4 lutego 2023

Kurs niderlandzkiego online i inne moje atrakcje tygodnia.

Wróciłam do nauki niderlandzkiego po 6 latach przerwy 👀

Wydawało mi się, że na kurs nie dawno chodziłam, ale z certyfikatu z poziomu 2.4 (czwarta część B1) jasno wynika, że naukę zakończyłam w 2016 roku, czyli tak dawno że nie prawda... 

potem byłam strasznie zmęczona, 

potem dziecko chorowało, 

potem była pandemia, 

potem ja chorowałam... żeby tylko co grubsze sprawy wymienić.

Jednym słowem dużo się działo. Nota bene chciało by się, by większość z tego nigdy się nie zdarzyła i nigdy nie stała... 

Było, minęło, ślad zostawiło, ale życie toczy się dalej. 

Skoro jest w miarę spokojnie, można znowu spróbować coś porobić dla siebie, dla przyjemności, dla swojej przyszłości, dla polepszenia swojego statusu i swojej egzystencji...

Po spotkaniu z rakiem doszłam do wniosku, że może pora by była spróbować rozjerzeć się za inną pracą na przyszłość. Co prawda nie wiadomo, czy wspomniany koleś za jakiś czas znowu się nie odezwie lub swoich kolegusiów nie przyśle i nie każą mi odliczać w tył, ale przeco nie będę na tę chwilę czekać, bo jest jakaś szansa, że poszedł zdychać i zostawił mnie w spokoju, bym mogła wylizać rany, a potem żyć długo i intensywnie. 

Praca jako pomoc domowa jest nienajgorsza, ale po pierwsze męcząca, a poza tym, jak wiadomo, na dłuższą metę wszystko się po jakimś czasie nudzi i człek by czegoś innego jeszcze chciał spróbować. Jednak, powiedzmy sobie szczerze, bez dobrej znajomości języka, a w tym kraju to przynajmniej dwóch, można zapomnieć o lepszej pracy. 

Nawet pominąwszy kwestie pracy, sprawne i bezbłędne posługiwanie się językiem swojego kraju to podstawa dobrego samopoczucia i samoakceptacji. Tymczasem ja po prawie 10 latach w Belgii ciągle mówię, w swoim mniemamiu, gorzej niż źle. Słyszę systematycznie (ostatnio od nowego doktora), że "mówię przecież bardzo dobrze..." Tak, może jak na obcokrajowca, ale ja nie chcę mówić dobrze "jak na Polkę", tylko tak dobrze lub prawie tak dobrze jak Belgijka i dobrze jak Flamandka. No dobra, tam akcent mogę mieć, ale chcę wszystko rozumieć i po niderlandzku, i w dialekcie swojego regionu. 

Na co dzień ulepszam swój niderlandzki nawijając z ludźmi, czytając gazety i książki, pisząc mejle i dzwoniąc do różnych instytucji, ganiając po doktorach, po prostu normalnie żyjąc i funkcjonując we flamandzkim społeczeństwie,  bo faktycznie dosyć sprawnie sobie radzę z tym językiem i posiadam stosunkowo bogaty zasób słów, ale ciągle bardzo dużo korzystam z google translate i słowników, ciągle wielu rzeczy nie rozumiem, ciągle mówię i piszę z błędami, a to mi działa na nerwy...

Na naukę stacjnarną czyli w fizycznej szkole nie mam ciągle zdrowia. To wymaga dojeżdżania do Mechelen (30km) albo innego dalekiego miejsca 2 razy w tygodniu po pracy i powrót o 23 do domu, a na to'm za stara i za zdechła.

Odkryłam jednak pod koniec zeszłego roku, że moja szkoła prowadzi teraz też lekcje 100% przez internet, co bez wątpienia zawdzięczamy koronie, bo wcześniej takich bajerów nie było. Ochoczo z tego skorzystałam i rychło się zapisałam na poziom, którego wcześniej nie ukończyłam z powodu wyczerpania się baterii życiowych... 

