15 lipca 2023

W tym tygodniu zrobiłam dużo dobrych rzeczy.

 To był bardzo dobry, pozytywny tydzień... Jak to dobrze znów móc widzieć świat w wielu kolorach i czuć się normalnie, po staremu normalną inaczej i głaskać życie pod włos.

Naadal nie wygrałam w totolotka ani nie wydałam książki (żeby wspomnieć hecny wpis sprzed kilku lat https://belgianasznowydom.blogspot.com/2018/12/co-mi-sie-w-tym-roku-nie-udao.html ), ale byłam przez cały tydzień sobą, czyli optymistką z dziwnymi pomysłami i chęcią do życia. Ciągle tak z góry na dół emocjonalnie, ale też ciągle mam nadzieję, że czarne pochmurne godziny w końcu  się skórczą do minimum a słoneczne i niedorzeczne zajmą ich miejsce. 

Teraz jest łatwo o dobry nastrój, bo słońce świeci ładnie, wokół trzepocą kolorowe motyle, ciepły wiatr mierzwi włosy, a ptaki urządzają od świtu dzikie koncerty. W tym tygodniu, w przeciwieństwie do poprzednich, udało mi się poczuć wakacyjny nastrój, choć ciągle jestem w domu.

piasek rzeczny
Obejrzeliśmy z Młodym pod mikroskopem piasek zaczerpnięty z kurzej miski i się zachwyciliśmy jego pięknem. Serio nie podejrzewałam, że piasek jest taki ładny w powiększeniu. Dzięki książce z biblioteki odkryliśmy, że do oglądania niektórych rzeczy pod mikroskopem używa się zwykłej lampki, którą oświetla się obiekty nieprzeźroczyste z góry. Sama bym na to nie wpadła, a to poszerza teren obserwacji o pierdyliardy rzeczy. Uchwyt do telefonu mocowany na okular od Bressera (ta sama firma, z której jest nasz mikroskop)  jest o kant dupy. Nadal najlepiej sprawdza się mini statyw za 3 euro z Actionu do robienia zdjęć, ale efekty nie są zachwycające, bo zdjęcia nie oddają ani w połowie rzeczywistego obrazu widzianego własnym okiem przez okular mikroskopu.



kawałek kurzego pióra

kwiatek - pręcik

pyłek wyglądający jak miny w Saperze


siwoszek
Upolowałam kolejne owady do kolekcji i zabawy przyrodnicze"Insectenzomer" (owadzie lato) . Nie, nie zabijam owadów, tylko fotografuję i identyfikuję za pomocą aplikacji Obsidentify. Zabawa wyśmienita i bardzo wciągająca! Dziś np polowałam razem z Młodym, z tym że każdy na co innego. Młody szukał pokemonów, a ja owadów. Zasady jednak podobne - obydwoje używaliśmy telefonu, a potem wymienialiśmy się upolowanymi obiektami. Młodemu nawet bardzo się moje pokemony podobały. Zachwycił nas de blauwvleugelspringhaan czyli po polskiemu siwoszek błękitny albo trajkotka błękitna.  Zastanawialiśmy się skąd w nazwie ten błękit, ale w necie zobaczyłam, że on ma przepieknę niebieskie skrzydełka, które są widoczne tylko podczas lotu. Z bliska mienił się też na granatowo. 

Rozpiszę wam niderlandzką nazwę, bo uwielbiam te tutejsze słowa składające się z kilku: innych: blauw-vleugel-springhaanblauw - niebieski, vleugel - skrzydło, springhaan - konik polny, no dobra... dokładnie to skaczący kogut haha, bo springen - skakać, haan - kogut ;-) 








Ugotowałam dużo dobrych rzeczy: gołąbki, pierogi ruskie i z jeżynami, pizza dla Dziewczyn i kotlety mielone dla Młodego. Ktoś zapyta może, co w tym takiego nadzwyczjnego? Ano to, że często nie mam cały tydzień ani jednego pomysłu na obiad, który jadło by więcej niż jedna osoba. 

A przypomnę wam, że Młody nie je większości rzeczy, bo albo mu zapach, albo kolor, albo konsystencja, albo smak przeszkadza. Wiecie, że on lubi ruskie pierogi, ale tylko pod warunkiem, że nie ma w nich kawałków cebuli? Nawet najdrobniej pokrojona jest nie do przyjęcia, ale już starta na tarce przed smażeniem jest git. 

Młoda ma podobny problem, ale poza zmysłami smaku, wzroku i węchu jeszcze jej brzuch ma problem z akceptacją niektórych rzeczy (szkodzi jej nie tylko kawa i alkohol, ale też mleko, mięso i wiele innych produktów, szczególnie podczas menstruacji).  Od jakiegoś czasu jest zatem wegetarianką i pół weganką. Mięsa nie je (choć robi wyjątek dla szynki na pizzy), nabiału unika, używa zamienników roślinnych. 

