Staż Najstarszej (18).
W poniedziałek zadzwoniła kobieta pomagająca Najstarszej w szkole… Nigdy nie wiem, jak ją tu nazywać mam, bo nie ma na to polskiego odpowiednika chyba…
Jest taka sieć instytucji „Ondersteuningsnetwerk” wspierających uczniów ze specjalnymi potrzebami, czyli np autystycznych, którzy zgodnie z tzw Dekretem M mogą uczyć się w normalnych szkołach zamiast w specjalnych i gdzie dana szkoła musi im zapewnić jak najlepsze warunki do rozwoju i nauki, w czym wspierana jest przez CLB i różne inne instytucje, w tym właśnie Ondersteuningsnetwerk. I tak nasza Najstarsza ma wyznaczonego asystenta, pomocnika, „wspieracza” z tej sieci, która to osoba czasem przychodzi na lekcje, by w tym czy tamtym pomóc, to czy tamto Najstarszej lepiej wytłumaczyć oraz by nauczycielom, mentorowi, dyrektorowi, coachowi uczniowskiemu wytłumaczyć, czego Najstarsza potrzebuje, czego robić nie może, jak można jej pomóc itd itp. Do niej może się też ze wszystkim zwracać Najstarsza oraz mentor czy dyrektor, a także poradnia CLB.
No i teraz ta asystentka zajmuje się wprowadzeniem Najstarszej na staż. W poniedziałek zadzwoniła, by zapytać o numer buta, jaki córka nosi, bo w miejscu stażu obowiązuje obuwie robocze i będą z Najstarszą próbować odpowiednie buty kupić. Przy okazji opowiedziała o pierwszej wizycie u tapicera. Szef okazał się być sympatyczną i przyjazną osobą wyrozumiałą dla ludzi, którzy są w jakiś sposób inni. Przy czym autyzm nie jest dla niego przeszkodą w przyjęciu ucznia na staż. Więcej, pochwalił się, że aktualnie firma zatrudnia dwóch pracowników ze spektrum autyzmu i nie widzą w tym żadnego problemu. Powiedział też, że jeśli Najstarszej się spodoba u nich i będzie się dobrze sprawować, to niewykluczone, że będzie mogła zostać po zakończeniu stażu i szkoły do pracy. Jednym słowem kobieta była wielce zadowolona z tej wizyty i z tej małej rodzinnej firmy.
Zatem i my się cieszymy i bardzo pozytywnie jesteśmy do tego stażu nastawieni. Pomyśleć tylko, że jeszcze nie dawno trzęsłam portkami i wielce się martwiłam, co to będzie z tym stażem. Najgorsza jest bowiem niewiedza i brak pewności oraz jakichkolwiek perspektyw czy pomysłów odnośnie przyszłości, a już w szczególności przyszłości własnych dzieci, dla których każdy w miarę normalny rodzic chce przecież jak najlepiej. A gdy to dziecko jest inne niż przeciętny jego rówieśnik, gdy jest w taki czy inny sposób niepełnosprawne, to ten brak pomysłów i perspektyw jest tym bardziej przerażający.
Dlatego też pomoc, zrozumienie i wsparcie ze strony szkoły i wszelakich innych instytucji oraz osób jest tutaj nieocenione.
Pierwsza rozmowa kwalifikacyjna Młodej (16)
Kilka dni temu siedziałam sobie wieczorem zmęczona na kanapie skrolując bezrefleksyjnie Instagram, tu i ówdzie klikając przy tym serduszko, gdy jakiś obrazek lub wpis mnie zauroczył.
Nagle widzę post pobliskiego sklepu prezentowego, w którym informują, że szukają jelenia, znaczy elfa dla Świętego Mikołaja do pomocy. Zaciekawiona nietypowym obrazkiem zaczynam czytać i miarkuję, że chodzi o pracę tymczasową w sklepie przy pakowaniu zamówień mikołajkowo-bożonarodzeniowych z firm. Wołam bez namysłu do Młodej, że jelenia, znaczy renifera szukają do roboty i że może by spróbowała. Ta się uśmiała i kazała se przysłać post. Chwilę później mówi, że wysłała mejlem list motywacyjny, bo co jej szkodzi, przecież i tak nigdy nikt nie odpowiada na jej zgłoszenia. Znowu się uchachałyśmy. Dzień później przylata ucieszona, że zaprosili ją na rozmowę. No to zdziwko mnie szarpnęło, nie ma co.