W minionym tygodniu miałam pierwsze lekcje w klasie wirtualnej. Ciekawe doświadczenie. Wielką zaletą bez wątpienia jest fakt, że nie trzeba nigdzie się fatygować. Wystarczy kompa włączyć i się zalogować do Teamsów. Na piżamę nakładam bluzę dresową i lecę na lekcję światłowodem,,. Podoba mi się to, chociaż już po pierwszych zajęciach widzę kilka wad takiej formy nauki.

Pierwsze lekcje były trochę nudnawe na początku, bo nauczyciele tłumaczyli głównie, jak działają Teamsy, co średnio mnie interesowało i zaczęłam przysypiać przed ekranem, gdyż już sobie to środowisko wcześniej obejrzałam, co wydało mi się jak najbardziej logiczne, ale widocznie inni tak nie uważają... bo jak trzeba było zrobić pierwsze ćwiczenie w jakimś widgecie, to byłam raptem jedną z dwóch osób, które tego dokonały,  a reszcie trzeba było na piechotę tłumaczyć, czyli pokazywać krok po kroku na ekranie, co mnie kosztowało sporo cierpliwości i podstawienia oczu zapałkami...

Kilka ludzi przyszło na lekcję jako gość, bo nie przyszło im do głowy, że trzeba się wylogować z konta używanego do pracy i zalogować do konta szkolnego...

Ta czy tamta oświadczyły, że mąż im wszystko powłączał i pologował, bo one nie umieją w internety...

Można i tak...

Tymczasem z nowymi aplikacjami jest przecież jak z nowym urządzeniem - klikasz tu, pstrykasz tam i obserwujesz, czy to coś robi... No ale dobra, nie każdy pewnie lubi klikać i pstrykać gdzie popadnie, a ten i ów boi się, że coś zepsuje... Ja dorastałam przypięta do komputera, a internet rodził się na moich oczach, czemu nie tylko bacznie się przyglądałam,  ale starałam się być na bieżąco i w styczności, przeto teraz się tego nie boję i lubię sobie poklikać tu i tam z czystej ciekawości...

Biedni dziś ci ludzie, którym dane było od gówniaka obcować z kompem, którzy bali się nowego albo co gorsza brzydzili, a teraz budzą się z ręką w nocniku, bo teraz bez komputera jak bez ręki... Takie czasy... A tu wielu nadal zabrania dzieciom obcowania z nowoczesnością, czego już ni cholery nie rozumiem... ale to nie moja bajka, tylko dzieci szkoda.

Kurs podzielony jest, cholera wie dlaczego, ma część ustną i część pisemną. Drzewiej był to jeden kurs, a nie dwa, i było git. No ale teraz mam dwa kursy i dwóch nauczycieli. Części ustej uczy starszy zabawny pan. Na dzień dobry powiedział, że nie ma zbyt dużego doświadczenia w uczeniu niderlandzkiego, bo zwykle uczył angielskiego i niderlandzich terminów gramatycznych prawie zapomniał, ale uważa, że w ustnej części to nie jest zbyt potrzebne. Hm...

Gość w ogóle ma dosyć swobodne podejście do prowadzenia lekcji i regulaminu szkoły. Czytał nam najważniejsze punkty i tak czyta np:

"O nieobecności informujemy nauczyciela mejlem przed rozpoczęceim lekcji", po czym komentuje: "Nie koniecznie. Jak chcecie, to powiadomcie, ale dla mnie to nie istotne. Przecież będę widział, że was nie ma..."

"Włączona kamera. Mikrofon wyłączony". Nauczyciel: "Tak, tylko nie zapomnijcie włączać mikrofonu, jak będziecie chcieli coś powiedzieć. Kamera ma być zawsze włączona. To jest ważne, bo zdarzało się, że ktoś się logował i sobie szedł gdzieś, bo nikt nie widział, że go nie ma, gdyż miał kamerę wyłączoną. Na to bym nie wpadła!