Małżonek natomiast i Najstarsza nie wyobrażają sobie życia bez mięsa. Mnie tam jest wszystko jedno, ale gotowanie w naszym domu to bardzo wkurzająca sprawa. Na szczęście duże radzą sobie często same. Często, przeważnie raz w tygodniu, zamawiają sushi i czasem ja się podłączam do zamówienia. 

Odwiedziłam fryzjera i za bagatela 140 € odmłodziłam się o co najmniej 15 lat (no co?! ja sama chyba wiem najlepiej, ile mam lat! Teraz np mam 30 i niech nikt nie śmie uważać inaczej). 

Chciałam co prawda o wiele intensywniejsze kolory i miał być niebieski i fioletowy, ale nie mieli właściwego niebieskiego, więc szary wybrałam, więc efekt kolorystyczny jest nie całkiem taki, jaki chciałam, ale ogólnie jestem zadowolona. 

Wyglądałam już serio jak menel, a poza tym dobrze czasem zrobić coś innego i przepieprzyć kupę forsy na głupoty. Nie pamiętam, kiedy poprzednim razem byłam u fryzjera, ale kilka lat temu, bo przecież normalnie to sama się golę maszynką na 9 lub 13 mm. Poza tym przezj jakiś czas nie miałam w ogóle tego problemu.









O tak, jestem królową selfie, czy jak kto woli autoportretów. Nikt nie zrobi człowiekowi lepszego zdjęcia niż on sam, bo nikt nie wie, co człowiek chce na danym zdjęciu pokazać lub zobaczyć. Ja przeważnie jestem bardziej niż niezadowolona ze zdjęć wykonanych mi innych. No okej, Młoda zwykle wie, co ja myślę i co chcę mieć na zdjęciu, ale samojebka to jednak samojebka. Lubię się w to bawić. 

Dla przypomnienia i porównania moja facjata z poprzedniego roku, kiedy było mi dosyć łyso. Borze szumiący, wyglądałam, jakbym miała raka, czy coś. Jajówa!

chemioterapia to najlepszy fryzjer :P


Odbyłam rozmowy z dwoma poradzicielami z VDAB (biuro pracy) w sprawie kursu i pracy. 

Babka z Rentree doradziła mi nie wracać do pracy, a poprosić jak najszybciej o spotkanie z koordynatorem pracy z mojego Funduszu Zdrowia, by przekonać go, że moja dotychczasowa praca jest dla mnie za ciężka fizycznie i psychicznie. W tym celu mam też poprosić swojego lekarza i psychologa o stosowne atesty, a i ona też przekaże im swoją opinię. Jednym słowem, zasugerowała, że powinnam ściemniać ile wlezie, by Fundusz Zdrowia uznał, że nie mogę wrócić do dotychczasowej pracy i że muszę się przekwalifikować, by móc pracować, a do tego czasu muszę pozostawać na zwolnieniu lekarskim i powinnam zachować prawo do zasiłku, by w konsekwencji móc znowu podjąć pracę, którą będę w stanie wykonywać. 

Powiedziała, że skoro jest taka możliwość (a jest) to głupio by było z mojej strony z niej nie skorzystać. W końcu takie możliwości są tworzone specjalnie dla takich ludzi jak ja, czyli ludzi którzy np musieli się zmierzyć się z ciężką chorobą.  Mówi, żeby nie wracać do pracy tylko prosić o przedłużenie zwolnienia. 

Mam mieszane uczucia, ale chyba jej posłucham. Nie czuję się jednak ciągle wporządku jako zasiłkowiec. A może inaczej, może po prostu ciągle nie akceptuję do końca tego faktu, że dostałam diagnozę raka, choroby ciężkiej i potencjalnie śmiertelnej? Na tę drogę myślenia skierowała mnie koleżanka pisząc o swoich wątpliwościach i nie akceptowaniu swojej diagnozy (zupełnie innej, ale również zaskakującej).

Może ja faktycznie nie akceptuję do końca faktu, że takie rzeczy jak operacje, chemioterapia, radioterapia na prawdę MNIE (a nie komu innemu)  się przydarzyły, że to ja (a nie tylko jacyś tam przypadkowi ludzie) mam je za sobą. Jak nie do końca w to wierzę, że mnie się to przytrafiło, to nie mogę też wierzyć, że to mi w jakikolwiek sposób zaszkodziło, że w ogóle moje ciało ma cokolwiek z tym wspólnego. 

Być może (a raczej bardzo prawdopodobnie) mój mózg absolutnie nie ma chęci akceptować np takiego faktu, że wg statystyk mam co najmniej 30% mniej szans na przeżycie najbliższych lat niż moi rówieśnicy. Tak, są takie statystyki, czytałam, widziałam, słyszałam, ale co mnie to obchodzi i co ja niby mam z tym wspólnego...? Czy ja wyglądam na kogoś potencjalnie śmiertelnie chorego?

