22 lipca 2023

Amsterdam dla normalnych inaczej.

Amsterdam okazał się być taki, jakiego się spodziewałam, czyli zwyczajny, pospolity, bez szału. Nie znaczy to, że będę nań tu narzekać, bo i też nie ma na co. W każdym miejscu jest wszak coś wartego zobaczenia, odkrycia, przeżycia itd. I tak było i tym razem w Amsterdamie. Było fajnie i ciekawie. Nie nudziłam się bynajmniej. Nooooo, jadąc z dziećmi raczej ciężko jest się gdziekolwiek nudzić, bo te potrafią ci rozrywki aż nadto dostaczyć, a to że te dzieci osiągnęły już pełnoletność bynajmniej nic tu nie zmienia. Tak było i tym razem. Szczegóły jednak zachowam dla siebie. 

Myślę, że gdybym do Amsterdamu wybrała się kilkanaśce lat temu, nie obyło by się bez ochów i achów. Patrzyłabym na wszystko zapewne pełna zachwytu z otwartą paszczą, ale po 10 latach życia w Belgii i obcowania z tutejszymi miastami i miasteczkami, takie miasto jak Amsterdam nie ma szans powalić mnie na kolana swoim widokiem, bo podobne widoki mam u siebie na co dzień, wystraczy przejechać kilkanaście kilometrów.

Do Amsterdamu jechałyśmy we trzy (ja i Dorosłe Córki) bezpośrednim pociągiem z Mechelen, dokąd dostarczył nas małżonek. Pociąg jechał zgodnie z planem 2 godziny i dowiózł nas bezpiecznie i komfortowo na dworzec centralny w Amsterdamie. Dworzec jest z zewnątrz nawet całkiem ładny. Wewnątrz raczej pospolity i nieciekawy. Aby wyjść i wejść z/na większe dworce w Holandii zwykle trzeba mieć bilet, który się skanuje w bramkach. 

Dworzec Centralny



Po przyjeździe poszłyśmy z tobołami na naleśniki do Mama Pancake. Nie smakowały nam. Okropnie było czuć mąkę. No ale dało się zjeść i brzuchy zostały napełnione. 

Wtedy odpaliłyśmy na telefonach nasze apki amsterdamskiej komunikacji miejskiej GVB, które przezornie sobie w domu zainstalowałyśmy i na które zakupiłyśmy bilety 5-dniowe umożliwiające nieograniczone korzystanie z tamtejszego metra, tramwaju i autobusów miejskich przez 120 godzin. Taki bilet dla jednej osoby kosztował 33€ i jak dla nas był wielce korzystny i przydatny.

Wsiadłyśmy do tramwaju 26 i pojechałyśmy na Ijburg do naszego hotelu z widokiem. Ciekawostką był dla mnie fakt, że w Amsterdamie trzeba bilety skanować zarówno przy wsiadaniu jak i przy wysiadaniu z tramwaju czy metra. Nie pytajcie, jaki to ma sens, bo dla mnie nie ma żadnego, ale tak jest i już. 

Kolejną ciekawostką było, że tramwaj nie czeka zbyt długo. Trzeba szybko wsiadać, zanim odjedzie, co akurat ma duży sens, bo tylko w ten sposób może być w miarę na czas na poszczególnych przystankach. Skanowanie kodu z telefonu to jakieś nieporozumienie techniczne. Czasem się uda bez problemu, innym razem z trudem, jeszcze innym wcale. A ludzie stoją i się wkurzają, że blokujesz im przejście. Pod tym względem bilety fizyczne są o wiele lepszym rozwiązaniem i tambylcy głównie z takowych korzystali. Następnym razem ja bym se po prostu wydrukwała ten diabelny kod. No ale ogólnie poruszanie się tramwajami i metrem jest proste i przyjemne. Nawet na krótkie trasy czasem się opłaca pojechać, by ominąć te koszmarne tłumy turystów. My całkiem sporo jeździłyśmy.