Jak już się nauczyliśmy, co i jak, belfer poinformował, że zaraz system podzieli nas na grupy dwuosobowe i będziemy mogli się trochę poznać z kolegami. I tak dostawaliśmy losową osobę na kilka minut na osobności. Po wyznaczonym czasie była zmiana partnera rozmowy i tak kilka razy. 

Ciekawe osoby poznałam, jak to zwykle na kursach niderlandzkiego w Belgii. 

Najpierw trafiłam na Chinkę. Gdy tylko się dowiedziała, że jestem z Polski, od razu mówi, że umie coś powiedzieć po polsku. Zwykle, jak ktoś mówi, że zna coś po polsku, słyszę "wódka", "dziendobry", "dziekuje" albo "kurwa". Raz ktoś powiedział "kapusta". A co Chinka mówi? "wyglądaś pięnknie". Padłam. Dalej opowiada, że w pracy miała polskiego kolegę i codziennie jej tak mówił i że teraz już wie, że trzeba odpowiadać "dziękuję".

Potem był młody facet z Brazylii. Pytam, jak znalazł się w Belgii. Odpowiada, że do dziewczyny tu przyjechał. Pytam zatem, gdzie poznał Belgijkę, a ten na to, że ...w Chinach. No mega! Uczył tam angielskiego, a ona była na tym kursiem czy coś... i tak się spiknęli. Ludzie to mają przygody!

Poznałam też kobietę z Rumunii, a po kolejnym losowaniu znowu trafiłam na Chinkę i mogłyśmy kontynuować rozmowę. 

Przy innym ćwiczeniu, już na koniec zajęć,  grupy były trzyosobowe i do naszej trafił nauczyciel. Usłyszawszy, że jestem z Polski, wspomina, że miał kiedyś sporo kolegów Polaków i nawet kilka wyrazów znał.... dodaje jednak ze śmiechem, że to nie są słowa, które na lekcji mógłby zacytować i wszyscy zaczynają się brechtać. Czyli jednak "kurwa" i "spierdalaj" najpopularniejsze polskie słowa za granicą.

Kurs pisemny trwa tylko 2 godziny - od 19 do 21 bez przerwy, bo tak nauczyciel zdecydował, ale za to będą zadania domowe, by w ten sposób nadrobić jedną godzinę lekcji, bo normalnie ma być 3 godziny. Dla mnie bomba!

Kurs ustny trwa od 18.45 do 22 i są dwie 15-minutowe przerwy. Tu jest pierwsza negatywna strona kursu internetowego - w szkole stacjonarnej na przerwach się dużo gada z kolegami, nawiązując przyjaźnie i ćwicząc język w praktyce, a tu każdy wyłącza kamerę i siedzi schowany.... Choć myślę, że za parę lekcji będzie się jednak prowadziło prywatne rozmowy... ja bym tak to widziała w każdym razie i nie zawaham się tego zaproponować, gdy uznam za potrzebne...

Podsumowując, było fajnie, choć ciut to dla mnie męczące. Zawsze to jednak jakaś rozrywka. Człowiek coś innego porobi, z ludźmi pogada, no i może się choć paru rzeczy nowych nauczy albo przynajmniej to i owo utrwali czy przypomni. 

Mieszkasz w Belgii i chcesz się uczyć niderlandzkiego online?

Tutaj kilka linków do stron, przez które możesz się zapisać na kurs online. Są to kursy dla ludzi mieszkających w Belgii. Do zapisu wymagane będzie prawdopodobnie zameldowanie w Belgii. Gdy chcesz zapisac się przez internet, system prawdopodobnie odeśle cię do strony rządowej, gdzie logując się z użyciem czytnika i swojego dowodu lub iets me, potwierdzisz swoją tożsamość, ewentualne zdobyte certyfikaty z poprzednich stopni i inne dane.

https://cvovolt.be/nt2/

https://crescendo-cvo.be/nl/opleidingen/nederlands-voor-anderstaligen-nt2/nederlands/online

Po podstawowe informacje na temat nauki niderlandzkiego, kursów integracyjnych odsyłam jednak tu (jest po poslku info):

https://www.integratie-inburgering.be/

We wtorek była ta szkolna wycieczka, o której wspominałam poprzenio. 