Nie chcę absolutnie akceptować faktu, że mogę już nigdy nie wrócić do pełnej sprawności fizycznej. Nie! - zawołam za moją koleżanką - NIE KUPUJĘ TEGO SZAJSU! Niech se inni chorują na raka, ja nie mam na to czasu ani chęci! Spieprzajcie ode mnie z tymi wszystkimi utrudnieniami! Może jak będę udawać, że to nie moja bajka, to sen się spełni. Może jak rozwalę termometr, to nie będę mieć gorączki.  O! 

Tą metodą przepłynełam przez te wszystkie niemiłe terapie i wszelakie inne życiowe problemy i to było dobre, ale teraz takie myślenie i życie podnad tym może być dla mnie szkodliwe. Jakoś łatwiej jest udawać, że to mnie nie dotyczy...

Może jak to napisałam czarno na białym, to będzie łatwiejsze do przełknięcia.

Może uda mi sie siebie przekonać, że po tym wszystkim, co mnie w życiu już spotkało, być może zwyczajnie mam teraz prawo do poopierdalania się, do życia w zwolnionym tempie, do korzystania z przywilejów należnych ludziom z diagnozą raka, do mienia w dupie opinii i potrzeb innych, do spełniania własnych marzeń. Takie proste a takie trudne.  

Druga babka  też nie była w zasadzie z VDAB tylko z firmy zewnętrznej przez VDAB wynajętej (coraz bardziej zadziwia mnie ta skomplikowana sieć różnych instytucji) do przeprowadzenia ze mną  talentgesprek, czyli swego rodzaju rozmowy kwalifikacyjnej. 

Głupia sprawa, ale denerowałam się trochę tą rozmową. Okazało się oczywiście, że zupełnie niepotrzebnie, bo babka wydała się wręcz zachwycona moim entuzjazmem i pozytywnym nastwieniem do kursu jak i potencjalnej pracy w świetlicy. Nawet jej się podobało, że szybko i dużo miałam do powiedzenia na każde zadane pytanie. No bo co jak co, ale w takich tematach okołodzieciowych to ja czuję się jak ryba w wodzie... z tym że ryba tyle nie gada.

Powiedziała, że z ogromną przyjemnością napisze mi pozytywną opinię do VDAB i co więcej poprosi i zaleci im nie tylko opłacenie mi kursu, ale też zapewnienie mi wsparcia jakichś coachów w trakcie nauki, ci to mają mi pomagać w organizowaniu nauki, planowaniu, odrabianiu zadań i temu podobnych...  Nie wiem, czy będę tego wszystkiego potrzebować, ale jestem jak najbardziej na tak.

Jestem usatysfakcjonowana. Teraz muszę zatem szybko załatwić atesty od specjalistów i umówić się w Funduszu Zdrowia. Nawet już wypełniłam formularz kontaktowy na stronie...

Kurde, a ja myślałam, że pójdę, popatrzę, zapiszę się na kurs i już, a tu tyle rzeczy trzeba załatwić, tyle spotkań odbyć, tyle zadań wykonać... Kręćka można dostać.

Ale trzeba też rzec, że bardzo pozytywnie to odbieram, że człowiek ma tyle różnych możliwości, że człowiek w chorobie może liczyć na tyle wsparcia, na pomoc fizyczną i materialną. Może i trzeba się ochodzić i owypełniać formularzy, ale najważniejsze, że są te wszystkie możliwości i że człowiek nie jest sam ze swoimi problemami. 

Ćwiczę i wracam powoli do formy

Staram sie uparcie ćwiczyć codziennie rano (w innych porach nie lubię). Nie zawsze wychodzi. Czasem nie mam czasu, bo muszę rano coś robić, gdzieś iść, czasem zwyczajnie czuję się obolała i zwyczajnie mi sie nie chce niczego robić. Staram się jednak mimo wszystko choć ze dwa razy nogą ruszyć i ze trzy wymachy rąk zrobić, bo choć tego ćwiczeniem nazwać nie można, to chodzi o zasadę, że mam ćwiczyć codziennie i taki obraz sobie we łbie zakodować, a to w tym celu wystracza. 