hotel z okna tramwaju

Hotel Amadi, który z Młodą wybrałyśmy, okazał się świetny. Po pierwsze okolica spokojniutka, cicha, jak u nas na wsi niemalże. Tuż obok hotelu różne sklepy, kawiarnia, księgarnia. Po drugie piękne miejsce i jeszcze plaża rzut beretem od hotelu. Widoki z hotelu przecudne. Ogólnie hotel w porządku, tylko czystość pozostawia sobie trochę do życzenia, ale było o tym w opiniach. Nie, że jakaś tragedia czy wielki syf, ale sprzątaczki raczej z tych co to nie wysilają się za bardzo przy robocie, a ja raczej z tych, co wszystko zauważa i do wszystkiego się przyczepi. Sporo kurzu wszędzie, pajęczyny tu i ówdzie, pod meblami nie poodkurzane porządnie, czajnik zakamieniony i brudny. I jeszcze najlepszy hit. W nocy odpadła farba z kawałka sufitu i spadła mi na łóżko. Jaja jak berety. Na szczęście zaraz ten sufit zalepili. Chyba przeciek gdzieś na górze mieli czy coś i taka heca wyszła. No ale cóż, życie. Gdybym ponownie jechała do Amsterdamu na dłużej, ponownie wybiorę ten hotel mimo wszystko, bo mi się nadał.


widok na hotel

widok na hotel

widok z naszego pokoju

widok z pokoju

widok z pokoju

widok z recepcji w hotelu


Co oglądałyśmy w Amsterdamie?

W dużej mierze co innego niż wszyscy, bo nie jesteśmy fanami tłumów, zatem szukałyśmy małopopularnych atrakcji, ale za to takich które zwyczajnie nas interesują, bo nie widzę potrzeby oglądać czegoś tylko dlatego, że jest popularne i że wszyscy to polecają. 

Ukryty ogródek palmowy na Prinseneiland

Niedaleko od Dworca Centralnego jest mini ogródek palmowy, gdzie nikogo nie było poza kotem. A kot przyszedł i usiadł przed Młodą, no więc go wygłaskała ze wszystkich stron. Adres ogródka: Prinseneiland 40, gdyby komu się nudziło w Amsterdamie.





Zdjęcia zrobione po drodze do palmowego ogródka:





Ogród botaniczny Zuidas

Dalej od centrum (tramwaj dojeżdża prawie że pod bramę) przy UMC Uniwersyteckim Centrum Medycznym znajduje się z kolei mały ogród botaniczny Zuidas, gdzie można obejrzeć całkowicie za darmo m.in. niesamowitą kolekcję kaktusów. Wszystkim nam bardzo się podobało wśród tych roślin. No i znowu prawie nikogo tam nie było poza nami. 
































Muzeum Vrolik

W innej części miasta mieści się drugi kompleks UMC, w którym z kolei znajduje się Muzeum Vrolik, zwane też muzeum mutantów, które można obejrzeć już za 10€. Znajduje się w nim niesamowita kolekcja płodów, szkieletów i różnych części ciała głównie z różnymi mutacjami, wadami itp. Nie można tam robić zdjęć, ale na stronie muzeum możecie sobie to i owo obejrzeć https://www.museumvrolik.nl/

Warto tę kolekcję obejrzeć, bo jest ciekawa, fascynująca i dająca wiele do myślenia. Tam było kilku turystów, ale podkreślam kilku.




Plaża na Ijburg

Jako się rzekło, nie daleko hotelu miałyśmy plażę. Pogoda nie była za bardzo plażowa, z czego się wielce radujemy, bo upały nie służą turystyce miejskiej, ale kilka razy pojechałyśmy na te plażę posiedzieć sobie wieczorem i popatrzeć na zachód słońca. Od hotelu było 3 przystanki metrem. Z trampka też by doszedł, jakby się komu chciało.




Lochy The Amsterdam Dungeon

Ten przybytek odwiedziłyśmy na sam koniec i muszę rzec, że było warto zapłacić te 26€, bo zabawa była przednia. Gdy stałyśmy w kolejce, podeszła z ulicy jakaś kobieta i dała Młodej bilet, bo - jak powiedziała - ona nie skorzysta. Fajnie, bo tylko za 2 osoby musiałyśmy zapłacić. 