Młody został w domu. W poniedziałek idąc do lekarza na comiesięczny zastrzyk Decapeptylu, zabrałam ze sobą Młodego, by zapytać lekarza, czy by mu zwolnienia nie dał, bo co szkodzi spytać. Nie dał, bo nigdy wcześniej nie zgłaszaliśmy, że Młody ma problemy z zimnem, więc on nie może wypisać zwolnienia... No a poza tym "sport jest ważny. Dzieci powinny uczestniczyć w zajęciach sportowych organizowanych przez szkołę. To jest ważne..." Już miałam na końcu języka, by się gonił, ale chyba coś wyczytał z mojej zamaskowanej twarzy, bo dodał, że ja jako matka mogę sama zdecydować o pozostawieniu dziecka w domu i wypisać pismo do szkoły... 

Dzban! Rozumiem, że lekarz nie chce wypisać zwolnienia na ładne oczy, bo ktos coś tam twierdzi, ale w dokumentacji nic nie ma, że jakiś problem istnieje itd. Nie ma sprawy; dotąd rozumiem. Natomiast pieprzenie o tym, jaka to szkoła jest ważna i jak wspaniałe są wycieczki i szkolne zajęcia sportowe to już, dla mnie, lekkie przeginanie pały. Przerabialiśmy to już z dziewczynami i gorzko za to zapłaciły własnym zdrowiem. Do dziś za to płacą i pewnie do końca życia płacić będą. Nie nie, mnie już nikt nie przekona, że szkoła jest najważniejsza, bo najważniejsze jest zdrowie i dobre samopoczucie dziecka. Nic i nikt z tym konkurować nie może. Żadne dyplomy, obecności, uwagi ani szkolne punkty nie są od zdrowia dziecka ważniejsze. Poza tym dziś nie jestem świeżakiem i byle uwagą czy wysyłaniem do CLB, czy sądu rodzinnego mnie dziś nie nastraszy, bo już te ścieżki znam i wiem, na co sobie możemy pozwolić i kiedy szkoła się może co najwyżej cmoknąć... 

Koledzy klasowi entuzjastycznie opowiadali o wyczynach narciarskich, wygłupach, ale Młody tym bardziej się cieszy, że nie pojechał, bo wie, że wszystko by go bolało strasznie, choć wycieczka sama w sobie na pewno była zajefajna i gdyby zdrowie było, Młody by ochoczo na nią pojechał. Tylko, co ciekawe, kilka osób po wtorkowej wycieczce do piątku nie chodziło do szkoły... Przypadek...? Hm... dowiemy się jak wrócą do szkoły.

Dla Młodego i dla nas teraz najważniejsze to zrobić badanie w kierunku autyzmu, bo ja już teraz jestem niemal na 100% pewna, że wynik będzie pozytywny, a posiadanie atestu  trzyma wielu ludzi na dystans i większość rzeczy formalnie usprawiedliwia... w każdym razie bardzo ułatwia życie w szkole i pozwala wymigać się od nieporządanych i szkodliwych zajęć... 

W piątek było zabawnie, bo Młody miał przynieść dwie butelki plastikowe, gdyż coś tam mieli majsterkować ze śmieci. Wieczorem przymusowo piliśmy colę, by miał te butelki, bo normalnie to w szklanych kupujemy napoje wymieniając puste flaszki na pełne w hurtowni napojów.

 Rano wybiegliśmy z domu w pośpiechu. Ja się w drodze zorientowałam, że nie mam okularów, choć chwilę mi zajęło rozkminienie, co tak niewyraźnie widzę, nawet szybkę w kasku przecierałam zdumiona...

