18 sierpnia 2023

Nie cierpię tygodni ze świętem w środku

Ekspresowa nauka pływania, ciąg dalszy.

Odkąd pamiętam, wkurzało mnie, gdy w środku tygodnia wypadł dzień wolny. Zawsze potem człowiekowi się dni kałapućkają i próbuje np usilnie z czwartku zrobić drugi poniedziałek, co czasem głupio się kończy.

Teraz na szczęście nie chodzę do pracy, to takie zamieszanie nie jest groźne. Prawie tylko zapomniałam, że miałam iść do sąsiadki pomóc jej z myciem okien przed świętem wina. Na szczęście Małżonek mi wieczorem przypomniał, pytając czy będę szła... 

Chwilę wcześniej obiecałam Młodemu, że rano pojedziemy na basen, więc trochę  głupio wyszło... Jednak sąsiadce obiecałam wcześniej, przeto zapromonowałam Młodemu, że pojedziemy pływać po południu. Się zgodził. 

Jednakowoż okazało się, że to pomysł najgłupszy z możliwych. Po południu na basenie byli wszyscy! Ja pitolę, na zjeżdżalniach kolejki, w "rzece" łeb koło łba. Na dziecinnym jakaś kurde cała półkolonia. Na głównym basenie też pełno ludzi. Na zewnątrz było fajnie, bo tam nie było nikogo, ANI JEDNEJ OSOBY, gdyż było pochmurno i niewiele ponad 20 stopni ciepła. Dla mnie bomba. Se przepłynęłam zewnętrzny basen w spokoju w te i nazad parę razy, ale Młody zaczął zaraz strzelać zębami i skóra zaczęła go boleć, więc musieliśmy spylać do środka. Chwilę jeszcze na głównym basenie poćwiczył, ale bardziej niż niechetnie i ostatecznie nasza wizyta trwała nie całe pół godziny, bo mu się nie podobało, że tyle ludzi. 

Mnie też się nie podobało. 

Nie lubimy ludzi. 

Jeśli na basen, to tylko zaraz po otwarciu, zanim cały plebs się zlezie. 


Młody z kluską na basenie

Najważniejsze jednak, że pływanie coraz lepiej mu idzie. Już udało mu się kawałunio przepłynąć bez wspomagania w postaci piankowej deski czy kluski. Wołał głośno z radością: PŁYNĄŁEM! PŁYNĄŁEM! Cieszyłam się razem z nim. Załapał, o co w tym chodzi i jak to działa. Jeszcze trochę i będzie pływał jak ryba. Matka jest jednak najlepszym instruktorem na świecie, nawet jak sama pływa tylko tak sobie średnio na jeża, bo matka najlepiej rozumie potrzeby swojego dziecka i najlepiej je zna. 



List do szkoły pt "Nasze dziecko jest..."

Nie pamiętam, czy wspominałam tu o tym, że dyrekcja szkoły średniej droga internetową poprosiła nas, czyli wszystkich rodziców pirszorocznych o napisanie (dobrowolnie) listu o swoim dziecku i wysłaniu go przed zakończeniem wakacji na podany adres mejlowy szkolnego pedagoga (raczej flamandzkiego odpowiednika tej funkcji), ażeby szkolna ekipa mogła się z grubsza zorientować, z kim będą mieć do czynienia w tym nowym roku szkolnym. Pomysł, moim zdaniem, świetny i bardzo dobrze o szkole świadczy.

Z przyjemnością i wielką nadzieją napisałam taki list. Przed wysłaniem dałam go do przeczytania Młodemu, by mógł zatwierdzić i ewentualnie skorygować informacje, które tam zamieściłam. Czytając kiwał tylko głową potwierdzająco, co wydało mi się bardzo miłe i budujące. A napisałam dosyć dużo o nim wymieniając zarówno jego talenty, zainteresowania, umiejętności jak i liczne problemy. 

Powiem wam, że nie mogę już się doczekać, by poznać bliżej tę szkołę i się przekonać, czy nasze dobre przeczucia się sprawdzą i czy to faktycznie będzie dobra szkoła dla naszego wyjątkowego syna. Izydor też jest ciekawy, choć - wiadomo - jemu to już nie bardzo się spieszy do rozpoczynania szkoły. Myślę, że większośc dzieci uważa, że wakacje mogły by dłużej potrwać... 

Młody znalazł koło domu czterolistną koniczynę. Niech mu przyniesie szczęście w nowej szkole.



