, bo jednak z tą cholerną dyspraksją nie czuje się zbyt pewnie jako kierowca.
Na wszystko przyjdzie czas.
Póki co mamy sobotę wieczór. Odkładam iPada i wracam do mojej wakacyjnej lektury… Czytam Bastion Kinga. Książka o UWAGA strasznej epidemii grypy buachacha. Tyle, że ta z książki ma ponad 90% śmiertelności a nie zero koma cośtam, jak ta z realu. Nie wiedziałam o czym to jest, gdy klikałam „kup” w bibliotece Apple, bo raczej bym się nie zdecydowała z wiadomych powodów. Niemniej jednak nie żałuję, bo wchodzi gładko, jak większość powieści Kinga. To opasłe tomisko, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało w przypadku ebooka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własne ryzyko