U klientki się skapnęłam, że nie mam papuci roboczych. A kurde w botkach byłam NA OBCASACH LEKKICH. Dobrze, że tylko 3 godziny tam sprzatałam i że potem mogłam skoczyć do chaty przed drugą robotą po stosowne obuwie, bo inaczej chyba bym dziś na wózku musiała jeździć. A skoczywszy po buty zauważyłam obok nich reklamówkę z flaszkami... No co za dzień! 

Do mycia okien buty jak cię mogę, ale myj w takich prysznic… 


Przyszłam do klientki i opowiadam jedząc kanapki, a ta pyta, czemu tych flaszek nie wzięłąm, bo przecież ona by je zaniosła do szkoły, bo majsterkowanie jest zawsze po południu... To była belferka z tej szkoły, to wie takie rzeczy. I wiecie, co ona zrobiła?Zadzwoniła do wychowawcy Młodego i spytała, czy będą robić tego dnia, czy dopiero w poniedziałek i czy może ktoś przynieść Młodemu te flaszki? Mógł. Zadzwoniłam do Młodej i kazałam jej zanieść to do sekretariatu. Zaniosła. Młody oznajmił wieczorem, że akurat w samą porę, a jaki był zdziwiony, że flaszki się zjawiły w szkole same... i zanucił muzyczkę z Harrego Pottera.

 Wingardium leviosa!

A to mi przypomniało rozmowę śniadaniową moich Młodych Córek Wiedźm sprzed kilku lat...

- Czy mógłby mi ktoś podać łyżeczkę.
- Użyj magii.
- Obawiam się że moja moc aktualnie nie działa. Wczoraj leżąc w łóżku próbowałam ściągnąć ze sklepu myślami jakąś czekoladę i do dziś nic...
- Tak to jest, jak się ma mózg jak orzeszek. Pewnie poprosiłaś z Chin i jeszcze leci...


W zeszłym tygodniu byliśmy w Urzędzie Gminy

 w woonloket (dział mieszkalnictwa) zapytać o parę spraw związanych z wynajmem. Właściciel bowiem czasem w dosyć ciekawy sposób podchodzi do kwestii remontów i napraw swojego domu, zatem chcieliśmy się dowiedzieć, czego prawnie możemy oczekiwać w tej kwestii. Szczegółów temu blogowi na razie oszczędzę.

Przy okazji zapytałam o mieszkania socjalne i urzędniczka dała nam formularze do wypełnienia, bo każdy może się starać o socjalne mieszkanie, co, nawiasem mówiąc, uważam za totalnie od czapy, ale mniejsza o to... Krótkie objaśnienie szczegółów wystarczyło nam, by ten nowy pomysł wybić sobie z głowy... Kobieta usłyszawszy, że mamy dwie dorosłe córki, mówi o jednym dla nich pokoju... No chyba żeś babo z kołyski wypadła! Potem kazała zanotować, że jednak 4 sypialnie potrzebujemy, ale mnie już się lampka zaświeciła i raczej nie zgaśnie... Mieszkanie socjalne to życie pod dyktando pierdyliarda warunków i ograniczeń, a my nie lubimy życia pod zbytnią kontrolą i presją. Przynajmniej dopóty stać nas na płacenie czynszu... 

Poza tym teraz mieszkamy na spokojnym zadupiu z dala od ludzi, z dala od zgiełku... I niech tak zostanie. Warto się jednak było dowiedzieć, by niewiedza nie wierciła w mózgu dziury. Zresztą ostanio narodził się pomysł, by za jakiś czas przeprowadzić się może do Holandii ze względu na języki - tam jest angielski i niderlandzki, a nie ma tego obmierzłego francuskiego, co jest niezmiernie ważne dla naszych dzieci... 

No, to tylko pomysł w razie wu... może dziewczyny się tam przeprowadzą, a może gdzie indziej. Najsampierw poczekamy na tutejsze obywatelstwo, bo jednak polskie obywatelstwo dla młodych jest tu jak kula u nogi. Bądźmy szczerzy, mimo całej wielkiej tutejszej tolerancji i szacunku do obcych, młoda Polka nie ma takich samych szans na znalezienie pracy jak Belgijka. Jeśli chodzi o emigrację do innego kraju, to też lepiej emigrować jako Belg a nie jako Polak, to nie ulega kwestii spornej.

W sumie o obywatelstwo już dawno mogliśmy się starać, ale wtedy gdy już sobie papiery z Polski załatwiłam, urzędniczka doradziła mi, by się wstrzymać, bo potrzeba ileś tam dni przepracowanych w Belgii a wtedy nie było pewne, czy mi ze dwóch dni nie zabraknie, a to jest - jak mówiła pani w urzędzie - wystarczającym powodem, by odmówiono nadania obywatelstwa. To jednak było lata temu, a co było potem, napisałm w akapitach o kursie językowym... Teraz pewnie nam sami zaproszenie prześlą, a bez wątpienia można spokonie się ubiegać, tylko znowu trzeba choć jednemu do Polszy po papiery pojechać...

Gadając o mieszkaniach wspomniałam coś o autyzmie, a kobieta od razu, że zna temat, bo ma dwóch ASSów w domu i to w wieku naszych dziewczyn. Pogadałyśmy zatem jak stare znajome, choć babę pierwszy raz na oczy widziałam... Los dziwnymi ścieżkami nas prowadzi i czasem ciekawych ludzi na drodze stawia...

Ten tydzień był wyjątkowo długi i męczący. Kurs zrobił swoje, a i pogoda jakaś taka niesprzyjająca dobremu samopoczuciu. Choć wiosennie już, bo trawa zaczęła rosnąć i krokusy już wszędzie kwitną, to ciągle dość ponuro i zimnawo... 

Jutro chyba wybierzemy się do kina.

Pierwszym pomysłem był Avatar w 3D, ale jak zobaczyłam, że to 3 godziny trwa, to się rozmyśliliśmy. Kto by wytrzymał 3 godziny w kinie. Bez jaj! 

Pójdziemy na Kota w Butach! Bo nie ma to jak dobra kreskówka!






8 komentarzy:

  1. Jak napisałaś o tym "wyglądasz pięknie", to od razu pomyślałam, że stoi za tym jakiś facet :) Obstawiałam jednak jej chłopaka/męża, nie zaś kolegę (który pewnie chętnie by został tym chłopakiem) :)

    W ciągu dalszym do najnowszego posta o latarni Fanad napiszę, jaką oryginalną polszczyzną pochwalili się spotkani przez nas Irlandczycy :) Wszystkie pospolite "dzień dobry" i przekleństwa się przy tym chowają :))

    Zaskoczyłaś mnie dwukrotnie:
    1) nie sądziłam, że mieszkania socjalne są obwarowane u Was uciążliwymi warunkami. Myślałam raczej, że wygląda to podobnie do irlandzkich realiów socjalnych: jak już dostaniesz taki dom, to jedynie wołami mogą cię stamtąd wyciągnąć. Usunięcie takiego lokatora wygląda łatwo tylko w teorii, w praktyce bywa bardziej skomplikowane niż niejedno zawiłe równanie matematyczne.