Niezdolność do pracy i przekwalifikowanie, pomieszanie z poplątaniem

Ubawiłam się wielce tym "inleefmomentem", o którym wam wspominałam. Po dwóch tygodniach od mojego zgłoszenia i braku znaku życia ze strony tej instytucji wysłałam mejl na podany w potwierdzeniu przyjęcia zgłoszenia adres i się dowiedziałam, że podany adres mejlowy nie istnieje. Bardzo śmieszne.

 Napisałam zatem na adres, z którego przyszło potwierdzenie, bo zaczynał się on od słowa "info" co zwykle oznacza właściwy adres do wszelakich zapytań. Dostałam automatyczną odpowiedziedź, że ta strona, którą podano mi w zadaniu VDAB jest nieaktywna, nieużywana i że teraz mają nową stronę. Poszłam na tę nową stronę i nie znalazłam tam żadnych "inleefmomentów" a jedyne informacje na temat opiekuna dzieci dotyczyły pracowników żłobków, czyli bobasów, które mnie w żaden sposób nie interesują, bo nie lubię niemowlaków. 

I tak cały czas coś...

Czyli się okazuje, że biuro pracy ma nieaktualne informacje i wpuszcza ludzi w maliny. Niefajnie. Do rozpoczęcia mojego kursu już coraz bliżej, a ja się kręcę jak gówno w przeręblu pełna niepewności, bo ja bym chciała mieć wszystko w papierach uporządkowane i móc sobie czekać w spokoju na rozpoczęcie roku szkolnego. A tak to się cały czas denerwuję, wciąż siedzę jak na szpilkach i źle śpię, bo ja muszę mieć wszystko uporządkowane i pozałatwiane. Nie lubię niejasnych sytuacji. Nie potrafię tak funkcjonować normalnie.

Napisałam natychmiast mejl do babki z VDAB i otrzymałam automatyczną odpowiedź, że pani  jest do konca tego tygodnia na wakacjach. Super. Czekam zatem do poniedziałku, aż powróci, z nadzieją, że się odezwie.

Wizyta u koordynatora powrotu na rynek pracy z mojego funduszu zdrowia za to bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Okazało się, że spotkałam tam przesympatyczną babeczkę, której reakcja mnie totalnie zdziwiła. 

Ja się nastawiłam na to, że będę musieć się gęsto tłumaczyć i przekonywać albo może i błagać, udawać chorą, przedstawiać liczne atesty od wszystkich możliwych specjalistów i w ogóle walczyć rękami i zębami o to, by przekonać tego koordynatora do tego, że nie jestem zdolna do wykonywania swojej dotychczasowej pracy, ale chcę iść na kurs by wykonywać inną pracę i ja z takim nastawieniem weszłam do gabinetu. 

A tu suprajs.

Zdążyłam tylko powiedzieć, że pracowałam jako sprzątaczka, ale teraz w związku z leczeniem raka nie dam rady tej pracy wykonywać... a pani prawie wykrzyknęła "no oczywiście". Dalej dodała jeszcze, że to świetny pomysł, że skoro nadarza się okazja, to trzeba z niej korzystać i zmienić pracę, bo sprzątanie to ciężki zawód, to nie dobra praca... spytała retorycznie, czy wyobrażam sobie pracę w tym zawodzie choćby do 60tki nawet będąc zdrowym... I w ogóle zaczęła mnie praktycznie sama przekonywać, że powinnam zmienić pracę i zapomnieć o sprzątaniu czy jakiejkowliek innej robocie fizycznej... Wprawiła mnie tym w wielkie zdumienie, aż koparę musiałam z podłogi zbierać...

Dalej zapytała, wypełniając formularz do biura pracy, czy może wpisać, że nie mogę wykonywać żadnej ciężkiej pracy fizycznej i tak wpisała. Oznajmiła, że to musi podpisać lekarz, bo ona tylko pośredniczy, a tylko lekarz może wydać ostateczną opinię i zezwolenie, ale, dodała, dalej z pewnością w głosie brzmiącym jak machnięcie ręki i sugerującym, że to tylko formalność, iż ona przekaże to lekarzowi najszybciej jak się da. Powiedziała, że akurat tego dnia nie ma żadnego lekarza, ale nazajutrz będzie. Parę sekund później wrzuciła dokument do skanera i oznajmiła, że wysyła lekarzowi, to wtedy będzie jeszcze szybciej załatwione. Zaiste, zaraz na drugi dzień rano otrzymałam od niej e-mail z podpisanym dokumentem, który wystraczy sobie wydrukować lub przesłać dalej do VDAB. 

Niesamowite.