Zabawa polega na tym, że ludzie poprzebierani w profesjonalne stroje, czyli po prostu aktorzy, prowadzą turystów przez szereg ciemnych pomieszczeń, gdzie odgrywane są (z udzialem turystów wybieranych losowo oczywiście) sceny z mrocznej historii Amsterdamu. I tak na początek kazano nam czekać w jakimś korytarzu, a w pewnym momencie z hukiem zamknęły się kraty lochu. Potem przyszedł jakiś ponurak i zaprowadził nas do windy i kazał wsiadać życząc wesołego umierania. Jakąś kobietę zamknięto w lochu, inna musiała pomagać w wyjmowaniu flaków z umarlaka, a jakiś facet musiał usiąść na fotelu tortur, gdzie straszono go odcięciem klejnotów i wyrwaniem języka. Oglądaliśmy też palenie czarownic na stosie i strzelanie do pianisty. Słyszeliśmy co chwilę upiornę jęki, trzaskające okiennice, skrzypiące schody. Kazano mam siedzieć w ciemnościach, a wtedy czuliśmy oddech upiorów na szyi, pod zadkami ruszały nam się ławki i czuliśmy pająki łażące po włosach. Musieliśmy też przejść przez salę luster po ciemku. To była mega i wszyscy mieli niezły ubaw, ale znalezienie się samemu w takiej sali raczej nie było by zabawne... 

Polecam to miejsce wariatom takim jak my. Nie polecam ludziom bojącym się ciemności, pająków, krwi ani mającym klaustrofobię czy poważniejsze problemy z chodzeniem (tam się łazi w niektórych miejscach na chyląco). Dzieci poniżej 12 roku życia mogą tam wejść tylko pod opieką osoby dorosłej. Małych dzieci tam w ogóle nie bierzcie. Niektórzy dorośli tam piszczeli i wcale nie koniecznie dla hecy. Dla nas było to po prostu zabawne i fajne. Zdjęć nie wolno było robić, ale kupiłam zdjęcia, które nam robili, na pamiątkę.




ucinamy Najstarszej łeb

dusimy Starą 


Magna Plaza

Widziałam zdjęcia w internecie i mi się podobało, więc poszłam zobaczyć. Szału nie ma! Na zdjęciach ta galeria wygląda lepiej niż w rzeczywistości. Przynajmniej wewnątrz, bo na zewnątrz to nawet nawet.

Magna Plaza



Magna Plaza


Bloemenmarkt

Targ kwiatowy też nie sprostał temu, czego się spodziewałam. Interesujące miejsce, a jakże, ale szczerze mówiąc to nie rozumiem, po komu niby kilkanaście takich samych stoisk z cebulkami tulipanów i kubeczkami z nazwą miasta? Stoisko z kaktusikami jednak mi się spodobało. Gdyby nie to, że do pociągu raczej z kaktusami mało praktycznie, to pewnie bym przygarnęła ze dwa. 



Bloemenmarkt Amsterdam


Kościół pod papugą

Na jednej z uliczek handlowych znajdujemy kościółek wciśnięty pomiędzy sklepy. Ja go szukałam celowo, a mimo to przeszłam mimo w ogóle nie zauważając. To kościół Świętego Józefa (wcześniej też Piotra i Pawła) zwany kościołem Papuga. W wewnątrz jest dużo większy, niż należało by się spodziewać, po tym, co na zewnątrz widać. Nie jestem wierząca ni tym bardziej praktykująca, ale zainteresowała mnie ta papuga i historia kościoła ogólnie.

Kościół powstał w XVII wieku w prywatnym domu lub, co bardziej prawdopodobne, w ogrodzie wewnętrznym handlarza ptaków (stąd nazwa i papuga). Były to czasy, kiedy praktyki katolickie były zabronione. Wielu Amsterdamczyków pozostało jednak wiernych kościołowi, ale musieli praktykować swoją religię w tajemnicy. Tak powstało wiele ukrytych kościołów. Papuga jest właśnie jednym z nich. Kościoły te zwykle z zewnątrz wyglądały jak zwykły dom. Ich istnienie było tajemnicą poliszynela. Wszyscy wiedzieli, że istnieją i gdzie się znajdują, ale dopóki katolicy się zbytnio ze swoją wiarą nie obnosili, to nikt się do nich nie przyczepiał. Ten kościół też dawniej zupełnie inaczej wyglądał. Fasada nie różniła się niczym od innych domów. Potem za nim wybudowano nowy normalnhy kościół, a ten ukryty wyburzono i dołączono do tamtego. Przebudowano też całkowicie fasadę, nadając jej bardziej kościołowy wygląd, jaki ma teraz. 