No, oczywiście jak bym tak zaczęła oszukiwać  codziennie, to było by to niedorzeczne, ale kilka razy w tygodniu jednak się staram serio trochę gimnastyki sobie zafundować. Nic wielkiego, żadne wielkie wyzwania ani wielki wysiłek - zwyczajnie rozruszanie i porozciąganie każdej części ciała. Zawsze przez lata mi to wystarczało, by zachować sprawność, mobilność i kondycję. Resztę dorobi się zwykłą codzienną aktywnością. Sprzątam przecież systematycznie duży dom, wieszam pranie no i jeżdżę rowerem. Ostatnio już staram się do wszędzie, gdzie tylko się da i czas pozwala zwyczajnie pedałować a nie lansować się na skuterze. Już spokojnie zapitalam te 5 kilometrów do sklepu po zakupy i z powrotem na zwykłym rowerze i nawet mi górki już nie przeszkadzają. Taka dziesięciokilometrowa trasa zakupowa w ogóle mnie już nie męczy, a co jeszcze 2 miesiące temu było nie lada wyzwaniem. Jest satysfakcja i radocha jak nie wiem co.

Niedomagania i bóle mnie jednak wkurzają i czasem mam tego dość, że non stop mnie coś boli, że normalnych, prostych ćwiczeń nie mogę wykonywać. Przeklinam to i to czasem dosyć głośno. No bo kurwa jebana mać, ileż można?! Ramię lewe się poprawiło. Dużo już więcej mogę nim robić, no ale nie mogę powiedzieć, by było wyleczone. Czasem jeden nierozważny i niewłaściwy ruch i funduję sobię taki przeszywający ból, że wszystkie gwiazdy przed oczami nagle mogę zobaczyć, a jakie uje wtedy lecą, to głowa mała, bo jestem zła na siebie i na raka, i na cały świat.

Teraz znowu nawala mnie jeszcze prawa ręka. Już kiedyś o tym było, bo operacja najwyraźniej jakieś ścięgno, nerwy, czy diabli wiedzą co jeszczem mi po prawej stronie uszkodziła. Teraz jest coś jakby za krótkie i  boli, gdy próbuję wyprostować rękę, czy np po coś wyżej sięgnąć. Po operacji miałam ten sam problem, ale potem to wyświczyłam i rozmasowałam i jakiś czas był spokój, a teraz znowu to samo. Nie wiem, może z gorąca się coś skurczyło czy jak.

 Nie wiem, co jest powodem, ale nawet w lustrze wyraźnie widzę, że coś jest za krótkie, no bo to widać gołym okiem przez skórę, że jakiś sznureczek sie tam napina. Ból ostry, jakby się coś miało urwać. Muszę uważać i muszę ćwiczyć i masować, żeby przeszło... Tak mi przynajmniej logika nakazuje. Zapytam się lekarki, jak pójdę po zastrzyk. Może co doradzi.

Kolańska i stopiszcza bolą po każdorazowym dłuższym staniu (choćby podczas gotowania) czy dłuższym chodzeniu. Łapią mnie piekielne skurcze w stopy, gdy tylko się położę wieczorem, czy też za dnia, ale po pewnym czasie przechodzą. 

Ale mogę już robić przysiady i pompki, czyli jest progres. Przysiady robię co prawda trzymając się stołu lub szafy a pompki tylko babskie na kolanach, no i nie robię tego więcej niż 5, ale to taki test postępów i poprawy. 

W piątek pomogłam Młodej w generalnym sprzątaniu jej pokoju

Pokój ma ok 35 metrów kwadratowych i latają po nim całe dnie i noce 2 papugi, które produkują tony kurzu, sypią piórami i na wszystko kupczą. Młoda sprząta tam sama systematycznie, ale tylko - że tak powiem - rynek i ptasi stół z jedzeniem, drabinką i innymi ptasimi zabawkami. Przed wyjazdem chciała jednak dokonać pełnego sprzątania i poprosiła Starą o pomoc, bo sama nie da rady. Już po kilkunastu minutach zaczęły ją piec dłonie, bo spociły jej się pod rękawiczkami. Bez rękawiczek ból skóry byłby nie do wytrzymania już po minucie. Ja tam lubię takie porządki, więc z chęcią pomogłam. Nie robiłam niczego nadzwyczajnego ani nie podnosiłam niczego ciężkiego. Pomagałam. Ot, zwyczajnie wszędzie, na każdej szafie, z każdego bibelotu dokładnie powycierałam kurz, odkurzyłam i umyłam mopem (mamy wiaderko Vileda z wirówką) podłogę. Na koniec wyszorowałam jeszcze fotel na kółkach za pomocą węża z wodą i szczotki. Młoda przenosiła ciężary (tak, fotel też) i sprzątała ptasi plac zabaw i ptasią stołówkę (najbardziej gówniane miejsca) oraz witrynę  z maskotkami, a Małżonek wytrzepał dywany. Jednym słowem praca łatwa, lekka i przyjemna, która zajęła mi może 2 godziny, ale dało mi to w kość. Dosłownie. Po południu ledwo suwałam giry. Wzięłam więc prysznic i zawołałam Małżonka na Netflixa, by razem fajniej jest wyciągnąć kopyta, bo i jemu też ciężka robota coraz mniej służy i coraz więcej problemów zdrowotnych przysparza. Niektórzy mówią na to SKS - starość, kurwa, starość!