Choć jedna rzecz w tej drodze do przekwalifikowania okazała się lekka, łatwa i przyjemna, a powiedzmy sobie szczerze, to tej najbardziej się obawiałam, bo każdy wie, jakie są te wszystkie komisje orzekające i tp... A tymczasem tu taka miła niespodzianka. 

Babka dodała, że po 9 miesiącach niezdolności do pracy, czyli w moim przypadku od połowy grudnia tego roku, mogę (ale nie muszę) rozwiązać umowę "wegens medische overmacht" czyli, jakby to powiedzieć... z powodu medycznych sił wyższych. Takie wypowiedzenie umowy ma inne konsekwencje niż zwyczajne, bo daje np prawo do otrzymywania zasiłku dla szukajacych pracy. Zanim to zrobię, mam się wcześniej jeszcze z nią skontaktować. 

Do Brukseli pojechałam tym razem skuterem. Tylko nawigatora ze sobą zabrałam. Młoda nie miała nic przeciwkotemu, by być nawigatorem. Sama bym raczej długo błądziła. Co za zadup! Nienawidzę Brukseli! Droga przez okoliczne wioski na górkach położone za to była ciekawa i ładna. W sensie ciekawa i ładna, bo już sama jazda skuterem po takim np bruku pod górę wąskimi dróżkami to, że tak powiem, średnio na jeża.. dy-dy-dy-dy-dy.... aż łeb odpada, o zadku nie wspominając nawet.


Odezwała się też moja kołczka z Rentree, by spytać, jak poszło na tej rozmowie i zaproponowała spotkanie online. Tamta koordynatorka z kolei osądziła, że skoro jestem pod przewodnictwem Rentree, to wszystko powinno sprawnie zostać załatwione w kwestii takie wypowiedzenia umowy itd, bo taki fakt wiele ułatwia.

W tym tygodniu odezwała się też konsultantka Najstarszej z Emino informując, że właśnie wróciła z urlopu i przeczytała mój mejl. Zaproponowała spotkanie online, by wyjaśnić sytuację roboczą Najstarszej. Zaproponowała dzisiejszy wieczór, ale jeszcze nie otrzymałam konkretnej godziny... Nic to, ważne że odpisała. Na spotkanie możemy już spokojnie poczekać. Choć nie ukrywam, że jaknajszybciej chciałabym wiedzieć, na szym stoimy, czyli czy Najstarszej należy się np jakiś zasiłek dla szukających pracy, czy oczekują, że bedzie szybko nowej pracy szukać, czy też dostanie czas na wyjaśnienie i poprawienie sytuacji zdrowotych... 

Nasza lekarka powiedziała, że Nasza Zuzanna prawdopodobnie potrzebuje trochę odpocząć, bo być może przemęczenie powoduje to pogorszenie koncentracji i kłopoty z pamięcią.... Ale fajnie by było, gdyby potem mogła dalej pracować. Ona też tego chce oczywiście. 

Chciałam zapytać naszej nadwornej psycholożki, czy u nich przypadkiem by nie zrobił testu na ADHD (na stronie stoi, że tylko do 17 lat robią, ale w innym miejscy z kolei piszą, że badają też dorosłych...), ale automat powiedział mi, że ona też się urlopuje do przyszłego tygodnia. 

Poza tym muszę psycholożke poprosic w końcu o wypisanie dokumentu dla Młodej, by można było w koncu wysłać te dokumnety do FODu, w sprawie uznania niepełnosprawności i może w konsekwencji przyznania jej jakiegoś zasiłku. 

Kołczka Młodej, po tym jak ostatnio nagle odwołała spotkanie,  gdzieś też znikneła i nie daje znaku życia, a chciałyśmy jej zapytać o te dokumenty do FOD m.in.

O i to tak, wszyscy się urlopują, a ja tu muszę tyle spraw załatwić jeszcze pilnie na gwałt. Ech. Się niecierpliwa ostatnio zrobiłam strasznie...



Za dużo mam wszystkiego też na głowie i chwilamki mam już serdecznie dość tych wszyskich urzędów, spotkań, załatwień, mejli, telefonów. To nie dla mnie takie sprawy. Nienawidzę telefonować nigdzie. Dla mnie rozmowy telefoniczne to dużo nerwów i spory dyskomfort psychiczny. Przecież ja nawet z Małżonkiem praktycznie przez telefon nie rozmawiam, z wyjątkiem pilnych nagłych sytuacji podbramkowych...

Choćprywatne rozmowy to jeszcze jak cię mogę. Ba, jeśli chodzi np o czytelników tego bloga piszących do mnie z pytaniami, to ostatnimi czasy nawet sama proponuję od razu rozmowę przez whatsappa czy messenger, bo nie chce mi sie pisać ponownie, po raz niewiadomo który tego samego...