    2) nie sądziłam, że jako osoba "aspołeczna" będziesz negatywnie odczuwać brak realnego kontaktu z innymi uczniami. Ale może mierzę Cię swoją miarką, bo ja z dziesięć lat temu też chodziłam na kurs językowy (angielskiego), ale przychodziłam tuż przed zajęciami i zaraz po nich wychodziłam - nie zależało mi na kontakcie z innymi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawam tej oryginalnej polszczyzny... :-) Historia latarni, nawiasem mówiąc, też jest interesująca. Co do mieszkań socjalnych, to ja nie wiem, jak to w praktyce wygląda, bo tylko o możliwości otrzymania pytałam i nie spodobało mi się, co usłyszałam... niby ogólnie nic strasznego, ale nam się prywatnie pewne zasady nie spodobały... i ja sobie pomyślałam, że takie mieszkanie to będą właśnie różne dziwne zasady, których musielibyśmy przestrzegać... No i dla mnie to "w teorii łatwe" brzmi wystarczająco stresująco i niepokojąco :-) Znajoma ma socjalne mieszkanie i już zaczęto jej mówić, że jest za duże dla dwóch osób, bo się rozwiodła i mąż z synem się wyprowadzili... Nie wiem, czy państwo może je z tamtąd wygonić do innego mieszkania, ale na jej miejscu będąc już bym srała miodem... No ale my wynajmujemy normalnie.
      Natomiast odnośnie mojej "aspołeczności" to jest bardziej tak, że ja spokojnie obchodzę się bez ludzi, cenię ciszę, spokój i przebywanie w swoim włąsnym towarzystwie, ale z drugiej strony lubię ludzi, ciekawią mnie, fascynują, zatem lubię poznawać nowych ludzi, ich historie przygody, zwyczaje, przyglądać się ich poczynaniom... Towarzystwo na dłuższą metę mnie męczy, ludzie szybko zaczynają mnie irytować, szybko też zapominam o ich istnieniu, gdy o sobie nie przypominają i całkiem dobrze mi z tym... Ale poznawać nowych uwielbiam i te kursy są do tego celu świetne. Z żadną z poznanych na kursie osób kontaktów nie utrzymuję (z wyjątkiem jednej Rosjanki, z którą czasem serduszka i komentarze na Instagramie wymieniam hehe), ale fajnie było ich wszystkich poznać... Na kursie te rozmowy są głównie na temat tego, jak wygląda życie w innym kraju, co kto je, co świętuje, jak sobie radzi w Belgii itd Tematy dla mnie zrozumiałe i ciekawe. Natomiast w grupie dobrze znających się osób ja szybko ląduję na bocznym torze i jedyne, na co mam ochotę, to wrócić do domu...

      Usuń
  2. Dzieki za ciekawy wpis! Duzo informacji o zyciu w nowym kraju :))
    Jednak chyba nie jest tak zle, skoro tyyyle rzeczy w tym tyg zalatwilas waznych zyciowo :)))

    U nas sroga zima, napadalo sniegu i mroz! Zazdroszcze jak piorun, ze u Was zielono i sa krokusy!

    Fajnie sie tez czegos nowego pouczyc. Gratuluje decyzji :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiadomes, dopóki nie jest tak źle, iżby gorzej być nie mogło, to jest dobrze :-) Złe jest dla mnie tylko zmęczenie i ogólne kitowe samopoczucie. Załatwianie pierdyliarda rzeczy, to u mnie standardm i nawet lubię, jak dużo się dzieje i jest co robić, co nie zwmienia fakty, że to męczy haha. U nas teraz trochę podmraża nocami, ale jak patrzę na ten polski śnieg na instagramie, to aż mnie wstrzącha brrrrrr

      Usuń
  3. Czyli na kursie online, jak w szkole, wielu się logowało i szło spad dalej...
    Podobno Avatara warto zobaczyć, ale i dla mnie 3 godziny to za wiele.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoła to szkoła - nie ważne, ile ma się lat i gdzie są lekcje haha. Avatara se obejrzę w necie, jak już będzie do znalezienia... może na Netflixa wrzucą... albo na tv Apple. Aż takim fanem ego typu filmów nie jestem... wolę sensacje, mordobicia, czy horrory :-)

      Usuń
  4. Czekam od pół roku na ID belgijskie! Jak już łaskawy urząd się wyrobi z papierem to tez udam się na kurs!
    I 100% poparcia, że szkoła nie jest najważniejsza tylko dobrobyt psychiczny dziecka - ale tą mądrość wyniosłam na doświadczeniach najstarszej córki (pewnie jak i Ty) dzięki temu i ona teraz, i młodsze rodzeństwo i my mamy teraz zdrowsze podejście.
    Dobrze Cię czytać - Kasia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że ktoś podziela nasze zdanie na temat szkoły... Po pół roku to już powinni Ci dać ten plastik...

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima