29 października 2022

Muachacha! Przebrałam się na Halloween za pirata!

 W zeszłym roku nasza szkoła podstawowa debiutowała imprezą halloweenową, co spotkało się z gorącym przyjęciem i wielkim zainteresowaniem, dzięki czemu Komitet Rodzicielski zarobił grubo ponad tysiąc euro. W tym roku poszła zatem druga edycja. 

Tym razem nie pomagałam w organizacji, bo nie miałam na to ochoty. Nie wiedziałam, jak będę się czuć w czwartek i piątek wieczorem, bo to ciągle jest ruletka… 

W czwartek przygotowuje się dekoracje, co trwa do 22giej albo i dalej. Impreza też koło dziesiątej się kończy, a potem jeszcze trzeba sprzątać… Nie, trzeba myśleć trochę o sobie, bo człowiek już nie ma 20 lat i nie ma (miejmy nadzieję, chwilowo) zdrowia.

ja, jako pirat 

Miałam jednak wielką ochotę pójść razem z Młodym na tę imprezę. Oczywiście przebrana, ale pod warunkiem, że ktoś ze mną pójdzie, bo samemu to trochę licho… Nie szykowałam jednak żadnego kostiumu, a tylko zniosłam ze strychu pudło z perukami i czapkami, by zobaczyć, co tam mamy jeszcze przydatnego… 

Mąż nie bardzo miał ochotę na szkolną imprezę… 

Najstarsza szkoły nie zamierza odwiedzać, skoro w tym roku w końcu udało jej się to diabelstwo opuścić raz na zawsze… 

Młoda też nie wiedziała, jak się będzie czuć… jej autystyczno-depresyjne samopoczucie to też ruletka.

Zobaczy się w piątek po południu…

Rano poszłam do roboty. Wróciłam po 3 godzinach i ogarnęło mnie takie ogromne zmęczenie, że na stojący zasypiałam. Pomyślałam, że chyba tylko zawiozę Młodego i wrócę spać. Gdy jednak odpoczęłam,  samopoczucie się poprawiło.

Godzinę przed imprezą, gdy zaczęłam powoli przerabiać synka na wampira, Młoda przemknęła w majtoszkach w stronę łazienki niosąc jakieś czarne łachy… Wyszła stamtąd w stanie przerażającym, cała umorusana czarną farbą, w szykownej czarnej sukience, którą nie dawno w lumpeksie kupiła za parę centów, i zaczęła przewracać pudło w poszukiwaniu jakiegoś stosownego na tę okazję nakrycia głowy…

Potem pomogła mi w malowaniu Młodego, bo coś nie bardzo mi szło z nowymi farbami… Gdy organizowaliśmy pirackie urodziny, mieliśmy lepsze mazidła do twarzy, a teraz kupiłam jakieś trudne w obsłudze. Próbowałam gąbeczkami, paluchami, ale najskuteczniejsze okazały się jednak pędzle i taktyka Młodej polegająca na urabianiu farb z wodą przez chwilę... 

Poza farbami do makijażu dla Młodego kupiłam tylko nową pelerynę wampira  oraz czerwony golf w lumpemsie. Do tego założył czarne dresy i kazał sobie pomalować paznokcie na czarno.Wampir perfekcyjny.

Gdy przyszliśmy, jeszcze było jasno…

Po ciemku wampir o wiele lepiej się czuje…

Młoda nie miała odpowiednich czarnych butów i zaczęła zakładać robocze, ale wtedy Ojciec zaproponował jej swoje martensy. Spasowały. 

Ja z kolei zajumałam Małżonkowi białą koszulę, założyłam bordowe portki i stare czarne kozaki oraz piracką czapkę z dredami znalezioną w naszym magicznym pudełku ze strychu, a w pasie przewiązałam się jakimś kawałkiem czerwonej szmaty… W ostatniej chwili przypomniałam sobie jeszcze o pirackiej spluwie i poszłam jej poszukać w skrzyni w pokoju Młodego. Odsuwając organki, niechcący strąciłam globus, który spadł ma podłogę z wielkim hukiem. Wtedy Młody przybiegł, rozejrzał się, zrobił w tył zwrot i udając złość, zakrzyknął ze schodów do taty

 - No patrzcie co za matka! Zdemoluje ci pół pokoju i zrobi bałagan, tylko po to, by wyciągnąć jakiegoś starego shotguna…

A na to siostra wychodząca ze swojego pokoju

 - Młody, no bez przesady, w twoim pokoju to ja jeszcze nigdy jakiegoś wielkiego porządku nie widziałam…

Uwielbiam moją wesołą rodzinkę i te wszystkie komentarze i żarty Trójcy Nieświętej oraz Małżonka

Tak czy owak nie ma to jak przebrania wyrychtowane na poczekaniu z tego, co jest pod ręką. Mistrzowie improwizacji i spontanu.

Małżonek oznajmił, że nie chce mu się iść i odwiózł nas tylko pod szkołę. A godzinę później zmienił jednak zdanie i przyjechał, ale nie przebrał się drań… A propos przebrań to rozbawił mnie tekst Młodej.

Siedzimy sobie na ławce i podziwiamy przebrania dzieci i dorosłych zwracając jedna drugiej uwagę na tą czy inną osobę. 

- O patrz, mała Hermiona! Jaki słodziak.

- O łał, jaki fajny mały smok…

- Ta pani ma fajny kapelusz.

W końcu Młoda wskazując na dwóch facetów w eleganckich marynarkach mówi - Matka, patrz, ci dwaj się za komorników przebrali…

Długo się będę z tego śmiać.

Gdy tak siedziałam z Młodą na szkolnym podwórku popijając piwo, podeszła do nas dyrektorka i spytała, czy może zrobić zdjęcie takim szykownym damom… Pewnie, że mogła… Fajnie jest być nazwanym szykowną damą, gdy człowiek się ubierze w koszulę starego i piracką czapkę albo pokaże się w wieczorowej sukience, butach taty i umorusanych rękach. Buachachacha! 🧙🏼‍♀️🧛🏼‍♀️🧟‍♀️

Tegoroczna impreza nazywała się Heksen Party, czyli Impreza Czarownic, przeto większość dziewczyn i kobiet przebrana była za czarownice. Większość męskich imprezowiczów reprezentowała świat wampirów. Spotkałam jednak jednego dorosłego pirata i kilka małych piraciątek. Było też sporo szkieletów. Jednym z nich był wychowawca Młodego. Jego żonę, wychowawczynię klasy piątej, rozpoznałam dopiero po tym, jak poprawiała partnerowi leginsy na tyłku, taką była świetną wiedźmą. Znajomej z Chile w ogóle nie rozpoznałam! Krzyczała z udawaną złością i nieudawanym śmiechem do mnie i koleżanki (jej sąsiadki) przebranej za wiedźmę, że stoimy jej w drodze do kasy, ale jej nie rozpoznałam. Dopiero potem małżonek pokazując ją, mówi, że Natalia jest tak przebrana, że jej nie poznał dopóki się mu nie przedstawiła… 

Zajebiaszcze są takie imprezy, gdzie dorosły może przez chwilę zupełnie bezkarnie pobyć sobie dzieckiem. Flamandowie chętnie biorą udział w takich imprezach i chętnie się wygłupiają. W kolejce do wuceta ucięłam sobie pogawędkę z jakąś przypadkową starszą panią, która również zachwycała się tą imprezą. Ta zabawa jednak nie tylko ze względu na przebrania jest fajna. Super, że są takie okazje w szkole, gdzie można spotkać się z innymi rodzicami, a także z dziadkami i nauczycielami, by pogadać na luzie i lepiej się poznać. No i w swoim własnym rodzinnym gronie się zrelaksować i miło spędzić czas.


Impreza, tak samo jak w zeszłym roku, odbywała się na ogromnym szkolnym podwórku. W szkole był kącik filmowy, gdzie były ustawione krzesła i na dużym ekranie wyświetlano bajki w stosownej tematyce, więc zmęczone wrzawą albo z natury spokojne dzieci (i dorośli) mogli sobie posiedzieć w spokoju. Był też kącik malowania twarzy. 

Podwórko podzielono na dwa sektory.  Na pierwszym pod budynkiem sekretariatu była kasa, w której kupowano się karty „płatnicze”. Stały tam też stoliki no i oczywiście stoiska ze strawą i napitkiem: zupa dyniowa, hamburgery, cheesburgery, chipsy, napoje gazowane i alkoholowe. W tym roku przygotowano 4 stoiska, bowiem w zeszłym roku było tylko 2 i trzeba było stać w ogromnych kolejkach, by kupić coś do jedzenia. 

imprezowa „karta płatnicza”
kasa i belferki wiedźmy






w tle dyskoteka…

stoiska z jedzeniem obsługiwane przez Komitet Rodzicielski i nauczycieli

pani przedszkolanka rządząca w stoisku z alkoholem


W drugim sektorze była dyskoteka pod gołym niebem - kolorowe światła,  ultrafiolet, stroboskop i oczywiście stół dj ski, w którym urzędowało dwóch uczniów pod bacznym okiem nauczycielskiej pary i wsparciem techników z Komitetu Rodzicielskiego.

Przez te podwórka przewinęły się setki osób. Wstęp był wolny i przyjść mógł każdy. Widziałam sporo byłych uczniów bawiących się do muzyki razem z młodszymi kolegami, przypadkowymi rodzicami, nauczycielami, dziadkami i maluszkami. Impreza rozpoczynała się o 17.30, ale ludzie przychodzili o różnych godzinach. Niektórzy wpadli  dopiero po 19tej. Po dwudziestej powoli towarzystwo zaczęło się rozchodzić. My zwinęliśmy żagle gdzieś po 21, ale jeszcze sporo ludzi zostało…

Klimatu dopełniały oczywiście halloweenowe dekoracje oraz projekcje na ścianach budynków i światła zainstalowane w kilku miejscach. Pogoda była znowu niemal letnia. Niektórzy paradowali w koszulkach, bo było blisko 20 stopni. Idealnie na imprezę pod gołym niebem. 





podświetlone drzewo i projekcja na ścianie domu parafialnego












A teraz zaczynamy tygodniowe ferie jesienne. Znaczy uczniowie zaczynają. Inni mają długi weekend, bo we wtorek Święto Zmarłych, a niektóre firmy mają też wolny poniedziałek. Do tych farciarzy należą np Małżonek i Najstarsza. Ja idę do roboty w poniedziałek, ale za to w środę sobie wzięłam wolne, bo klientów nie będzie w domu.

Wdrożenie do roboty nawet sprawnie poszło. Bałam się, że nie będę sobie radzić z porankami, ale nawet szybko udało mi się wskoczyć na stare tory. Wstaję o szóstej albo o piątej, by zdążyć zrobić jakieś ewentualne pranie, przygotować obiadokolację choćby w części czy jakieś drobne sprzątanko poczynić typu odkurzanie, mycie prysznica, czy posprzątanie u świnek. Ale miewam też dni, że dopiero o siódmej wstaję, bo nie mam potrzeby ani chęci wstawać wcześniej. 

Młody często rano jeszcze dokańcza odrabianie lekcji albo powtarza do testu czy sprawdzianu ustnego. We Flandrii testy są prawie każdego dnia, szczególnie przed feriami. W niektóre dni jest kilka sprawdzianów. W szkołach średnich bywa i po 6 dziennie. Ale jedno jest tu dobre - co zdane, można zapomnieć, bo zawsze zdaje się testy tylko z ostatniego etapu nauki. Tak więc na sprawdzianach w maju nigdy nie dostaniesz pytań z materiału, który był w październiku. No oczywiście pewne rzeczy trzeba zawsze znać, jak wzory matematyczne, tabliczkę mnożenia, zasady gramatyki, ortografii, odmianę czasowników etc etc. 

Młody przyniósł znowu świetny raport. Większość jego wyników to ciągle 70% - 90% czyli aż nadto wystarczająco, bo za zaliczone uważa się wynik powyżej 50%, czyli 5/10 czy 50/100 (50 na 100) punktów. 

W tym sezonie znowu poczyniłam pewne obserwacje. Wiele dzieci jest ciągle pod ogromną presją rodziców. Któregoś dnia Młody opowiadał, że kumpel otrzymał z jakiegoś testu poniżej 50% i się rozpłakał. 11-letni chłopak płacze na lekcji, bo rodzice będą mu robić awanturę. 

Ale to i tak nic - jak mówi Młody - bo inna koleżanka za złe punkty dostaje z plaskacza w twarz. 

Z całym szacunkiem, ale ja uważam, że ludziom to się chyba lekko pierdoli w głowach! 

Młodemu się udziela ta napięta atmosfera, choć nikt go w domu do niczego nie zmusza ani niczym nie straszy. No, inna sprawa, że Młody jest z natury obowiązkowy i bardzo odpowiedzialny. 

Rzadko kiedy przypominamy mu o odrabianiu lekcji. Nie znamy jego planu testów. On sam mówi, kiedy ma jaki test i sam o wszystkim pamięta, sam się do wszystkiego przygotowuje, sam odrabia zadania. Tylko jeśli potrzebuje pomocy, woła kogoś na pomoc lub prosi o radę.

Taka sama była i jest Młoda.

Taka sama byłam ja. Najstarsza miała spore, a czasem wręcz ogromne trudności, ale teraz już wiemy, że głównie z powodu autyzmu i zbyt wysokich wobec niej oczekiwań wynikających z naszej niewiedzy, że ona jest autystycznym człowiekiem i czym w ogóle jest autyzm. Po dopasowaniu rzeczywistości szkolnej i oczekiwań też stała się samodzielna, choć oczywiście wymagała więcej uwagi. 

Wychodziło by na to że normalne dzieci są bardziej problematyczne niż normalne inaczej. Że dzieci bez autyzmu potrzebują zastraszania i bicia, by mogły prawidłowo funkcjonować w szkole.

Nie wiem, co mam myśleć na ten temat, bo nie mam normalnych dzieci.

Tak samo w kwestii tych  „okropnych nastolatków”. Nie ma dnia, bym nie zobaczyła w necie lub nie usłyszała w realu o tym jaka to tragedia być rodzicem nastolatka, jakie nastolatki są wredne, krnąbrne, bezczelne, chamskie, jak trudno do nich trafić, jak niemożliwym jest je zrozumieć…

Moje są jakieś popsute chyba, bo nie mamy z nimi tego typu problemów. Gorzej, ja świetnie się dogaduję z wszystkimi trzema moimi nastolatkami, uwielbiam ich słuchać,  a one mi pomagają dobrowolnie, kupują i robią dla mnie prezenty, uwielbiają się przytulać, wyciągają mnie z domu na wycieczki do lasu, na zakupy, opowiadają mi o wszystkim (choć nie wątpię, że kilka tajemnic zawsze dla siebie zostawiają), przychodzą do mnie po radę… No doprawdy nie wiem, co z nimi jest nie tak. 

Nie twierdzę tu, że bycie mamą nastolatka jest łatwe, bo bycie mamą nigdy nie jest łatwe. Nastolatki mają mnóstwo różnych problemów i częstokroć są to bardzo trudne problemy, które kosztują nas wszystkich dużo stresu. Ale nie są to tego typu problemy, o jakich krzyczy i przed jakimi od pokoleń przestrzega świat rodziców, dziadków i pradziadków.

Jednym słowem dobrze jest być normalnym inaczej rodzicem normalnych inaczej dzieci i normalnym inaczej partnerem normalnego inaczej Małżonka, bo ten też jest popsuty. Nie generuje bowiem tych wszystkich problemów, o których trąbią wszystkie idealne panie domu, celebrytki czy zwykłe baby.  

Im więcej wiem o ludziach, tym bardziej utwierdzam się w naszej niezwykłości. I dobrze mi z tym. Choć nurtuje mnie wciąż pytanie, czemu innym tak trudno przychodzą takie proste rzeczy, jak choćby ta odpowiedzialność dzieci i z nimi się dobre dogadywanie…?

Zostawiam jednak te rozmyślania i idę cieszyć się weekendem z moją niezwykłą rodzinką.

A zapomniałabym zanotować, że w poniedziałek byłam u dentysty pokazać paszczę po zabiegu usuwania zębu mądrości i ten stwierdził (dentysta, nie ząb), że wszystko gicio i że mogą startować z podawaniem Zomety na wzmocnienie kości i że to normalne po takim zabiegu, iż tak długo utrzymuje się opuchlizna i pobolewania.

Drugą ważną informacją jest, że nasz biedny poszkodowany prze werandę wróbel już ozdrowiał i już wypuszczony został na wolność. Niewykluczone, że już przylatuje z resztą braci do restauracji u Heńka. Ostatnio znowu stołują się w niej też jeże i myszy, a i Mały Tiki wrócił po letniej przerwie. Dla nowych dodam, że Mały Tiki to rudzik. Nieustraszony choć niepozorny król całej okolicy. Heniek jest królem podwórka, ale Mały Tiki jest ważniejszy… Dla jeża wystawiamy w małej miseczce suchą karmę dla kotów. Czasem uda się popatrzyć przez okno akurat, gdy się posila. Młoda mówi, że jak będziemy zapominać wystawiać jedzenia, to Pan Jeż przyjdzie i zacznie się dobijać do drzwi kuchennych i nas wyzywać od najgorszych…

Tak, wiecznie wymyślamy niestworzone historie o naszych i mniej naszych zwierzętach, a w niektóre z czasem sami zaczynamy trochę wierzyć. 

Ze stałych bywalców zimowych nie pojawiły się jeszcze nasze kosy i jazgotliwych sikorek też jeszcze nie ma.

No ale i nie dziw. Lato jeszcze…  Dziś podają, że w Ukkel zanotowano temperaturę 25,1 stopnia Celsjusza. Koniec października! 

Poniżej myszy, które cały dzień zbierają ziarna u kur i w ogóle się człowieków nie boją. Siedzimy czasem obok i sobie patrzymy, jak trzymają i obracają w łapkach ziarenka. 















21 października 2022

Opowieści klientów, czyli tydzień z życia pomocy domowej

 Pan Wróbel 

Tydzień zaczął się od przygody z wróbelkiem. W niedzielę znaleźliśmy w naszym ogródku biednego wróbelka. Nie mógł latać, choć próbował, tylko wywracał się na plecy. Wzięłam go do łapy i obejrzałam z wszystkich stron. Wróbel jak wróbel. Gruby dosyć, najedzony znaczy, żadnych ran, tylko łeb ma dziwnie przekręcony… Doszłam do wniosku, że pewnie przydzwonił w werandę i się mu pomerdało. Wypuściłam go na trawę z nadzieją, że mu może zaraz przejdzie. Kotów nie mamy, a kury kolegują się z wróblami. Heniek Kogut nawet ostatnio z bardzo bliska się przyglądał, co też kolega wróbel je. Dosłownie dziób do dzióbka przystawił i patrzył jednym okiem… Lubią się z wróblami. Podejrzewamy nawet, że Bożena to chyba uznaje je za swoje kurczaki, bo są tak samo brązowe jak ona…

Po kilku godzinach jednak wróblowi się nie poprawiło, dalej wywalał się na plecy przy każdej próbie wzlotu. Włożyliśmy go zatem do pudełka po butach, by sobie krzywdy nie zrobił i pozostawiliśmy w werandzie, bo jakoś mi się ubzdurało, że w niedzielę schronisko nieczynne… Było czynne, ale nic to. 


Rano skoro świt w poniedziałek jednak Młoda włożyła pudełko do kosza na rowerze elektrycznym opatuliwszy je w matę dla świnek dla amortyzacji i powiozła nieszczęśnika do pobliskiego schroniska. Lało wtedy jak z cebra… Tam lało, burza była z piorunami! Ptaszek był dobrze zabezpieczony przed deszczem, ale Młoda przemokła do suchej nitki i ją skóra paliła jak zwykle żywym ogniem.  Wróbla jednak dostarczyła. Pan, który go odbierał, potwierdził moje przypuszczenia, że wróbel wpadł w szybę i wywaliło mu motorykę. Powiedział, że to zwykle samo przechodzi po kilku godzinach lub dniach… Młoda jak zwykle dostała numer, dzięki któremu może sprawdzić w internecie, co się dzieje z dostarczonym zwierzakiem. Z tym, że zanim to się zaktywuje to kilka dni może potrwać… Mamy nadzieję, że ptaszyna pożyje jeszcze trochę na tym świecie, bo kochamy wszystkie ptaki z naszego ogródka.


Z cyklu przychodzi sprzątaczka do roboty…

Sprzątam. Wyszłam na chwilę z domu, by umyć okna. Po chwili wracam, a klientka do mnie:

- Wiesz ty, co on robi?! - Ja wiem, że „on” to jej małżonek, na którego ona zawsze musi solidnie ponarzekać. Czyni to zawsze z przymróżeniem oka i zawsze ze śmiechem, ale historie są czasem niezłe - Wiesz, co on zrobił przed chwilą? No czekaj, ja ci to muszę pokazać - I tu maszeruje w stronę piecyka i rozsiada się na kanapie naśladując małżonka - Siedzi se tu tak. Ja wchodzę z garażu, gdzie robiłam porządek i widzę, że znowu naniósł pełno śmieci na ubraniu. Normalnie złapałam się za głowę i mówię: „no chłopie zlituj się, toż Magda dopiero co tu posprzątała…”. I wiesz co on zrobił?! Obserwowałam go, bo byłam ciekawa, czy to zmiecie…  A on tak! - i tu demonstruje - No zamiótł ten cały syf SKAR-PE-TĄ pod piecyk. I se poszedł z powrotem do ogrodu. Jezu, a ja się nie raz zastanawiałam, skąd aż tyle śmieci się ciągle bierze pod piecykiem. Pierwszy raz to zaobserwowałam. A to ten nogą zamiata! - I chichra się kręcąc głową z niedowierzania.

Dodam tu, że oni są małżeństwem już blisko 50 lat i widać, że są świetną i zżytą parą. Poznali się, gdy ona miała 16 lat… Fajnie się u nich pracuje. A i uśmiać się można nie mało.

Bardzo mi tego wszystkiego brakowało na chorobowym. Wesołych i smutnych historii z życia, plotek, ciekawostek, zabawnych anegdot i żartów opowiadanych przez moich klientów, swobodnych pogaduszek o dupie Maryni. Fajnie znowu tego doświadczyć po takiej przerwie.

Inni klienci opowiedzieli o zastępstwie które otrzymali z biura i z którego bardzo szybko zrezygnowali, by  samemu sobie sprzątać, bo 

- To była miła para sprzątaczy. - Opowiada starsza pani domu - Ale pomoc z nich żadna. Facet głównie chodził za nim. - Tu wskazuje głową na małżonka, czytającego gazetę - I więcej przegadał niż zrobił. 

- Obrazy chciał kupować - Dodaje, uśmiechając się pod nosem, zwykle milczący pan domu

- A faktycznie, pytał kilka razy, czy mógłby kupić jego obrazy… - Pan domu jest artystą i sporo jego prac wisi w domu (nawiasem mówiąc, bardzo ładnych obrazów). - Nie umieli za bardzo sprzątać, a do tego mówili tylko po angielsku. Co prawda oboje mówimy trochę w tym języku, ale wiele wyrazów i zwrotów nie znamy, by swobodnie się porozumiewać z pomocą domową, no i człowiek zwyczajnie lubi sobie troszkę poplotkować przy kawie, a to najlepiej się robi po niderlandzku. Dlatego zadzwoniliśmy do biura i poinformowali, że poczekamy aż wrócisz, a dotąd sami sobie posprzątamy… 

Gwoli wyjaśnienia dodam, że wśród pomocy domowych w Belgii coraz więcej pojawia się panów. Zdarza się nawet, że, tak jak w tym wypadku, klienci otrzymują parę, która pracuje dwie godziny zamiast czterech, ale właśnie we dwoje ogarniają dom. 

U kolejnych klientów dowiedziałam się, że biuro nasłało na nich komornika, bo kobieta nie zauważyła mejla i nie zapłacili faktury na czas. Na szczęście nie trafiło na jakąś biedną starszą panią, tylko roztropną wykształconą młodą kobietę, która zna swoje prawa i która zrobiła awanturę.

Okazało się, że w biurze zapomnieli wysłać upomnienia listem poleconym, jak należy, tylko ups, do komornika im się niechcący zgłosiło ;-) No sorry! Tak wyszło. 

Klienci nie musieli płacić żadnych kosmicznych komorniczych kosztów, tylko normalnie ową nieszczęsną przegapioną fakturę. Co za burdel tam mają! 

Każdy dzień pracy wzbogacał mnie o nowe ciekawostki na temat mojego biura potwierdzając tylko, że pomysł ze złożeniem wypowiedzenia jest bardzo dobrą decyzją.

Od kolejnych ludzi dowiedziałam się, że kilka dni po mojej wizycie u nich, zgłosiła się do pracy moja zastępczyni jak gdyby nigdy nic, bo nikt jej nie poinformował o moim powrocie. Nie mówiąc już o znalezieniu jej nowych klientów (co raczej nie powinno być specjalnie trudne, kiedy brakuje tysięcy sprzątaczek).  Cyrk na kółkach! 

Inną zastępczynię u innego klienta co prawda poinformowali, ale w dosyć niefajny sposób, jak zrelacjonowała mi wkurzona klientka. Kobieta po prostu otrzymała  nagle wiadomość bez żadnego wyjaśnienia w stylu: „Od tego tygodnia nie sprzątasz już u państwa Przykładnych”. Kobieta ogromnie zestresowana zadzwoniła do klientów z prośbą o wyjaśnienie takiej nagłej decyzji. Biedaczka myślała, że jakiś karygodny błąd popełniła i klienci ją wyrzucili. Klientce było przykro z tego powodu, bo sama chciała poinformować pomoc domową przy ostatniej wizycie i podziękować jej pracę, a tu taka głupia sytuacja.

Zastanawiam się, dlaczego tak popularne i ogromne biuro nie dba o to, kogo zatrudnia i nie wymaga od kandydatów jakichś, że tak powiem, podstawowych zasad kultury czy choćby odrobiny ogłady. 

No bo o ile tam zwykłej sprzątaczce można wybaczyć nietaktowne zachowania, czy teksty, szczególnie jeśli jest obcokrajowcem nie władającym sprawnie danym językiem czy nie znającym tutejszych zasad, zwyczajów czy praw itd, tak  już za biurkiem zasiadają raczej ludzie wykształceni i chyba powinno się od nich pewnych rzeczy wymagać, a nie że jakieś prostaczki pozatrudniają i myślą że błyszczą, byle tylko pobić rekord w ilości nowych biur otwartych w ciągu roku…

To były w każdym razie ciekawe dni.

 Aczkolwiek okropnie wyczerpujące. Wiedziałam, że nie będzie łatwo, ale miałam nadzieję, że jednak lżej. Cholera, ciężko mi idzie to wdrażanie. I bolesne jest dosyć. Rano to nie wiem, czy się budzę, czy raczej zmartwychwstaję po jakieś śmierci kombinowanej. Bolą dłonie, ramiona, plecy, biodra i kostki. Te ostatnie szczególnie dają się we znaki. Po schodach złażę jak jakaś pokraka, zsuwam się powoli stopień po stopniu na dół. Czasem schodzę tyłem, bo łatwiej. Po płaskim już nawet jakoś idzie. Po 2 godzinach porannego ogarniania swojej chaty udaje się jednak rozruszać i z robotą u ludzi startuję już normalnie. Ale kończę z bólem. Znowu najgorsze są stopy i kostki. Nie wiem, co się z nimi porobiło, bo problemy pojawiły się zanim wróciłam do pracy. Zastanawiam się, czy to jeszcze skutki chemii, czy jeszcze coś innego. Przy okazji zapytam o to jakiegoś konowała… Póki co czekam na dostosowanie się mojego organizmu do okoliczności. 

Ból jednak to nic nadzwyczajnego. Tam samo jest, gdy człowiek nagle za sport intensywnie nagle się zabierze… Z czasem się to zawsze unormuje. Najgorsze jednak ciągle jest zmęczenie. W tym tygodniu w środę miałam jeden bardzo ciężki moment po 3 godzinach pracy. Już myślałam, że zwątpię, poddam się, odpuszczę, nie dam rady, padnę i nie wstanę… Ale to jest tak samo, jak podczas biegu na długi dystans albo podczas walki na macie. Jak się zaweźmiesz, przezwyciężysz, przeczekasz ten moment, ten dół, to to minie i potem spokojnie dobiegniesz do mety. Tak było i tym razem. Dokończyłam sprzątanie domu uczciwie. 

Dopiero potem w domu padłam. Młody do mnie dołączył i po nasmażeniu sobie frytek zalegliśmy pod kocem i oglądnęliśmy razem Cujo, stary ale wciąż jary film. Przerabiam z Młodym ekranizacje Kinga, bo uważam, że już dorósł. W zeszłym tygodniu bodajże, obejrzeliśmy Christine. W sam raz dla takiego jak nasz dziesięciolatka. Trzyma w napięciu, ale nie przeraża. Wcześniej jeszcze obie części „To”. Mądre wartościowe filmy. Chcemy obejrzeć Mgłę (ja już z 5 razy widziałam, ale jeszcze kilka razy mogę), „Smętarz dla zwierząt” i „Dzieci Kukurydzy”. „Lśnienie” wykreśliliśmy, bo po obejrzeniu zwiastuna Młody oznajmił, że to będzie dla niego za straszne. 

Znowu chodzę spać o 19tej. Niby idę poczytać książkę w naszym super wygodnym łóżku, ale po dwóch stronach oczy mi się zamykają, łeb opada i nic z lektury nie rozumiem. Śpię po 10 godzin i bardzo niechętnie opuszczam wyrko o szóstej. 

Problemy zębowe sytuacji nie ułatwiają. Coś chyba poszło nie tak z tym usuwaniem zęba mądrości, bo ciągle mam trochę spuchnięty pysk. Wydawało się z pierwa, że wszystko idzie dobrze, bo z każdym dniem było lepiej. Aż nagle w zeszły piątek zaczęło mnie znowu trochę boleć, a w sobotę spuchło. Dzwoniłam do szpitala, ale mojego dentysty akuracik nie było. Nie udało się też złapać go przez telefon. Powiedzieli, że jakby co, to żeby do rodzinnego lekarza pójść… No w weekend to chyba do dupy na raki… A w poniedziałek poszłam do roboty, bo już ani tak bardzo nie bolało, ani tak bardzo nie było spuchnięte.  Ogólnie jednak szczęka ciągle jest trochę spuchnięta i trochę obolała. Może jednak tak ma być…? Po poprzednim zabiegu wszak też wiele tygodni trwało zanim przestało boleć. Po niedzieli mam do kontroli, to się okaże…

Wierzę jednak, że z czasem wszystko wróci do normy. Byle do świąt. Po Nowym Roku już powinno być normalnie.

Szkoła pełna niesprawiedliwości

W czwartek Młody wróciwszy ze szkoły już od drzwi zawołał z oburzeniem:

 - Dziś ponad  40 minut lekcji spędziłem na korytarzu!

- Łał! Za co cię meester wywalił? - Pytam.

- Za nic! To Gabi i Seppe się wydurniali.  Seppe udawał, że zjada linijkę. Ale to mnie meester wyrzucił z klasy. I jeszcze powiedział, że następnym razem pójdę do dyrektorki. Potem jeszcze meester powiedział, że jak mnie nie było, to Gabi i Seppe siedzieli spokojnie… No pewnie, że siedzieli spokojnie. To oczywiste! Przecież się bali, że wtedy ich też wywali z klasy! 

- Nie mogłeś powiedzieć tego meesterowi?

- Taa, to bym poszedł do dyrektorki za dyskusje z nauczycielem! …No a jak tam siedziałem, to ludzie z piątej przechodzili i pytali, za co siedzę na korytarzu. Powiedziałem, że za nic… 

- To może poproś meestera, żebyś mógł siedzieć sam…?

- Ale ja nie lubię siedzieć sam! Wtedy jak czegoś nie wiem, to nie mam kogo spytać. No i fajnie jest siedzieć z Gabi i Seppe…

- No to może ucz się panować nad śmiechem…

- To jest niemożliwe. U mnie da się nad tym zapanować…

Lubię te codzienne szkolne opowieści Młodego i jego refleksje nad światem i sobą samym. Uwielbiam z nim dyskutować, nawet jak tematy i emocje nie są zbyt łatwe. A może szczególnie wtedy. Razem szukamy rozwiązań i pomysłów,  starając się zrozumieć i znaleźć wyjaśnienie ludzkich zachowań i decyzji. Czasem do dyskusji dołącza starsza siostra dzieląc się z bratem swoim doświadczeniem i sprawdzonymi pomysłami. A i tacie zdarza się podrzucić jakąś uwagę i przedstawić męski punkt widzenia. Najstarsza też czasem się przyłączy. Bo trzeba wam wiedzieć, że ostatnimi czasy Nasza Piątka świetnie się ze sobą dogaduje i świetnie się ze sobą wszyscy czujemy. 

Trójca Nieświęta to bardzo zgrana paczka. Oni nigdy się ze sobą nie kłócą, nie wyzywają ani nie biją, choć jeszcze parę lat temu różnie było... Przezbywają się, droczą, robią sobie psikusy, żartują. Razem pieką ciastka i smażą naleśniki, myślą też o drugim gotując czy idąc na zakupy. Wspólnie troszczą się o kury i świnki. 

U nas w domu nikt na nikogo nie krzyczy, nikt nikogo do niczego nie zmusza, nie ma kar, kontroli ani żadnych wymuszanych na drugim obowiązków, a dom funkcjonuje sprawnie napędzany naturalną odpowiedzialnością, wzajemnym zaufaniem i zrozumieniem,  humorem, przyjemnością tworzenia i działania dla dobra wspólnego. Nasz dom jest miejscem, gdzie każdy z nas może czuć się  komfortowo i bezpiecznie, gdzie odnajdujemy spokój i radość, ciepło i zrozumienie. Moja rodzina jest najlepszą rodziną na świecie. Razem jesteśmy silni i gotowi najgorszym potworom stawić czoła. 




16 października 2022

Pierwszy tydzień pracy po 10 miesiącach chorobowego

 W końcu udało się wystartować z robotą….

W poniedziałek sprzątałam na dzień dobry przez całe 8 godzin u dwóch klientów. Jak wróciłam do domu, padłam, ciesząc się, że małżonek ugotował w niedzielę obiad na dwa dni i że wystarczyło wetknąć gar na chwilę do piekarnika i można było zajadać. 

We wtorek i środę pracowałam tylko po 4 godziny i w obydwu przypadkach moje pierwsze zadanie polegało na umyciu wszystkich okien w tych domach. Lubię myć okna, zatem bardzo mnie ucieszyło, że mogłam to robić przez całe 2 dni robocze. Niemniej jednak to zajęcie jest zdziebko męczące, szczególnie włażenie i złażenie z drabinki. Łącznie umyłam: kilkanaście normalnych okien i z tyle samo dużych - szklane ściany zewnętrzne i wewnętrzne (domy a la akwarium ;-)) , plus różne szklane drzwi oraz kilka małych okien. Bolały mnie trochę ramiona od ciągłego machania łapami, ale jak na powrót do roboty po 10-miesięcznej przerwie to i tak nieźle. 


Zmęczenie jednak ogromne. Po powrocie do domu, zakładam drugą bluzę, owijam się kocem i próbuję się relaksować. Kiedy jestem zmęczona, jest mi okropnie zimno. Próbuję, bo dziecka co chwilę z jakąś prośbą wyskakują i matka porzuca koce i człapie do kuchni, by zdjąć talerz na jajecznicę z górnej półki albo przetransportować herbatę na piętro człowiekowi z dyspraksją… Ale też często przychodzą się przytulać i pogadać, co jest milusie. W środę Młoda oznajmiła, że Młody już chyba dorósł do Dixit i trzeba by zagrać. No to zagraliśmy i było wesoło. Gdy robi się zimno, grać się chce. Albo puzzlować. Młoda systematycznie odwiedza kring winkel i skupuje puzzle, by tapetować nimi korytarz. Nie dawno kupiłam wielki stół campingowy, by było wygodnie układać. Lubię z nią przysiąść przy tym stole, bo puzzle są fajne same w sobie, ale jest to też zawsze okazja do babskich pogaduszek i chichotów. 


W piątek było najtrudniej, bo już rano obudziłam się piekielnie zmęczona i obolała, ale w ten dzień było tylko trzy godziny roboty, więc niezbyt trudno. Wkurzyłam się tylko zaraz po wyjściu z domu, gdy Tośka postanowiła nie odpalić z bliżej nieokreślonego powodu. Zapakowaliśmy z Młodym zadki na siodło, bo szkoła po drodze, więc mogła bym go podwieźć, ale coś poszło nie tak i motor nie dawał żadnej reakcji… Nie było czasu, by nad tym się zastanawiać. Młody wskoczył na swój rower i pojechał, a ja na swój elektryk, którym ostatnimi czasy głównie Młoda jeździ. 
Z roboty wysłałam do Młodej sms, by sprawdziła autobusy, gdyż na popołudnie miałam do szpitala na przepłukanie portu… Gdy jednak wróciłam z roboty i sprawdziłam skuter, zapalił bez niczego. Upierdliwa franca. Pojechałyśmy zatem skuterem, bo i Młoda potrzebowała skoczyć do miasta.



Młody w tym tygodniu pierwszy raz miał wyrywane zęby. Bał się okropnie wizyty u dentysty. Zadał z milion pytań o szczegóły znieczulenia i innych stomatologicznych działań. Na wizytę zabrał squishy piłkę odstresowującą, a ja dodatkowo mu masażyk robiłam, co troszkę mu pomogło, ale o wiele za mało.

Dentysta próbował go trochę rozśmieszyć, ale marnie mu się udało. Młody zadawał mu mnóstwo pytań, podnosił się, kręcił, denerwował, zatykał oczy… Wtedy dentysta spytał, czy jakieś potwory są na suficie… I zlecił wzięcie mamy za rękę zanim wbił igłę do znieczulania. 

Młodemu nie podobało się wyrywanie zęba, ale naszego dentystę nadal bardzo lubi. Nasz stomatolog to przesympatyczny starszy pan z wielkim poczuciem humoru i nieziemską cierpliwością. Nawet do tak starych jak ja i Małżonek pacjentów zwraca się jak do niesfornych dzieciaków tłumacząc po raz dwudziesty, jak ważne jest systematyczne nitkowanie zębów dwa razy dziennie. Przyjmuje w jakimś wiekowym mieszkaniu wyposażonym w meble i sprzęt z poprzedniej epoki. Nie tam, że ma wiertło na pedały, ale jego aparat do prześwietleń wygląda jak jeden z pierwszych, jakie użyto w stomatologii, co zawsze nas trochę bawi. Dentysta lubi też gadać do siebie, co bardzo wpasowuje się w klimat tego gabinetu. Wszyscy lubimy do niego chodzić szczerzyć zęby, bo nawet ochrzan w jego stylu jest fajny, ale bynajmniej nie sprzyja lekceważeniu jego opinii. 

Młodemu został jeszcze jeden mleczak do wyrwania. Ma on bowiem identyczny problem z uzębieniem, jak starsza siostra - narosło mu za dużo zębów, przy czym pierwsze nie bardzo chcą jego paszczę opuszczać, a drugie rosną obok tamtych. Ortodontka zleciła wyrwanie czterech mleczaków, o czym mejlowo poinformowała naszego dentystę. W międzyczasie dwa z nich już wypadło samodzielnie, ale dwa trzymały się twardo. Wielce prawdopodobnie jednak w przyszłym roku trzeba będzie też tyle samo stałych się pozbyć, bo Młody ma małą buzię a wielkie zębiska i nie zmieszczą się wszystkie. U Młodej też tak właśnie było.




Młoda z kolei martwi się zdjęciem aparatu ortodontycznego, którego spodziewa się przed końcem roku. Dla niej będzie to bowiem czystym koszmarem ze względu na nadwrażliwość. Kilka dni temu ortodontka zdjęła to coś z jednego zęba, co Młoda bardzo ciężko zniosła doznając okropnego bólu mimo wziętej przed wizytą tabletki przeciwbólowej. A jak tu zdjąć z wszystkich zębów po kolei? Pytaliśmy o znieczulenie, ale niestety ortodonci nie używają. Dentysta w szpitalu doradził, by poprosić psychiatrę o porządną pigułę ogłupiającą, wziąć dobrą przeciwbólową i uzbroić się w cierpliwość i siłę. Boimy się! Jak szlag. 

I tak ciągle coś i ciągle coś. Czy życie nie mogło by być jakieś prostsze? 

Na koniec tygodnia Młody zaliczył jeszcze fryzjera, gdzie kazał obciąć długie pióra na krótko, by zaraz potem  zacząć żałować, że nie pozostał przy wybranej wcześniej z namysłem pół długiej fryzurze. 




W weekend intensywnie odpoczywałam. W sobotę, jako że pogoda była mokra, podłączyliśmy się z małżonkiem do Netflixa, gdzie obejrzeliśmy kilka odcinków serialu House of Cards, na który już dawno mieliśmy chrapkę, ale nie byliśmy przekonani do seriali. Dobry film i będziemy kontynuować oglądanie.

W niedzielę było cieplutko i słonecznie. Poszliśmy zatem fotografować las, mieniący się, jak zwykle o tej porze, wszystkimi kolorami tęczy. Każdego roku łazimy robić zdjęcia grzybom i co roku jest to tak samo przyjemne. Zrywać tu niczego w lesie nie wolno, ale fotografowanie jest dozwolone a nawet wskazane.


















a pod lasem jak zwykle pasą się krasule













.