A tak, tak, ja ciągle systematycznie jestem nagabywana przez Rodaków planujących przeprowadzkę do Belgii albo w trakcie tej przeprowadzki będących, którzy mają przenajróżniejsze pytania i wątpliwości dotyczące życia w tym kraju. O dziwo jeszcze mi się przez 10 lat nie znudziło odpowiadanie na te wszystkie pytania, a poznawanie nowych ludzi nadal mi sprawia frajdę. No więc jak coś, to piszcie śmiało, tylko pamiętajcie, że nie jestem wszechwiedząca i nie oczekujcie po mnie zbyt wiele ;-)

Tak że tak, ostatnimi czasy mam często wrażnie, że pracuję w jakimś urzędzie,  a nie że na zwolnieniu lekarskim jestem, tyle tych spraw jest do załatwienia. Na prawdę mnie to już zaczyna ogromnie męczyć. Czy nigdy się nie skończy ten parcour po urzędach, lekarzach, psychologach, szkołach....?

Wywaliliśmy zmywarkę na zbity pysk

Kiedy wprowadziliśmy się do naszego domu 10 lat temu, z ciekawością i wielkim entuzjazmem testowaliśmy obecną tu zmywarkę, bo czegoś takiego nigdy wcześniej nie widzieliśmy na żywo. Fajne ci to było urządzenie i wielce ułatwiało nam życie. Niestety jakiś czas temu zaczęło się strasznie opierdzielać przy robocie i oddawało gary coraz mniej umyte. Zgłosiliśmy właścicielom, ale jak usłyszałam że "nie wszystko na raz", bo najpierw wymienią te okna a potem dopiero się "rozejrzą za jaką UŻYWANĄ zmywarką", to stwierdziliśmy, że chyba trzeba mieć ich w doopie i samemu sobie kupić za jakiś czas, bo to szkoda zdrowia na przepychanki z właścicielami i liczenie na ich łaskę... Już wymienili nam przeciez kuchenkę na używaną... do której strach było podchodzić... Dzięki bardzo. 

Małżonek już nawet zaczął przeliczać eko-czeki i oglądać sklepy internetowe, ale jak pojechał z Młodym do PL, to ja stwierdziłam, że nie używamy zmywarki przez 2 tygodnie, bo szkoda zachodu i tak odkryłam, że my ciągle potrafimy myć naczynia w rękach i w rezultacie doszłam do wniosku, że skoro przez ponad 30 lat potrafiliśmy się bez zmywarki obejść w Polszy, gdzie były do mycia wielkie gary po mleku, maśniczki, wirówki do mleka i inne przenajdziwniejsze kuromesła uzywane w gospodarstwie, to co to za filozofia umyć parę kubeczków i misek? Podzieliłam się tymi przemyśleniami z Małżonkiem. Ten po krótkim namyśle przyznał mi rację. I tak umówiliśmy się, że na długim weekendzie wykopiemy to stare pudło i na tym miejscu postawimy naszą lodówkę, która dotąd figurowała w kanciapie z pralką, co było dosyć karkołomnym pomysłem, gdyż po każdą pierdołę i z każdą pierdołą trzeba była latać do kanciapy. No ale ten nasz dom to tak trochę po siekierze jest zaprojektowany i jeszcze gorzej urządzony. No ale po chałupie wybudowanej w latach 20-tych to nie ma się co spodziewać jakichś cudów. Przykre jest tylko, że właściciele nie kwapią się za bardzo do poprawienia czegokolwiek i że o wszystko trzeba się wielokrotnie upominać, by w koncekwencji częstokroć otrzymać jakąś prowizorkę albo używane badziewie. Nie, nie mam nic przeciwko używanym rzeczom. Wprost przeciwnie, pod warunkiem jednak, że owe rzeczy reprezentują jakiś poziom i spełniają choćby podstawowe warunki bezpieczeństwa. Tu nie zawsze tak jest.

Do niedawna byliśmy bardziej niż zadowoleni z wynajmowanego domu i jego właścicieli. Ostatnimi czasy jednak wszystko po kolei zaczyna się w tym domu psuć i niedomagać, co jest rzeczą oczywistą, bo tak to już jest, że przedmioty mają określony czas przydatności... Jednak właściciele zdają się to nie do końca rozumieć, a my po ostatnich podwyżkach płacimy blisko tysiąc euro czynszu i chcielibyśmy, by dom był tego wart... Coraz częściej zastanawiamy się nad zmianą otoczenia nie tylko z tego powodu, ale jeszcze nie zdecydowaliśmy się co do miejsca...