Tak oto nasza szesnastolatka zaliczyła pierwszą rozmowę kwalifikacyjną. Jest bardzo z tego zadowolona, bo to nowe ciekawe doświadczenie. Pierwsze koty za płoty. Teraz już wie, jak to się odbywa, o co pytają i w ogóle. Nie zależało jej jakoś specjalnie na tej pracy, bo przecież tego nie planowała, ot taki nagły impuls, czysty przypadek, że w ogóle trafiłam na to ogłoszenie i że ona dla beki wysłała zgłoszenie. Poza tym ma dopiero 16 lat i zero doświadczenia więc nawet nie ma się co spodziewać, że ją zatrudnią, choć nadzieję zawsze warto mieć a i pomarzyć dobrze. Poza nią, jak powiedzieli, było jeszcze dwóch kandydatów i pewnie któryś z nich dostał tę robotę, bo do Młodej do dziś nikt nie napisał ani nie zadzwonił w tej sprawie. No, jeszcze jest szansa, że tamten się w pierwszym dniu nie sprawdzi i wtedy kolejny dostanie swoje pięć minut. Tak bowiem mówiono na rozmowie.
Nie zmienia to faktu, że zarówno Młoda jak i ja cieszymy się, że przynajmniej zareagowali na jej zgłoszenie i że na tę pierwszą w życiu rozmowę kwalifikacyjną ją zaprosili. Bowiem po wysłaniu kilku CV do różnych firm (głównie o studentjob) bez żadnej reakcji z ich strony, choćby „sorry, już kogoś zatrudniliśmy”, człowiek zaczyna być zdołowany i czuje się lekceważony.
Miłoteż odkryć nagle, że social media czasem też do czegoś pożytecznego się przydają.
Póki co Młoda znowu opiekuje się zwierzętami znajomych, którzy wyjechali na ferie więc parę centów znów sobie zarobi na chipsy i takie tam.
Halloween w szkole podstawowej.
Muszę się przyznać, że pomyliłam się co do organizacji wieczoru halloweenowego w naszej podstawówce i do możliwości naszego Komitetu Rodzicielskiego. Przewracałam bowiem tu na blogu oczami i kręciłam nosem na ostatni pomysł. Dziś odszczekuję, co powiedziałam hau! hau! To wcale nie był głupi pomysł. To był kozacki pomysł, a realizacja jeszcze bardziej kozacka.
Co prawda pierwszego pomysłu dotyczącego marszu halloweenowego ostatecznie zaniechano i zorganizowano po prostu zwyczajne halloween party pod gołym niebem, ale efekt w każdym razie zwalił mnie z nóg. Zresztą chyba nie tylko mnie, ale wszystkich z inicjatorami zdarzenia włącznie.
Proszę Państwa to był szok w trampkach, co się działo. Ale może po kolei.
W środę wieczorem od 19.30 każdy kto mógł, stawił się do misji przygotowawczej. Było kilkanaście osób - Komitet plus nauczyciele. Przygotowywaliśmy kramy do sprzedaży posiłków, oświetlenie, nagłośnienie, dekoracje i wszystko inne, co da się i co trzeba zrobić dzień przed. W Komitecie - jak się okazuje - mamy kilku bardzo kreatywnych ludzi, którzy wykombinowali takie rzeczy, że głowa mała. Świecące nietoperze ze światełek choinkowych i rolek po srajtaśmie, glutolampy ze słoików, rajstop i świeczek na baterie, grób ze styropianu pomalowanego sprayem i cegieł na szybko wygrzebanych ze szkolnej piwnicy (przedszkolanka zobaczywszy te kamienie na taczkach pytała udając zatroskanie, czy to przypadkiem nie te, co się w szkolnym chodniku obluzowały). Te wszystkie śmieci i rupieci podrasowane oświetleniem i projekcjami z użyciem szkolnych laptopów i projektorów robiły niesamowite i magiczne wrażenie.