Innym tego typu kościołem jest kościół Ons Lieve Heer op Solder (Nasz Pan na Strychu), gdzie teraz znajduje się popularne muzeum. Tam nie byłam, bo się nie złożyło, ale wiem, że ktoś tam kiedyś po prostu zorganizował se kościół w swojej chałupie na strychu. 

wejście do dawniej ukrytego kościoła


kościół z papugą wewnątrz


papuga na froncie kościoła

Pchli targ

Poszłyśmy tylko popatrzeć na starocie, ale coś tam się do łapy jednak przykleiło... Choć bardziej z nowych rzeczy niźli używanych. 







ŻARCIE I PICIE

Śniadania codziennie jadłyśmy w Bagels & Beans . Mają przepyszne bajgle i równie dobre napoje. Kawa Latte i sojowa Matcha Latte po prostu pychota. Z bajgli najbardziej przypadł mi do gustu hamburger pieczarkowy - niebo w gębie! Ceny takie sobie, czyli nie za tanio, jak to w Amsterdamie. Nam wychodziło przeważnie ponad 30 € za śniadanko dla 3 osób.


Matcha latte soy






Młoda zaciągnęła mnie do baru karaoke Duke of Tokyo. Nic nie zamówiłyśmy ani nie śpiewałyśmy, tylko przeszłyśmy, by obejrzeć. Jakieś podziemne korytarze udekorowano tak, że wyglądają jak miasto. Podobało mi się.





Któregoś dnia poszliśmy do japońskiej knajpki Ku, gdzie zamówiłyśmy sushi, tempurę i koktajle. Tanio nie było (prawie 100€), ale było warto, bo wszystko pyszne. 




Pornstar Martini

Ginza White


tempura


Innym razem poszłam z Młodą do Fabiana. Ja zamówiłam makaron carbonarę oraz piwerko Heineken, a Młoda pizzę. Jeszcze innym razem zjadłyśmy wszystkie amerykańską pizzę w innej knajpie. Poza tym wpadałyśmy do maka, bo tanio i szybko. No i mają normalne duże wrapy i to nawet wegetariańskie. W Be są tylko mini wrapy na jeden gryz. 

kufel Heinekena u Fabiana


Kosmiczne ciasteczka. 

Młode jechały do Amsterdamu w jednym konkretnym celu, jakim było spróbowanie kosmicznych ciasteczek, czyli ciastek z marihuaną i swój cel oczywiście zrealizowały. Przed wejściem do przybytku stoi na straży pan w meloniku i pilnuje nie tylko wejścia, ale też okolicy, by np w pobliżu sklepu nikt nie jarał ani w ogóle z ziołem się nie pałętał, bo w Amsterdamie można kupić ziołowe produkty legalnie,  ale nie można ich legalnie stosować na ulicy. Od tego są coffeeshopy. Co oczywiście nie znaczy, że ludzie nie jarają poza dozwolonymi miejscami, ale odradzam… 


Pan w meloniku sprawdza też dowody tożsamości albo raczej pełnoletności, więc gówniaki się nie przecisną. Młoda kupiła ciasteczka. Były po 10 € za sztukę. Przed wyjazdem do domu poszła jeszcze kupić jedno na drogę, by jej się weselej podróżowało. Bo fajnie jest być dorosłym ;-)


W sklepach z pamiątkami oczywiście można najróżniejsze produkty z marihuaną kupić, ale nie z taką. 

Rozterki kiblowe i życiowe Polaków za granicą

Maszerując ulicami Amsterdamu co krok słyszałam "naszych", ale zwykle staram się udawać, że nie słyszałam i samemu się po polsku nie odzywać przy nich z przyczyn oczywistych dla każdego kto mnie zna.

Choć siedząc na dworcu w oczekiwaniu na powrotny spotkaliśmy zagubionego swojaka w potrzebie, to w miarę możliwości starałyśmy sie mu pomóc. Facet zdawał się być lekko zanietrzeźwiony, ale lekko, inaczej by go za bramki pewnie nie wpuścili. Podszedł do nas i zaczął próbować po angielsku się zapytać o pociąg do gdzieśtam. Wyglądał jednak na Polaka na tyle, że Młoda od razu spytała, czy po polsku nie gada. Się ucieszył. Poszukałam mu ten pociag do gdzieśtam, powiedziałam z którego toru odjeżdża i o której, a Młoda pomogła mu ogarnąć jego ajfona, by mogł zadzwonić, gdzie potrzebował. Czy mu to pomogło, nie wiadomo, bo potem oddalił się w stronę sklepu...


Na ulicy usłyszałam natomiast stwierdzenie jakiejs polskiej rodzinki, że "...naprawdę poważnym problemem jest, że tu w ogóle nie ma gdzie się załatwić..."

DOPRAWDY?!

A wiecie, że ja tak samo myślałam kilka lat temu? Ten sam PROBLEM miałam w Brukseli na początku, że nia ma gdzie zrobić siku. Dziś zupełnie inaczej na to patrzę. W centrum miasta, szczególnie turystycznym, za dnia to serio nie mam problemu z wysikaniem się, gdy taką potrzebę poczuję. Wystarczy wejść do pierwszej lepszej knajpy i zamówić choćby coś do picia, a przy okazji odwiedzić toaletę, gdzie zwykle jest czysto, jest mydełko, ręcznik czy suszarka. W niektórych można się załatwić bez zamawiania czegokolwiek za opłatą. I to jest, myślę, najprostrze i najlepsze rozwiązanie tego problemu. Powiem więcej, nie wyobrażam sobie tzw publicznych kibli w takich miejscach, gdzie przewija się miliony ludzi. Nawet nie chcę sobie takiego kibla wyobrażać i nie chciała bym z takiego korzystać ani nawet obok takiego przechodzić...

Co innego na zadupiach albo po godzinach otwarcia. Wtedy faktycznie można mieć problem. No ale cóż, takie życie. Siuranie na ulicy jednak też odradzam. W Belgii też zresztą. W Amsterdamie tablice informują, że to 140 € kosztuje. U nas trochę mniej, ale mimo wszystko nie polecam.


Inne obserwacje

W tramwaju któregoś dnia byłyśmy świadkiem draki. Pracownik tramwaju opieprzał bardzo głośno faceta, który stanął sobie na środku tramwaju... Tyrada trwala przez chwilę, ku uciesze gawiedzi, aż w końcu gościu wyszedł ze swojej budki... (taka oszklona budka na środku tramwaju, gdzie pracownik tramwaju siedzi i filuje, czy ludzie skanują bilety i się zachowują jak należy)... i pogonił upartego dziadka na miejsce siedzące.

A było to coś w ten deseń: "Halo! Panie z wózeczkiem! Mówię do pana! Pan znowu tu stoi! Co ja wczoraj mówiłem?! Nie może pan tu stać! To niebezpieczne. Ile razy można powtarzać. Codziennie panu to mówię, a pan nie słucha w ogóle, tylko staje pan ciągle na środku. Może się pan wywrócić. Połamie sobie pan nogi, połamie sobie pan ręce, rozbije pan sobie głowę... Niech pan idzie do tyłu i usiądzie. Haaalo! Proszę pana, mówię do pana! Nie moooże pan tu staaać!!!"

W pociągu. Siedząc w pociągu powrotnym kątem oka zauważyłam, że babka siedząca po drugiej stronie z tyłu chyba zakłada majtki. Niemożliwe, pomyślałam i spojrzałam w tamtym kierunku. Możliwe! Odwróciłam głowę, ale kątem oka ciągle widziałam, jak babka zakłada oczobolnie zielone majtoszki od bikini na stopy i podciąga je do góry pod spódnicę. Pokokosiła sie i chwilę później je zdjęła. Borzzzze zielony. Laska mierzyła bikini w pociągu. Można? Można!

Te ludzie to so.


Jeszcze trochę zdjęć różnych z Amsterdamu...