Póki co próbujemy ratować naszą rzeczywistość na tyle na ile się da. Na przykład wywalając zmywarkę na zbity pysk... Lodówka pod ręką w kuchni to dobre rozwiązanie, gdyby tylko jeszcze głupi mózg raczył to przyjąć do wiadomości i nie wysyłał człowieka po jajka, szynkę, ser i warzywa do kanciapy. Człowiek idzie tam tylko po to, by zobaczyć, że lodówki tam nie ma i przypomnieć sobie, że ona stoi teraz w kuchni. Najlepsze jest, gdy stoisz koło lodówki i na nią się patrzysz, a potem idziesz do kaciapy.... by zawołać: ludzie, ktoś zajumał lodówkę!



Świnie nie mają z tym nic wspólnego, 

ale takie słodkie zdjęcie im zrobiłam, że muszę je gdzieś wetknąć. Bobek i Lady jedzące wpólnie to samo źdźbło trawy... One są takie piękne i takie sympatyczne. Nie da się tego nie lubić po prostu. Do tego to bardzo cichutkie i spokojne zwierzątka. Ktoś kiedyś napisał w komentazru, że świnki mu non stop piszczały i to go wkurzało. Nie raz się nad tym zastanawiam, bo one przecież nie piszczą cały czas, a tylko gdy pora karmienia przychodzi, a człowiek nie kwapi się z dostarczaniem żarła. No okej, czasem cyganią trochę i domagają się jedzenia w innych porach, gdy usłyszą, jak ktoś szeleści workiem, ale zwykle jednak w okolicy pory karmienia, gdy już w brzuszku burczy trochę...


No bo wiecie u nas wszystko ma swój czas. Nasze świnie mają zawsze 24/7 siano w paśniku, wodę w poidełku (w gorące dni dodatkowo wodę w misce) oraz karmę suchą (ziarno i tp) w miseczce. Rano przed siódmą dostają świeżą trawę, w południe jedną cykorię do podziału, a wieczorem trawę i paprykę albo inne warzywo. W ciągu dnia dostają też czasem deserek, czyli jakiś owocek lub dodatkowe warzywko, które sami zajadamy - malutki kawałeczek jabłuszka, kalafiora, ogóreczka, bananka dla każdej świneczki. Innym razem jest to liść mięty, bazylii czy inne tam zioło. No i one w tych trzech określonych porach się dopominają o swój posiłek głośno "utając" uuut-uuut-uuut. W innych porach sobie drzewmią w domkach albo podgryzają sianko czy ziarenka. Świnka musi jeść co chwilkę,  bo jej układ pokarmowy tego wymaga. Świnka musi mieć siano cały czas, by w każdej chwili mogła sobie pochrupać. Chrapanie siana i gałązek potrzebne jest ponadto do ścierania ciągle rozsnących ząbków. Ot, cała filozofia świnkowa. Jak wszystko idzie zgodnie z planem, człowiek nawet może zapomnieć, że świnki są w domu, bo jest tak cichutko i spokojne w klatce. Taki komfort jednak kosztuje i to sporo i dobrze, by ludzie o tym pamiętali, zanim przyjdzie im do głowy kupić czy zaadoptować takie czy inne zwierzątka. 

Świnkom nie wystarczy raz kupić klatkę i domki za kilkaset euro. Tak, mowa KILKUSET EURO, bo mowa o godnych warunkach życia świnek a nie smutnej wegetacji w ciasnocie i smrodzie. Do tego liczyć się trzeba z tym, że to nie jest zabawka tylko żywa istota potzrebująca codziennie jeść zdrowo i żyć w czystości.  Policzcie se sami: codziennie jedna cykoria i jedna papryka plus kilogramy siana i trocin co miesiąc. U nas to daje kilkadziesiąc euro miesięcznie. To nie są tanie przyjemności, ale to cudowne przyjemności. Kochamy na nie parzeć i do nich gadać. Lubimy sie nimi opiekować i dla nich się starać o jedzenie i dbać o ich otoczenie. Mnie daje to wiele radości, choć czasem jest dosyć męczące, nie będę ukrywać. No ale tak jest ze wszystkim - z macierzyństwem, pracą, małżeństwem, bo nie ma róży bez kolców... To wszystko czyni jednak życie wartościowszym i fajniejszym.


Wróciłam do starej prostej fryzury

Fajnie było sobie pomarzyć o tym, że mogłabym znowu zapuścić włosy. 