Będąc tam z tymi ludźmi po raz kolejny mogłam obserwować, że Flamandowie na prawdę potrafią się bawić, także podczas przygotowań. Z tej okazji nawet największe sztywniaki i ważniaki chowają kije z dupy do szafy. W komitecie mamy (lub mieliśmy) nauczycieli z innych szkół, pielęgniarki, policjantów, adwokatów, bankierów, zamożnych buissnesmanów, uchodźców z Syrii, farmerów, czy taką mnie z Polski, słowem ludzi najróżniejszych specjalności i różnym wieku, o różnym statusie społecznym, płci obojga. Wszystkich łączy jedno - chcą coś robić dla szkoły, dla dzieci, dla drugiego człowieka no i potrafią się świetnie przy tym bawić.
Opowiadając o tej imprezie trzeba koniecznie wspomnieć, że los nam sprzyjał, bo po pierwsze pogoda była doskonała jak na koniec października w Belgii. 100% słońca, zero deszczu, a przy tym 10 stopni ciepła wieczorem. Po drugie nie zakazano nagle imprez, choć właśnie zaczęto wprowadzać po raz kolejny obostrzenia koronawirusowe. Dwa dni przed imprezą dyrektorka ogłosiła, że całość imprezy musi być na zewnątrz (dyskoteka miała być wstępnie na sali) i że covidsafe (paszport covidowy) obowiązkowy przy wejściu na imprezę. Śmiech nawet był, bo po skończonych przygotowaniach, już gdzieś blisko północy wszyscy stoją w kółeczku czekając aż ostatnie lampy z dekoracji zostaną wyłączone i ktoś mówi „kurde, dobrze że jeszcze nam się udało z tą imprezą, zanim znowu zakażą wszystkiego…”, na co wszyscy potakują. A tu drugi „ale czekajcie, jeszcze nie ma jutra…” ZAMKNIJ SIĘ! SPADAJ! Ee WEŹ…
I tu zaczęto rozkminiać, co by było, gdyby „jutro” ogłosili zakaz zgromadzeń i całe przygotowania poszły by się gonić, ech. W emocjonujących czasach żyjemy.
Jutro jednak nie przyniosło niemiłych niespodzianek. Młody poszedł do szkoły przebrany, bo taki był pomysł, żeby już od rana budować atmosferę. Tam zaraz na dzień dobry napisali test z przyrody i zabrali się za dopracowywanie dekoracji i inne takie tam, czyli własny ich uczniowski wkład w tę zabawę. Ze szkoły wrócił normalnie o 15.30, by wrzucić coś na ruszt i chwilę odsapnąć. O 17.30 już staliśmy z powrotem pod szkołą, gdzie w bramie pani dyrektor przebrana i wymalowana tak, że z pierwa jej nawet nie rozpoznałam, skanowała kody z covidsafe.
Ja wypożyczyłam na tę okazję legginsy i bluzę ze szkieletem od Młodej. Młody założył okrwawiony farbą strój więźnia kupiony w kringwinkel za 1 euro.
Wszystkie dzieci, wszyscy nauczyciele i wszyscy członkowie Komitetu Rodzicielskiego byli wymalowani i/lub przebrani. Sporo innych dorosłych też przyszło przebranych i to czasem tak, że nie szło ich rozpoznać. Fantastycznie! Ludzie tu potrafią się bawić.
Najbardziej jednak wszystkich zszokowała frekwencja. Nawet napisałam sms do Małżonka, że chyba cała prowincja zjechała się na nasze epickie halloween, bo takie były tłumy na szkolnym podwórzu. Wszystkiego było wielkie ilości nakupione, iż zdawało się, że na następną imprezę sporo zostanie a mięso, że trzeba będzie znowu pobrać do domu, by się nie zmarnowało, a tymczasem chipsów zabrakło już gdzieś po godzinie (chyba ktoś jeździł do sklepu). Kolejki do budek z jedzeniem i piciem były kilometrowe. Impreza zakończyła się pustkami w lodówce. Nie wiem jeszcze, jaki jest dochód, ale raczej niezły. Na podwórku z przodu szkoły były budki i stoliki. Tu bawili się rodzice, dziadkowie i reszta dorosłych. Zażerali dyniową zupę, hamburgery i hot dogi oraz popijali napoje gazowane, kawę, piwo, wino musujące… Na drugim podwórku była dyskoteka, gdzie tańczyła młodzież pod okiem kilku nauczycieli i rodziców. No, rodzice i nauczyciele też od czasu do czasu sobie poskakali, jakże by inaczej. Na przedszkolnym placu zabaw też wrzało jak w ulu. Dziatwa wszak nie co dzień ma okazję bawić się na placu zabaw po ciemku. W szkolnej jadalni było też spokojne i przytulne stanowisko, gdzie maluszki mogły zamówić sobie u pani przedszkolanki brokatowy tatuaż albo obejrzeć film halloweenowy na dużym ekranie. Coco, Hotel Transylwania… Filmy, nawiasem mówiąc, to i starszaków wielu przyciągnęły.
Wieczór halloweenowy uważam zatem za bardziej niż udany. Super hiper mega cool. Ludzie rozeszli się po 22giej, jak było ogłoszone na plakatach.
Podoba mi się system płatniczy naszych imprez (raczej popularny ale wspominam - możliwe że po raz kolejny - jako świetne rozwiązanie). Drukuje się karty z 10 kuponami po 1€. Razem 10€. Każdy, kto chce, kupuje sobie kartę lub karty (jak nie chce, nie potrzebuje za 10€, bo np tylko jeden napój chce kupić, to podaje kwotę a kasjer skreśla odpowiednią ilość kuponów). Za wszystko na imprezie płaci się tymi kuponami, a w stoiskach skreślają liczbę wykorzystanych kuponów. Jak cola kosztuje przykładowo 2€ to skreśla się 2 kupony. To świetny system. Można szybko obsługiwać ludzi bez użerania się z forsą. Niewykorzystane kupony to po prostu czysty zysk dla Komitetu, taka cegiełka.
Młody wbija na imprezę |
po prawej „glutolampy” z rajstop na przedszkolnym placu zabaw |
dyskoteka halloweenowa |
obraz z projektora na ścianie jednego ze szkolnych budynków |
tłumy przy piciu, jedzeniu i gawędzeniu |
pobliski kościółek w diabelskim świetle |
po prawej kasa, gdzie można było kupić karty z kuponami |
Chórek dziecięcy i zabawa muzyką. Nowe odkrycie Młodego.
Jakiś czas temu Młody wytargał z tornistra jakiś kolorowy papier i mówi, że on chce na to iść. Popatrzyłam na tę kartkę i otworzyłam oczy ze zdumienia. „Muziek plastiek” (muzyka plastyka)?
Tak, on chce śpiewać i próbować grać na różnych instrumentach, bo ta pani co była w szkole, opowiadała że to właśnie tam robią i że każdy może przyjść.
Wczoraj już Młody miał ferie, bo była konferencja nauczycieli, ale wieczorem kazał się zawieźć do tego kółka muzycznego, które jest całkowicie darmowe, prowadzone przez wolontariuszy z tutejszej grupy muzycznej, którzy nota bene też w ten dzień mają swoje próby tylko oni na dole, a dzieci na górze w „sali parafialnej” (byłej, ale nazwa została).
Wrócił zachwycony. Okazało się, że nasza sąsiadka, trochę od Młodego młodsza też była po raz pierwszy i jeszcze jego koleżanka (była dziewczyna ;-)) z poprzedniej klasy, która od razu go uściskała serdecznie na przywitanie. Oprócz tego kilka dzieci z innych szkół, w tym jakiś jeden, co też klasę przeskoczył, jak nasz Młody. Śpiewali mikołajkowe piosenki. Jedną po niderlandzku, drugą po angielsku i na czymś tam grali. Rewelacja. Jeszcze jaka radocha, bo zdjęcia robili i on teraz będzie w lokalnej gazecie… Celebryta się kurde znalazł.
Teraz mamy ferie. Przeto kolejny tydzień będzie być może spokojniejszy… Może.