W poniedziałek Młody wielce podekscytowany wyruszył wraz ze swoją piątą oraz szóstą klasą i nauczycielami na kilkudniowy obóz sportowy nad morze. Jak na Legendę przystało żegnany był przez całą gromadę ludzi. Cała bowiem jego poprzednia klasa wyszła przed szkołę pomachać. Z pierwa nawet nie zwróciłam na nich specjalnej uwagi, dopóki nie zaczęli się drzeć „Isiiidooor!” Co jak co, ale takie epickie imię tylko nasz Młody nosi… Celebryta kurde.
Cieszyłam się z tego jego wyjazdu, bo to ważne doświadczenie życiowe dla dziecka. Pierwszy pobyt poza domem bez rodziców (nie licząc nocowanek u kolegów). Nie rozumiem natomiast dlaczego niektórzy uważają, że to jest trudne dla rodziców. Otrzymałam takie słowa wsparcia i zrozumienia i mnie to zastanowiło lekko, bo ja czułam tylko i wyłącznie radość z jego radości i podekscytowania przygodą. A potem nawet za bardzo o Młodym nie myślałam, bo niby czemu, skoro jest pod opieką nauczycieli w sprawdzonym ośrodku wśród fajnych kolegów… W razie wu by dzwonili, a nad morze raptem godzina jazdy. Nie rozumiem zatem o co kaman, no ale to pewnie jak z tą monetą ze słynnej anegdoty o wielodzietności. Jak pierwsze dziecko połknie monetę matka wiezie je spanikowana na pogotowie. Gdy jej drugie dziecko połknie monetę, matka cierpliwie czeka aż ją wydali. Przy trzecim drze się, że potrąci mu z kieszonkowego i nie myśli o tym więcej. I to jest prawda najświętsza. Matka na początku jara się każdym wyjazdem, występem, rysunkiem, że mało się nie posika. Po kilkunastu latach jednak spora część tego typu rzeczy zwyczajnie matce dynda. Ot zwyczajna zwyczajność, dzień jak codzień.
W piątek Młody wrócił. Usatysfakcjonowany, zadowolony, wybawiony. Było super, mówi. I to chodzi.
Korzystając z jego nieobecności wybrałam się z Nastocórkami na zakupy odzieżowe do pobliskiego miasteczka. Na cel wzięłyśmy jeden konkretny belgijski sklep, bo Najstarsza potrzebowała kupić sobie nowe jeansy, a z tej konkretnej firmy była zadowolona. Umówiłyśmy się, że jak Najstarsza wróci w środę z budy, od razu lecimy do autobusu. Wysiądziemy koło McDonalda i tam zjemy obiad, a potem pójdziemy do sklepu, który jest tuż obok. No i tak było…
tyle tylko, że po przybiegnięciu na przystanek od razu jak zwykle zeskanowałam kod i się okazało, że nasz autobus, na który biegłyśmy, ma 30 minut spóźnienia. F*ck! Aktualizacje statusu pokazywały coraz więcej minut. Ostatecznie przyjechał cholernik 45 minut później. Najstarsza mało z głodu nie umarła na tym przystanku.
Wycieczka jednak się udała. Najstarsza wybrała 4 pary jeansów i parę koszulek więc teraz ma zapas na chwilę. Młoda tam tylko podkoszulek do spania wzięła, bo to nie jest jej sklep - nie ten styl.
To był fajny dzień, choć męczący.
Czwartkowe przedpołudnie spędziłam w szpitalu odbierając drugą porcję chemii. W południe sąsiadka po mnie przyjechała i bardzo dobrze, bo tym razem po jakiejś godzinie od skończenia kroplówki niezbyt komfortowo się czułam - zawroty głowy, osłabienie…
W nocy nie zmrużyłam oka. No zero senności po prostu. Pełnia i wichura, jak mniemam, nie pozostają w tym wypadku bez znaczenia, gdyż oba zjawiska źle znoszę, a chemia tylko dopełniła dzieła.
O dziwo w piątek miałam sporo energii. Wstałam po szóstej i zrobiłam masę rzeczy. Głównie w kwestii przygotowań do podwójnych urodzin.
W sobotę rano, gdy mąż poszedł do roboty, a Młody spał, dokończałyśmy nasze dzieło urodzinowe we trzy. Jestem usatysfakcjonowana. Urodziny uważam za udane. Dekoracje ładnie się prezentowały. Torty wyszły perfekcyjne, a przy ich tworzeniu nieźle się bawiłyśmy dopracowując detale koguta i świnka.
Oba torty były do tego smaczne i w sam raz na nasze potrzeby.
tort czekoladowy świnka |
tort świnek Lulu |
model: świnek Lulu |
Ciesze sie ze dobrze sie czujesz i ze urodziny sie udaly, a o takie super torty to zazdrosna jestem ze nie umoe robic. Gorace pozdrowienia
OdpowiedzUsuń