Dziś byłam z Młodym na basenie. Dobrze mi to zrobiło. 

Przejeżdżając koło szpitala przystanęliśmy, by popatrzeć na alpaki. Fajne to stworzenia.


Młody nadal nie umie utrzymać się na wodzie, co wydaje mi się dosyć dziwne i niezrozumiałe. On nie boi się wody. Wskakuje do niej z wielką radością bez obaw, nurkuje, cuduje, robi fikołki pod wodą. Kocha wodę i chce się nauczyć pływać. W podstawówce mieli obowiązkowy basen przez kilka lat. Jeździli nań systematycznie co drugi tydzień i uczyli się pływać pod okiem instruktora. Młody jednak dotąd nie opanował sztuki utrzymywania się na powierzchni, choć bardzo sie stara. Nie wiem jak mu pomóc. Ja sama nie jestem dobrym pływakiem. Urodziłam się jednak nad rzeką, więc każde lato ganialiśmy sie pluskać. Rodzice, wujkowie i znajomi pływali i my się przy nich uczyliśmy naturalnie. Tata pokazał raz czy dwa co i jak i tyle nam wystarzcyło. Resztę dopracowaliśmy sami metodą prób i błędów. Umiem pływać jako tako. Nie wiem, czy to co robię, jest jakimś stylem, czy mieszaniną kilku, ale to nie ma dla mnie znaczenia. Unoszę się na wodzie i się przemieszczam z miejsca na miejsce. Pływam. Nie potrzeba mi nic więcej, by dobrze się bawić na basenie czy w innej tam głębszej kałuży. 

Dziewczynhy nauczyły się pływać na szkolnych zajęciach i też potrafią się utrzymać na wodzie. Młoda oczywiście nie bardzo może, ale jak jest upał to mimo bólu, musi raz do Ostendy pojechać i popływać, bo lubi, tylko że to dla niej okropnie bolesne.

Dlaczego jednak Młody sobie z tym ciągle nie radzi? Zaczęłam się zastanawiać, czy może być jakaś głębsza przyczyna, że mu nie idzie. Mam dwie teorie. Jedna z drugą związana.

Podejrzewam, że duże znaczenie ma jego wysokie uzdolnienie, tzn że wszystko mu bardzo łatwo przychodzi i on nie musi zbyt wiele robić, by osiągać efekty, ale pływanie może nie być w jego zestawie talentów i nad tym trzeba popracować... No ale on nie jest przyzwyczajony, żeby nad czymś musieć pracować, bo zwykle nie musi no i to go zniechęca. No bo jak to tak, że spróbowałem już tego 5 razy i nadal nie umiem? A jeszcze patrzysz na innych, którzy umieją... 

Już mówiłam o tym, że jak pojechał pierwszy raz z klasą na basen, to się okazało, że wszystkie pozostałe dzieci już umieją pływać, bo nadgorliwi rodzice od urodzenia wysyłali je na lekcje pływania. Gowniana sytuacja na dzień dobry.

Nigdy nie uczestniczyłam w takiej lekcji pływania, więc trudno mi oceniać jej przebieg, ale wiem, że Młody najpierw musiał zakładać czerwony czepek, by wszyscy wiedzieli, że nie umie pływać... Według belfra pomysł i może świetny, bo belfer wie, że czerwone czepki trzeba mieć na oku, by się nie utopiły, no ale, nie wiem jak wy, ale ja nie chciała bym nosić czepka idioty w czasie żadnej lekcji. Nie chciałabym, by wszyscy od razu widzieli, że jestem gorsza, że sobie nie radzę. Precież to by mnie zniechęcało na każdym kroku i pozbawiało motywacji, a jaki do tego obciach. Jeszcze genialniejszym pomysłem belferskim było wysyłanie młodego na lekcje pływania z klasą 2 lata młodszą (bo jego klasa była na wyżyszym poziomie), w której do tego były same wredne gnojki dokuczające i wyśmiewające młodego na każdym kroku. No i tu mamy drugą potencjaną przyczynę - psychika, obawa przed niepowodzeniem, obawa przed wyśmiewaniem...  Jeśli przy tym nauczyciel nie poświęci uwagi i/lub nie panuje nad gówniarzami (a takie mam podejrzeniam wynikające z opowieści Młodego i totalnym olewaniu przez wychowcę moich uwag czyli np zmuszanie do zajęć mimo zgłoszenia przeze mnie zarówno pisemnie jak ustnie bólu nogi po drobnym wypadku) to porażka gotowa.