Dobrze było przynajmniej  spróbować i zrobić coś szalonego w czasie wakacji, czyli w tym wypadku przehulać półtorej stówy na fryzjera. Praktyczność jednak u mnie dosyć często wygrywa z ideałami, marzeniami i dobrymi postanowieniami...  

Nie ma to jak ulubione trzynaście milimetrów zrobione własnoręcznie maszynką kupioną x lat temu za 15€. 

W dłuższych włosach było mi ładniej wyglądałam jakby młodziej, ale tak jest za to wygodniej.

Wiecie, jak łeb swędzi pod kaskiem, gdy ma się dłuższe włosy? Wiecie, jakie niemiłe w dotyku są kłaki po 2 godzinach w chlorowanej wodzie? Wiecie, że dłuższe   kłaki trzeba codziennie układać i czesać? 

Jednym słowem za dużo kłopotu z tym zapuszczaniem. Odpadam. Tak jest wystarczająco dobrze. Mnie się podoba. Małżonek się już przyzwyczaił, jak mówi. Gra gitara!



Dodentocht, czyli marsz śmierci.

Taka ciekawosta lokalna na koniec. 

Nie dawno odbył się u nas coroczny marsz na 100km. Pierwszy marsz  Dodentocht odbył się w 1970 roku i wystartowało w nim 65 odważnych piechurów, z czego do mety dotarło 47 osób. Rok później udział wzięło już 200 uczestników, a w piątej edycji dobito do 1000. W 25 edycji wystartowało już 5000 chętnych, a w 40tej było ich już ponad 10 tysięcy. W koncu ze wzgledów bezpieczeństwa i logistycznych w roku 2018 ograniczono liczbę uczestników do 13 tysięcy, a rok później te 13 000 biletów rozeszło się w 2 godziny. Do udziału w tym szaleńczym marszu zgłaszają się co roku ludzie z ponad 30 różnych krajów i narodowości i w różnym wieku

W marszu może wziąć udziała każdy, kto w roku marszu kończy 16 lat i ma zezwolenie od lekarza na udział w takim przedsiewzięciu. Marsz zaczyna się wieczorem o 21:00 i uczestnicy mają 24 godziny na przejście całej trasy. Najstraszy uczestnik tegorocznego marszu miał 94 (słownie: dziewięćdziesiąt cztery) lata. Niestety pan przeszedł TYLKO 65 kilometrów i się poddał. Był za wolny i nie dotarł by na czas do nastepnego punktu. Jego syn twierdzi jednak - jak podaje prasa - że to wina ludzi, którzy non stop chcieli se z nim selfie robić... No bo kto by nie chciał selfie z takim wariatem ;-)

Ten marsz odbywa się w naszej okolicy i bywa, że przecinamy jego trasę goniąc za swoimi sprawami. W tym roku spotkałam się z marszem jadąc z Młodym na basen, przez co musieliśmy nieco nadłożyć drogi, gdyż maszerowali naszą trasą… 

W czasie korony marsze się nie odbywały, w zeszłym roku trasa została skrócona przez organizatorów do 65 kilometrów ze względu na falę upałów.

Marsz jest w dużej cześci organizowany przez wolontariuszy, których pracuje przy tym grubo ponad tysiąc. Spora część wolontariuszy jest z Czerwonego Krzyża. Ci opatrują m.in. uczestnikom poranione nogi. 

Ten marsz jest chyba najbatdziej znanym, ale ogólnie marsze to w tym kraju jest jakieś szaleństwo. Maszeruje się z różnych okazji. Swoje marsze organizują różne organizacje i stowarzyszenia. Chodzą dzieci, chodzi młodzież, chodzą emeryci, chodzą kobiety i chodzą mężczyźni, chodzą całe rodziny wiodąc ze sobą dzieci na rowerkach i we wózkach. Podczas ładnej pogody, gdzie by człowiek nie poszedł czy nie pojechał, wczędzie napotyka na maszerujących ludzi w grupach lub w pojedynkę. 

Więcej informacji na temat dodentocht tu: https://www.dodentocht.be

Inne marsze zorganizowane w Belgii znajdziecie tutaj https://www.walkinginbelgium.be/


8 komentarzy:

  1. Jak widać, wszystko zależy od ludzi, w szkołach, urzędach, wszędzie!
    Tłoku tez nie lubię, wybieram godziny bez tłumów, teraz mogę, bom na emeryturze. w naszej galerii handlowej wybieram nawet sobotnie poranki, bo do 11.00 cisza absolutna, a nie, że w każdym sklepie inna muzyka!
    Każde zwierzę to duża odpowiedzialność, ale niektórzy o tym zapominają.
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, wszędzie są ludzie, którzy starają się drugiego rozumieć i drugiemu pomóc i tacy którzy tylko łaskawie wykonują swoją pracę od-do. W Belgii ogólnie ludzie w urzędach, szkołach, szpitalach, sklepach etc są o niebo milsim bardziej otwarci i przychylniejsi niż np w Polsce, ale też są tylko ludźmi z róznymi charakterami, humorami i chęciami.
      My galerii nie znosimy, choć zdarza nam się tam zajrzeć ze 2 razy na rok do Brukseli. U nas o 11 to już tłumy ludzi wszędzie (a mieszkam na wsi). Tak zaraz po otwarciu lidla czy innego spożywczaka o 8.30 to jeszcze ujdzie, choć zdarzało mi się dotrzeć do sklepu przed otwarciem i zawsze spotkałam tam już kolejkę niecierpliwych Belgów czekających pod drzwiami. A jak już jakieś fajne rzeczy były w promce to pod drzwiami nie kilka osób a cały tłum stoi. Identyko jak w polskiej biedrze, gdy rzucą podróbki znanych gumowych klapek czy torebek ;-) W niedzielę w piekarni o 7 też kolejka, a o 11 jak pójdziesz to okrucha bułki nawet nie kupisz. Odzieżowe, obuwnicze w mieście otwieraja się koło 10 godziny i od razu pełno ludzi. Jezu, a jak zapomnisz, że w danym dniu targ jest w danym mieście to już jest to po prostu smutna tragedia... Masz 7 przymierzalni i w każdej stoisz pół godziny by ciucha przymierzyć. Do wieszaków ciężko się dopchać, ludzie a czasem i psy cię szturchają, popychają.... Ubrania masowo leżą wykotłowane na podłodze, jakby stado bydła przeszło... Nienawidzę takiego plebsu! W hipermarketach po południu masz nieraz 10 kas otwartych i kolejki na pół sklepu w każdej. Też staramy się chodzić rano, najczęściej w niedzielę, bo pleps wtedy dłużej śpi, a dwa hipermarkety pracują do południa w ten dzien (większość jest zamkniętych w swieta).

      Usuń
  2. To był mój pierwszy pełny tydzień pracy po powrocie z urlopu i... o borze dębowy, ale mi się ciągnął w nieskończoność. Mało tego. Codziennie byłam myślami o jeden dzień do przodu: we wtorek wydawało mi się, że już jest środa, w środę że czwartek itd, itp.

    Czytając to, co pisałaś o Waszym lokum, zastanawiałam się, jak wygląda sytuacja na rynku w Belgii i czy czynsze są równie wariackie jak w Irlandii. Cieszę się, że odpowiedziałaś na moje niezadane pytanie :) U nas nie dość, że brakuje domów do wynajęcia, to praktycznie każdy kosztuje grubo ponad 1000 euro. W moim mieście norma to 1700-2000 euro na miesiąc. A domów tyle co kot napłakał.

    A skoro mowa o kotach...:) Nie jestem świńskim ekspertem, mam jednak spore doświadczenie z kotami - może ta głośność i "upierdliwość" świnek zależy zwyczajnie od ich charakteru? Moje koty szczęśliwie są ciche i spokojne, ale znam też takie, które miauczą niemal 24/7 i nie będę ukrywać - takiego to bym NIE chciała, bo miałabym notoryczną migrenę. No i potwierdzam - chcący zapewnić zwierzakowi porządną dietę, należy liczyć się ze sporymi wydatkami. Tak jak piszesz - kilkadziesiąt euro na miesiąc. Wraz z wszechobecnymi podwyżkami zdrożałą też kocia karma. Kiedyś za 10 kg płaciłam... 10 euro mniej. Portfel to odczuwa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taita - czynsze są tak różne jak i lokale. W dużym mieście płacę za duży dom (odnowioną kamienicę) czynszu ponad 3000€ miesięcznie plus opłaty ale są miejsca gdzie wynajmiesz dom za 1500€.

      Usuń
    2. Dziękuję za odpowiedź :) Czyli bardzo podobnie jak tutaj. Wiadomo, że dużo zależy od lokalizacji. W Dublinie (w którym ja nie mieszkam, bo nie lubię tego miasta) można mieć jednopokojowy apartament za dwa tysiące euro miesięcznie, albo taki trzypokojowy za grubo ponad trzy.
      Dobrego dnia życzę :)

      Usuń
    3. Czyli sytuacja z domami jest podobna, a też się kiedyś z Małżonkiem nad tym zastanawialiśmy, bo rozważamy nieśmiało też i przeprowadzkę do innego kraju... We Flandrii znajdziesz kilka (w sensie kilka) domów do 1000€/mc, ale na totalnych zadupiach (że do najbliżsego sklepu, szkoły, przystanku masz kilka km) a do większego miasta z 30 km albo na mniejszym zadupiu ale np w stanie takim jak nasz, że mrówki ci całym wojskiem z fug pomiedzy płytkami wychodzą na środku kuchni bo płytki są bezpośrednio na ziemi położone, z dachu się leje do pokoju przy każdym deszczu (a bywało, że przeciekało aż na pietro niżej), a przez zamkniete drzwi wejściowe znajdujące się w salonie widzisz przez szpary ludzi przechodzących ulicą, a ze ścian w salonie spokojnie grzybową ugotujesz raz w tygodniu haha. Ludzie, którzy potrzebują mieszkać w bardziej cywilizowanych warunkach i wolą sąsiedzwto ludzi od krów też minimum 2-3 tysiaki powinni być gotowi wyłożyć na czynsz. Ponad 70% Belgów ma własne mieszkanie i do kupienia domów czy mieszkań to tu od kija i trochę, w każdej nawet największej dziurze znajdziesz kilka biur nieruchomosci dobrze prosperujących. Do wynajęcia jednak raczej mało. My potrzebujemy chatę z minimum 4 sypialniami i ogródkiem i takich nawet trochę daje się znaleźć, ale głównie w małopopularnych częściach Flandrii no i klasa energetyczna E lub F czyli koszty utrzymania z drugie tyle co czynsz :-) W tym tygodniu oglądaliśmy z zewnątrz wielki dom wolnostojący z ogromnym ogrodem za niewiele ponad tysiąc, ale na samym brzegu Skaldy i chyba nie odważyłabym się w aktualnych szaleństwach klimatycznych tam zamieszkać :-)

      Usuń
  3. Jak ja bardzo cię rozumiem: też nie znoszę obecności innych ludzi, załatwiania wszelakich urzędowych/lekarskich spraw a zwłaszcza telefonów! Jeszcze jak ktoś do mnie dzwoni to ok, ale jak ja mam gdzieś zadzwonić to mnie skręca i potrafię odkładać tę czynność przez długi czas (a potem żałuję, ech...). Czemu ludzie nie mogą kontaktować się tylko przez pisanie?
    Fajny pomysł z tym listem. Moja Zuza idzie teraz do czwartej klasy (chociaż powinna do piątej) ze względu na nieznajomość języka. Uprzedziłam koordynatorkę szkoły, że moje dziecię ma trudności komunikacyjne ogólnie, a nie z powodu zmiany kraju, ale zobaczymy co z tego wyjdzie. Mam nadzieję, że sobie poradzi tak jak w polskiej szkole: potrzebowała po prostu miesiąca aby się zaaklimatyzować i zacząć się odzywać oraz bawić z innymi dziećmi.
    Sprzątanie to niestety nie jest zawód na wiele lat. W Polsce miałam znajome w pracy wśród sprzątających i ledwo dawały radę dociągnąć do emerytury. Trzymam kciuki, aby w Twojej sytuacji wszystko poszło tak jak trzeba :).
    Wynajmowane mieszkanie ma swoje minusy. U nas jest problem z kanalizacją przez stare rury. Na szczęście mamy dwie toalety, niepołączone ze sobą, więc gdy jedna się zatyka, to druga jest dostępna. Gdyby było inaczej to nie wiem co byśmy robili, ponieważ czasem musimy czekać tydzień, aby właściciele umówili ekipę do naprawy :(.
    Uważam, że w naszym wyglądzie najważniejsze jest to, aby się samemu sobie podobać. Denerwuje mnie niemiłosiernie gdy ktoś komentuje wygląd innych. Skoro Tobie się podoba krótka fryzura to jest git! :)
    Pozdrawiam,
    Racisława

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Otototo! Też nie ma większych problemów z odbieraniem telefonów (choć nie powiem, bym była fanką), ale za telefonowanie zabieram się jak kot do jeża. Nie raz 2 dni biorę telefon i odkładam i biorę, i odkładam... I cieszę się, że tu wiele spraw da się jednak mejlowo załatwić a nawet w ogóle bez kontaktu z ludźmi dzięki administracji online. Życie introwertyków czy autystyków w tym współczesnym nachalnym hałaśliwym i socjalnym świecie czasem jest diabelnie trudne.

      Usuń

Komentujesz na własne ryzyko