4 lipca 2021

To był bardzo trudny i zagmatwany rok szkolny, ale skończył się dobrze.

 Poprzedni wpis poświęciłam w całości naszemu synkowi, bo u synka było easy, więc tylko peany pochwalne można napisać. I całe szczęście, że choć u Młodego wszystko szło jak z płatka, że choć o niego nie trzeba było się kłopotać zbytnio, bo nie wiem, czy dała bym rady, gdyby jeszcze u niego jakieś większe kłopoty były, gdyby mu trzeba było w lekcjach pomagać albo gdyby łobuzował w szkole, czy też by był ofiarą czyjegoś łobuzowania. Uff. Młody miał na szczęście w tym roku bardzo łatwo, nawet za łatwo, ale dla nas to dobrze.

U dziewczyn było trudno. Cholernie trudno, skomplikowanie, porąbanie, kłody pod nogi i w ogóle niech to szlag. To był jeden z bardziej popieprzonych roków szkolnych, może nawet najbardziej popieprzony. Chwilami nie szło pojąć, gdzie góra a gdzie dół. Było kilka momentów, gdy byliśmy w czarnej dupie i nie mogliśmy za diabła znaleźć wyjścia. Momenty, gdy chciało się wyjść z siebie i pieprznąć drzwiami. Chwile, których żałowałam, że w ogóle się urodziłam albo że nie pierdolnęłam sobie w łeb, zanim mi tam zakwitł pomysł o zakładaniu rodziny i posiadaniu dzieci. Tak, do niedawna cieszyłam się każdą chwilą mojego życia i zadowolona byłam z każdej życiowej decyzji. Do niedawna, bo jakiś czas temu dosyć poważnie zaczęłam utyskiwać nad tym, że rodzice mnie spłodzili i że ja spłodziłam dzieci. Coraz bardziej jestem przekonana, że światu by wcale a wcale nie przeszkadzało, by mnie i ciągu dalszego nie było. 

No ale chuj, jestem i jest ciąg dalszy, czyli moje potomstwo, które kocham o wiele wiele bardziej niż to głupie życie i dla Nich będę żyć, muszę żyć. Dla Trójcy chcę żyć jak najdłużej i w jak najlepszym zdrowiu, by im pomagać, wspierać, by cieszyć się z ich sukcesów i radości, by ich chwalić i bronić przed światem, by ich przytulać i pocieszać, gdy potrzebują ciepła i by ich kopnąć w dupę, gdy będą potrzebować kopa na rozpęd. Bo w końcu po to dziecko ma matkę.

Niestety są jednak takie momenty, że matka (nawet z ojcem do spółki) za chuja nie wie, co dalej. Jaką drogę wybrać, czy w ogóle drogę, bo może lepiej posiedzieć chwilę i poczekać, a jeśli czekać to lepiej czekać leżąc czy siedząc? Ten rok szkolny właśnie bogaty był w takie momenty, gdy nie wiesz gdzie głowa, gdzie ogon.

Pandemia i cały ten cyrk z nią związany wszystkim się dała we znaki i wiele trudnych rzeczy utrudniła. Nawet łatwe utrudniła bądź uniemożliwiła. Gdyby nie pandemia, wiele pomniejszych i powiększych problemów byśmy pewnie uniknęli, ale pandemia była.

U Najstarszej już początek roku się rozkraczył, a potem metodą domina, czy jak kto woli, kuli śnieżnej wszystko inne poszło się paść…

Na początku września Najstarsza miała operację nadgarstka. Zaplanowane było wszystko sprytnie. Po operacji miała siedzieć kilka tygodni w domu i uczyć się jak w lockdownie przy mojej i nauczycieli pomocy przez internet. Zostało to omówione z belframi i CLB przed wakacjami i przypomniane przed rozpoczęciem roku na zebraniu w szkole. Tyle tylko, że nikt nie wziął pod uwagę faktu łączenia się do kupy dwóch szkół i całego cyrku jaki to zrobi ani tym bardziej problemów zdrowotnych nauczycieli i mentorów Najstarszej. Pisałam już o tym, więc powtarzać się nie będę. Dość że przypomnę, iż Najstarsza nie miała w efekcie praktycznie blisko miesiąc kontaktu ze szkołą. Każdy pewnie wie, że jak się na starcie wykolei czy potknie, to już się potem wszystkiego odechciewa. Tym razem było nie inaczej. Byliśmy wszyscy wkurzeni, zawiedzeni, zniechęceni, co w połączeniu z niepewnością i frustracją pandemiczną spowodowało, że szkołę wraz z resztą świata zaczęliśmy coraz bardziej mieć w dupie. Gdzieś jesienią Najstarsza otrzymała w końcu diagnozę spektrum autyzmu, która niby - jak nas przekonywano i zapewniano - miała jej pomóc, ułatwić skończenie szkoły, odbycie stażu i w ogóle, ale jakoś długo nic się specjalnie nie działo… Zabrakło nam wszystkim totalnie wsparcia, perspektyw, nadziei, sensu…. Najstarsza z naszą akceptacją postanowiła po 18tce zrezygnować ze szkoły całkiem. W szkole trzymało ją jednak trochę szycie, czyli dokończenie tego, co zaczęła. Wahała się. 

Przed końcem roku kalendarzowego, późną jesienią dołączyły do szeregu problemy Młodej, która wystartowała bardzo dobrze i dobrze jej szło. Przynajmniej do momentu, gdy belfrom odjebało i nagle w jednym tygodniu zawalili ją testami, zadaniami i jeszcze zaczęli poganiać a jednocześnie przeszkadzać w przygotowaniach do egzaminów. Jej misternie ułożony plan runął i znowu wpadła w studnię rozpaczy i zgubiła się w chaosie ponurych depresyjnych myśli i zaczęła wyciągać ręce w stronę świata mroku, a ja zaczęłam się znowu bać… W końcu poszła do szpitala na badania, co tylko pogorszyło sprawę i zepchnęło nas z powrotem w dół po wielu schodach… Ratunkiem okazała się diagnoza spektrum autyzmu, którą i Młoda w końcu otrzymała zaraz po Nowym Roku. Diagnoza, która wraz z pewnym zadaniem z fotografii (gdzie Młoda pokazała artystycznie, malowniczo  i bardzo przekonywująco swoją depresję) nagle zmieniła o 180 stopni nastawienie szkoły i CLB. Nagle wszyscy stali się wyjątkowo mili, wyrozumiali i pomocni, a wtedy Młoda powiedziała im „a teraz to możecie spierdalać wszyscy pocałowawszy ją uprzednio w dupę”  i ogłosiła, że rzuca szkołę, na co oni jakby odetchnęli z ulgą… To była najlepsza decyzja w minionym roku szkolnym. Młoda zapisała się do Komisji Egzaminacyjnej i zaczęła się całkowicie samodzielnie i niezależnie uczyć w domu wedle własnych planów, metod i chęci. Jak dotąd zdawała dwa egzaminy - pisemny i ustny z angielskiego. Z drugiego nie ma jeszcze wyników, ale pierwszy zaliczyła na 78%. 

Odkąd nie chodzi do szkoły znacznie się uspokoiła, zrelaksowała, mnóstwo się śmieje, wydurnia, gada i pisze z kumplami przez internet, piecze i gotuje pyszności. Psychiatra nawet zaleciła jej branie mniejszej dawki antydepresantów, ale niestety okazało się, że jeszcze za wcześnie, jeszcze nie jest wyleczona i złe samopoczucie natychmiast powróciło, zatem psychiatra kazała po kilku dniach wrócić do poprzedniej większej dawki. Jeszcze potrzeba cierpliwości i czasu oraz ciepła, radości, spokoju i mnóstwa pozytywnych myśli. Ważne jednak, że jest (jesteśmy) na dobrej drodze. Może choć przez chwilę da się nią maszerować z podniesionym czołem i uśmiechem na pysku…

Na wiosnę zmieniło się też nastawienie Najstarszej, bo wreszcie szkoła najwyraźniej  ogarnęła swój burdel i zaczęła  się na powrót interesować uczniami (no dobra, wiem że szkoła sama w sobie nic nie robi, tylko stoi, ale łatwiej tak pisać niźli wymieniać za każdym razem wszystkich z osobna, którzy działają w takiej czy innej sprawie, więc u mnie szkoła robi, myśli i działa). Nagle zaczęli do nas dzwonić, zapraszać do szkoły na zebrania, pomagać, wspierać, motywować ucznia, czyli Najstarszą, czyli wszystko wróciło do normy i zmieniło nasze podejście do świata, dodało nadziei i motywacji. Najstarsza postanowiła ostatecznie kontynuować naukę. Nie tylko ten rok dokończyć, ale i szóstą klasę rozpocząć… Co będzie dalej, to się zobaczy.

Koniec roku przyniósł jeszcze zabawne momenty. Miniony wtorek był w szkole Najstarszej dniem rozmowy z mentorem (do południa) i wywiadówki (po południu). Rozmowa z mentorem wyznaczana jest indywidualnie dla każdego ucznia na inną godzinę. Wieczorem w poniedziałek pytam Pierworodnej o której ma tę rozmowę i czy to w końcu w szkole jest czy online, bo w mejlu ogólnym nie było wyraźnie napisane. Ona nie wie. 

- Co?! Kurde, weź jeszcze szybko napisz do mentorki, może jeszcze odpisze - mówię, a była 21 godzina.

Napisała, ale (tak twierdzi i raczej nie ściemnia), że nie dostała odpowiedzi. Nic to, nie była na rozmowie, ale ja byłam na wywiadówce. On line, czyli byłam w domu na wywiadówce. Belferka twierdziła, że natychmiast odpisała. Jeden contra jeden. Nie była bardzo wkurzona. Kazała tylko zawołać córkę. Akurat Młoda się szwendała po salonie i mówię jej - leć na poddasze i zawołaj siostrę - ale to przeco nastolatka więc po prostu udarła się na cały pysk z miejsca koło tableta przez który rozmawiałam, tak by oczywiście na strychu było słychać nawet w słuchawkach. Zarówno mentorka jak i pani z CLB obecne na google meet nieźle się uchachały. Najstarsza jednak przyszła i kazały jej koniecznie stawić się osobiście i cieleśnie na rozdanie raportów w szkole we środę, bo jakiś ważny dokument miała do podpisania. Inaczej - zaczęła sobie żartować mentorka - sam  dyrektor do nas do domu przyjedzie, bo to bardzo ważne pismo.

Najstarsza pojechała na uroczyste pożegnanie i po raport. Wróciła i mówi, że mentorka zapomniała dokumentu i przyjedzie do nas wieczorem buachachacha! Przyjechała i opowiada, że włożyła dokument do torebki by nie zapomnieć, a rano pomyślała, że po co jej torebka w dzień rozdania raportów. Ha ha!

 Fajna babka w ogóle, taka swoja baba co to o dupie Maryny z nią pogada i gadałyśmy chyba z pół godziny o wszystkim i o niczym. 

Reasumując po wielu przygodach, kłopotach, ciężkich i beznadziejnych chwilach w końcu dopłynęliśmy do drugiego końca roku szkolnego szczęśliwie i przez spokojne morze wpłynęliśmy w wakacje.

Jestem dumna ze swoich Córek. Oto po raz kolejny pokonały górę trudności, zdobyły nowe umiejętności życiowe, nowe sprawności. Z każdym miesiącem obserwuję zmiany, widzę jak dorośleją, dojrzewają, mądrzeją, uczą się nowych rzeczy o życiu. Fantastycznie jest być matką takich młodych, inteligentnych, pomysłowych, zdolnych i pięknych ludzi. Lubię być ich matką. Szkoda tylko, że los aż tyle kłód pod nogi im ciągle rzuca. Nie mogę na to patrzeć. To boli. To boli tak bardzo, że w niektórych chwilach człowiek chciałby się nigdy nie narodzić, by tego nie doświadczać. By nie patrzeć na cierpienie, na strach dzieci, by nie martwić się każdego dnia o ich przyszłość. Jestem często zła, wściekła, że dostały życie z utrudnieniami, życie na poziomie hard, że nie mają i raczej nigdy nie będą mieć równych szans z rówieśnikami, że zawsze będą startować z gorszej pozycji, że wiele rzeczy nigdy nie będą mogły robić, że większość ludzi będzie na nie patrzeć jak na kogoś gorszego, nienormalnego, bo są i zawsze będą inne, a ludzie są skurwiali w przeważającej części. Póki żyć będę jestem gotowa pobić, zniszczyć, a może nawet zabić, każdego kto spróbuje je skrzywdzić, ale świata to nie zmieni. Obawiam się, że nawet może świat pogorszyć, tyle że świat jako taki i reszta ludzi to w sumie mnie nie obchodzi dopóki nie stoi mi w drodze.

Póki co jednak mamy wakacje. Spróbuję jak najlepiej ten czas wykorzystać, co wcale łatwe nie jest w naszym przypadku. Ja ciągle dopiero się uczę tego, jak tak na prawdę funkcjonują organizmy moich dzieci i czego one tak na prawdę potrzebują, a co im szkodzi. Wiele lat żyłam błędnymi przekonaniami i popełniłam wiele błędów, które moim dzieciom bardzo zaszkodziły. Teraz wiem wreszcie, że my nie jesteśmy inni i moje dzieci nie są jak inne dzieci. Każde z Naszej Trójcy jest inne i czego innego potrzebuje, w inny sposób się relaksuje, inne rzeczy lubi i inne rzeczy mu szkodzą. No i są w różnym wieku.

Ważne też, że cała Trójca jest już duża i z wszystkimi można wszystko przedyskutować i wspólnie podjąć decyzje co do spędzania wolnego wakacyjnego czasu. Mamy już kilka pomysłów, ale czy uda się je zrealizować, się okaże. Najważniejsze by pogoda chciała współpracować i by zdrowie wytrzymało.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własne ryzyko