Dzisiejsze zdarzenie zdaje się to potwierdzać. Gdy Młody ćwiczył pływanie na plecach, zjawiła się na basenie grupa jego znajomych - kolega i dwie koleżanki z klasy z rodzeństwem i jednym z rodziców. Nikt z najlepszych kumpli, ale też nie żadni nielubiani ludzie. Pomachali sobie od razu i wymienili uśmiechy. Młody jednak natychmiast wyszedł z "rzeki" i poszedł na zjeżdżalnię. Tamci po chwili dołączyli i chwilę ganiali wszycy razem tu i tam. Nawet na zewnątrz poleźli (basen ma przepływ na zewnętrzny basen, gdzie można pływać pod gołym niebem, ale jest tam diabelnie zimna woda, poza tym dziś nie było za gorąco). Potem tamci poszli skać do wody z deski, a Młody od razu stracił chęć do przebywania w basenie. Zjechaliśmy jeszcze ze 2 razy ze zjeżdżalni, potem chwilę  się pokręciliśmy w rzece, ale jego entuzjazm jakby wyparował. Ogłosił, że wychodzimy, choć zaledwie godzina minęła. Spróbuję to z nim omówić. No i będziemy dalej próbować. Wydaje mi się bowiem i Młody się z tym zgadza, że po dwóch razach już widzimy postępy. Coraz dłużej płynie na plecach i coraz lżej się go podtrzymuje, gdy próbuje pływać na brzuchu. 

No ale dobra, ciągle pozostaje pytanie, co oni kuźwa robili na tych lekcjach pływania w takim razie? Co to za nauczyciel pływania, który nie potrafił przez KILKA LAT nauczyć dziecka pływać? 

Jakoś dziwnie nieprzyjemnie przypomina mi to traktowanie naszej Najstarszej w pierwszej podstawówce w PL, kiedy to nauczyciele zajmowali się tylko i wyłącznie dobrymi uczniami, a dzieciaki z różnymi problemami były ignorowane i zostawione same sobie. Pokłosiem czego był fakt, że Najstarsza w drugiej klasie nie znała wszystkich liter, nie mówiąc o umiejętności czytania. Wychowawczyni w kolejnej podstawówce zajęło pół roku, by nadrobić braki, ale tak, nauczyła moje dziecko czytać, bo chciała, bo była prawdziwym nauczycielem z powołania i z zamiłowania.

Podejrzewam, że nauczycieli pływania też tu pewnie brakuje, ale ja mam na to bardzo proste rozwiązanie - skreślić pływanie z listy zajęć obowiązkowych. Moim zdaniem w tym kraju jest to zupełnie niepotrzebne, skoro wszyscy rodzice i tak wysyłają dzieci na lekcje pływania prywatnie. Gdyby nie było pływania w szkole, prawdopodobnie Młody by dziś umiał pływać, bo byśmy chodzili częściej na basen, ale skoro miał w szkole i nienawidził tego, to nie chodziliśmy wcale. 

Młody zaprowadził mnie dziś do miejsca, o którego istnieniu nie miałam pojęcia, choć znajduje się ono w naszej wsi i to w samym centrum. No ale co, fajnie jest być turystą we własnej wiosce po 10 latach w niej mieszkania. Na nowym osiedlu powstałym w miejscu starej szkoły stworzono uroczy zakątek. Są tam domki dla jeży, dla ptaków i hotele dla owadów. Rosną jakieś krzewy owocowe (jeszcze małe), z których można zrywać owoce. Ładnie to wszystko wygląda. Młody poznał to miejsce dzięki przejażdżkom rowerowym z kolegami z byłej klasy. Ciagle chodzą na rower całą bandą i kręcą po okolicy. Dobrze, niech się uczą samodzielności i niech pozostają jak najdłużej w kontakcie. Teraz powoli wszyscy się rozjeżdżają po świecie, bo taka pora. Młody ma jeszcze zaprosznie na jedne urodziny do kumpla z poprzedniej klasy do parku trampolinowego i chyba na nocowanie. 

A ja się cieszę, że on ma takie prawdziwe wakacje, a nie jak my za gówniaka, że głównymi atrakcjami wakacji było najpierw zbieranie truskawek, potem porzeczek, malin, czy co tam kto miał, potem obrywanie fasolki, żniwa, sianokosy i pierdyliard innych tego typu zajebistych zajęć od rana do wieczora a niekiedy i do trzeciej nad ranem, jak przy młóceniu groszku. Nigdzie człowiek nie wyjechał. No dobra, uczciewie mówiąc raz, RAZ! bodajże po 3 klasie podstawówki byłam z babcią 3 dni u cioci w mieście. Jedyne prawdziwe wakacje w całym życiu szkolnym. Takie to było życie wiejskich dzieci. Nikt nigdzie nie wyjeżdżał tylko każdego gonili do roboty w polu. Dobrze, że mieliśmy tę rzekę, ten las, że czasem moglimy pogonić do sąsiadów, że mieliśmy rowery i bójną fantazję. My jeszcze mieliśmy komputer i cała wioska się do nas schodziła czasami na granie. Miało to wszystko oczywiście jakieś tam pozytywne strony, ale fakt jest taki, że nie mieliśmy wakacji i że ja wakacji z tego powodu nie lubiłam i z utęsknieniem czekałam każdorazowo na ich zakończenie. To mi bardzo wypaczyło postrzeganie świata. 