łabędzia rodzina















czapla

pecunia olet - nie wiem co to, ale smieszne

ogródek przydomowy hehe













kranik 















6 komentarzy:

  1. Wspaniała wyprawa, mnie tam wszystko powaliło na kolana, widocznie za mało widziałam...
    Ależ córka jest do ciebie podobna, jak młodsza wersja Ciebie samej, niesamowite!
    Fajne detale wyłowiłaś, na pewno takiego miasta nie ma w przewodnikach:-)
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tu nie chodzi o ilość, tylko co się widziało. Jak pojedziesz parę razy do Brugii, Gandawy, czy nawet Mechelen, w którym ja bywam systematycznie, to Amsterdam jest tylko kolejnym podobnym miastem nad wodą z podobną zabudową i morzem wkurzających turystów, którzy ciągle ci stoją w drodze wszędzie. Jako się rzekło, ciagle ma swoje atuty i oryginalne rzeczy, które właśnie starałam się odkryć na własną rękę omijając popularne miejsca. A przewodniki też trzeba właściwie wybierać ;-) Jest np seria po nl "111 rzeczy, które musisz zobaczyć w..." albo po angielsku "Ukryte miejsca w..." i tam są właśnie nietypowe miejsca pokazane. My akurat korzystałyśmy z internetu, ale ci którzy pisali w necie korzystali z tych przewodników zapewne ;-)
      Wszyscy mówią, że Młoda do mnie podobna, a ja za bardzo tego podobienstwa fizycznego nie dostrzegam, bo z charakteru, zainteresowań i poczucia humoru to już owszem :-) No ale w końcu to moja córka, powinna być podobna :-)

      Usuń
  2. Pięknie piszesz, uwielbiam czytać Twojego bloga👌

    OdpowiedzUsuń
  3. zacznę od dupy strony czyli końca. Ogólnie fajne miejsca wyszukaliście bo mnie się Amsterdam jedynie z jaraniem kojarzy. Poza tym nie słyszałam nigdy o żadnej innej tamtejszej atrakcji żeby ktoś był/widział/polecał.

    Co do toalet to dla mnie wymóg zamówienia napoju żeby się wysikać jest bzdurą bo wymusza za jakiś czas kolejne picie w kolejnej knajpie. To jest moim zdaniem bez sensu. Zresztą jak mi sie chce siku nie ko0niecznie mi sie w tym czasie chce napić. Wolę opcję zapłacenia 2E i do widzenia. Ale taka opcja jest możliwa rzadko, często się spotyka że wc tylko dla klientów no i trzeba coś kupić. Niestety ... Z publicznymi wc nie mam problemów akurat za granicą naprawdę mega rzadko się zdarzają zaniedbane i obskurne. Nawet o dziwo w tym roku sporo się sikało na mop-ach przy autostradach w niemczech, francji i hiszpanii i były ok.

    Te ukryte kościoły to niezła ciekawostka. Nie słyszałam o tym.

    No i bilety. U nas jak wprowadzili elektroniczne kasowniki to początkowo też nam kazali odbijać bilet wchodząc i wychodząc to faktycznie było bzdurą i robiło korki. Ale potem od tego odeszli i teraz już tylko na wejściu sie kasuje albo jak sie ma zakodowany długoterminowy to sie nic nie robi tylko pokazuje w razie kontroli.

    Podziwiam jedzenie w MC Donaldzie bo ja od czasu choroby jednak już w takich miejscach nie jadam nic i staram się ogólnie w jakichś droższych ale zdrowszych. W Macu nic sie nie nadaje do jedzenia jak sie wie jak to jest przygotowane czy przechowywane ;) mój mąż pracował w USA w MC i horrory opowiada na ten temat. Teraz bardziej pilnuje tego co jem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielu się kojarzy głównie z jaraniem i dziwkami, ale wielu też poleca popularne atrakcje jak dom Anny Frank, wszystkie domy i muzea malarzy, muzea narodowe, które też bym obejrzała, gdybym miała dostateczną ilość czasu... Chciałyśmy (Młoda znalazła) jeszcze pójśc do kina w starym teatrze, gdzie zachowano oryginalną przepiękną salę, ale akurat była tam premiera Barbie i bilety to pewnie z miesiąc wcześniej trzeba było rezerwować... no więc obeszłyśmy się smakiem. Miałam też pójść na koncert organowy w bazylice, ale w końcu poszłyśmy do baru hehe.
      Wiem że jedzenie w maku to jeden syf, a mi nawet do tego nie smakuje za bardzo i sama bym tam nie poszła jeść, ale młodzież z kolei lubi to gównożarcie. No i z okazji wakacji to nie takie złe rzeczy się robi ;-)

      Usuń

Komentujesz na własne ryzyko