13 komentarzy:

  1. Nauka plywania to pohukiwanie z gory. Moze nie slyszec co mowi nauczyciel, plus sensoryczne problemy i jest ciezej niz innym. Tylko w Usa widzialam ze nauczyciel plywania byl w wodzie i mowil i ukladal cialo do plywania. Dziecko moze miec aliteryzacje plywacka, czy asymetrie ciala.

    OdpowiedzUsuń
  2. My też takie wakacje mieliśmy w polu przy sianie wstawanie rano i do roboty i to wakacje się nazywalo

    OdpowiedzUsuń
  3. Gotować nie lubię, więc gdybym miała taki kosmos jak u ciebie, to chyba bym zwariowała.
    Ładnie Ci w odrastających włosach, świetnie się układają i nie musisz farbować, naturalne pasemka:-)
    Z nauczycielami jest jak w innych zawodach, trafisz na pasjonatów i na zwykłych pracowników oświaty. U nas generalnie są zbyt liczne klasy i jeśli do tego trafia się uczniowie z deficytami, to nie wiesz, co robić najpierw, bo rodzice uzdolnionych tez mają swoje oczekiwania...
    Chyba kupię sobie mikroskop, tak mnie zachęcacie tym podglądaniem:-)
    Dziś wiele dzieci ma fantastyczne wakacje, ale nie potrafią tego docenić, a szkoda.
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się w 100 % z tym, że nauczyciel też człowiek i nie każdy robi to co lubi i do czego się najlepiej nadaje i że jeszczde się taki nie narodził...
      Ja wiem, że nie muszę farbować włosów ani w ogóle niczego nie muszę, ale czasem po prostu chcę coś zmieć, zrobić coś innego, zaszaleć, przyciąć głupa.
      Mikroskop polecam raz jeszcze :-)

      Usuń
  4. Jestem od Ciebie młodsza, ale również wychowałam się na wsi (jak już wcześniej ustaliłyśmy, pochodzimy z podobnych stron) i mnie również nie ominęła wątpliwa przyjemność ciężkiej pracy fizycznej. Dla mnie zawsze najbardziej wkurzające było to, że musieliśmy pomagać rodzinie i dziadkom, których nie lubiłam (dziadek był alkoholikiem) - oni w przeciwieństwie do nas mieli gospodarstwo rolne, więc długie godziny spędzone na zbieraniu ziemniaków, żniwach (czasy kosiarek, snopowiązałki były wybawieniem, o kombajnach mało kto wtedy słyszał) albo młocce (jak ja tego nienawidziłam!). U nas do późnej nocy trwało tzw. "skubanie piór" - przygotowywanie pierza do poduszek i pierzyn. Wtedy schodziły się okoliczne sąsiadki na te "babskie wieczorki".

    Ja o tyle miałam szczęście, że mój tata uwielbiał podróżować, robił to zawodowo i często mnie zabierał ze sobą w długie trasy po całej Polsce. Oprócz tego dochodziły czasem jakieś wakacyjne wyjazdy.

    Fajny masz naturalny, srebrny kolor włosów.

    W Irlandii dopiero dziś się rozpogodziło, ostatnie dni w moim hrabstwie to nieprzerwany deszcz! Czerwiec był suchy, ciepły i słoneczny, ale lipiec jest przeciwieństwem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja skubania piór nie pamiętam, a młockę i snopki tylko przez mgłę, bo u babci i sąsiadów się młóciło. Moja rodzina była jedną z pierwszych, którzy wpuścili komajn na pole. Rodzice zawsze wspominali ten dzień ze śmiechem jak to reszta wioski stała wokół pola i wykrzykiwała, że bóg ich pokaże, że to diabelskie urządzenie, że życiodajne boskie zboże marnuje itd. Rodzice sprzedali konia i kupili traktor jak ja byłam malutka. Co nie zmienia faktu, że przy żniwach i tak zawsze był zachrzan. Czasem do pierwszej czy drugiej w nocy podawaliśmy wiadra z ziarnem na piętro na stajnią. Jak tak kilka ton się w wiaderkach metalowych podało, to ręcę mało nie odpadły na drugi dzień, a kręgosłup jak to jechało. No i układanie sprasowanej we wiązki słowmy na wozie i w stodole to też było co dobrego brrr - jak to kłuło i drapało, a jak gryzło w nos i gardło.

      Usuń
  5. wyglądałam jakbym miała raka tak mnie rozbawiło, że nie mogę wiecej skomentować ...

    Aaaaa nie znoszę starych odgrzewanych obiadów dlatego rzadko robię coś z wyprzedzeniem a np. pierogi za dużo roboty :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. z tym przekwalifikowaniem i resztą to widzę podobny system jak u nas tylko u nas namawiają żeby próbować iść na rentę i w międzyczasie zmienić prace. Też mam z tym problem bo do mojej pracy wrócić zbytnio nie chce i nie moge a na rente sie nie czuje aż tak chora. Jednak inni pracują i ja też chce tylko muszę coś innego teraz robić.

      Co do chorej ręki to o czym piszesz to na 100% sznur limfatyczny to jest napięcie powięzi które trzeba przerwać. Czasem sie uda samemu ćwiczeniami a czasem trzeba to naprawić u fizjo. Mnie sie to zrobiło zaraz po operacji i byłam 2x na zbiegu masażu i babka mi to naprawiła. Ale to wraca i może sie robić od czasu do czasu. najpierw ciągnie od pachy do łokcia a jak sie zaniedba to dalej aż do małego palca. Ja już miałam aż do dłoni. Byłam teraz na rehabilitacji 10 dni i jeszcze mi to też poprawiali na nowo.

      Tu masz o tym fajny filmik i ćwiczenia

      https://www.youtube.com/watch?v=xthxwbHw480

      Lecę dalej czytać

      Usuń
    2. może Twój młody lepiej by się uczył tego pływania gdzieś w grupie samych czerwonych czepków z takimi dziećmi co startują wszystkie od zera a nie już umieją.

      A co do wakacji to akurat ja jeździłam na różne kolonie i pielgrzymki ale mój pierwszy mąż miał pecha bo miał babcię na wsi. Takiej prawdziwej wsi gdzie po ogródku kury zasuwają, nie ma łazienki tylko wychodek za domem a wodę się grzeje na piecu. I on za dziecka NIGDY nigdzie na koloniach nie był bo u niego się mówiło na wakacje pojedziesz do babci i go zawozili na 2 miechy i tak samo musiał tam z wsiowymi kuzynami zapitalać przy sianokosach, wykopkach i innym zbieraniu owoców. Też kiepsko wspominał bo to nie był żaden odpoczynek dla miastowego dziecka. Zresztą dla żadnego nie jest.

      Usuń
    3. Fajnie, że Cię rozbawił głupi tekst. Takie było zamierzenie ;-)
      U nas to też w sumie najpierw trzeba dostać stwierdzenie "niepełnosprawności" by móc np pójść na przekwalifikowanie, o ile dobrze rozumiem, to co czytam i co mówiła ta moja kołczka... No ale to wciąż ten sam fundusz zdrowia stwierdza, orzeka, zatwierdza, zezwala... i dla mnie de facto nic się nie zmienia. Nie długo się dowiem, jak to wygląda pewnie, to opowiem.
      Z grupową nauką pływania to ciężko by było, bo on ma 11 lat, a dzieci w tym wieku to skaczą do wody na główkę i przepływają ileś tam metrów różnymi stylami. Pływać uczą się maluchy... No i z grupą prawdopodobnie będzie nadal problem, bo moze być, jak tam ktoś powyżej napisał, że on nie słyszy, co mówi instruktor, gdy mówi do wszystkich. Musiała bym mu indywidualne lekcje wykupić, ale nie wiem, czy mi się też chce go wozić na basen obowiązkowo, no i boję się, że ciężko będzie trafić na kogoś, kto go zrozumie, bo on jednak jest specjalny.. :-) Spróbuję sama go nauczyć. Teraz jest z tatą w PL i już kupił sobie własną "deskę" i "długą piankę" do pływania. Myślę, że kupimy sobie karnet i będziemy chodzić codziennie albo co drugi dzień na basen aż się nauczy. A jak się nie nauczy po kilku razach to trzeba będzie to zbadać u specjalisty, bo może faktyczie ma jakiś problem fizyczny...

      Usuń
    4. u nas można mieć papier o niepełnosprawności albo z ZUSu do wskazań do pracy właśnie albo renty albo z Komisji takiej miejskiej. Ja mam obydwa. Z czego zo z miejskiej mam korzysniejsze bo na rok uznali mnie za umierającą i mam najwyższą grupę inwalidzką. Wyrobiłam sobie legitymację na której mam zapis po francusku i po angielsku i na wakacjach w Hiszpanii w wiele miejsc na podstawie tej legitymacji weszłam za darmo i osoba towarzysząca też. Także warto to załatwić :) za rok już mi tego nie dadzą wiec korzystam teraz.

      Z basenem rozumiem. To faktycznie sens byłby chyba jedynie w indywidualnych lekcjach.

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima