26 sierpnia 2023

Wrzesień się zbliża

Kurs na opiekuna świetlicy dla dzieci szkolnych (kinderbegeleider voor schoolgande kinderen) w czasie chorobowego - formalności

W tym tygodniu udało mi się dokończyć (prawie) formalności dotyczące kursu na opiekuna świetlicy. To była długa i wyboista droga. Podsumujmy.

W czerwcu zapisałam się przez interenet na dzień informacyjny i potem na niego pojechałam. Dowiedziałam się tam, że kurs trwa rok, a zajęcia będą odbywać się 2 razy w tygodniu, z czego połowa będzie stażu w wybranej przeze mnie świetlicy. Aby wziąć udział w takim kursie, trzeba się wykazać znajomością niderlandzkiego lub przedstawić dyplom z poziomu 2.4 (B1).

Tego samego tygodnia pojechałam ponownie do tej szkoły dla dorosłych (CVO - Centrum Voor Volvassenenonderwijs), by się zapisać. Zapisałam się.

Jako że jestem na zwolnieniu lekarskim i pobieram zasiłek chorobowy, musiałam dopełnić różnych formalności, bo okazało się, że po pierwsze jest możliwość, by uczyć się w trakcie niezdolności do pracy i otrzymywać ciągle zasiłek. Po drugie, że można przy tym być szukającym pracy zapisanym w VDAB i dzięki temu odbywać to szkolenie całkowicie za darmo (normalnie taki kurs kosztuje coś około 700€ albo i więcej).

Musiałam umówić się na spotkanie z koordynatorem (terug-naar-werk-coordinator) ze swojego Funduszu Zdrowia (ziekenfonds, mutualiteit), by poprosić o zgodę na odbywanie kursu w trakcie niezdolności do pracy. Koordynator wyraził zgodę.

Potem zgodę musiał jeszcze wyrazić lekarz z mojego funduszu zdrowia, ale o stosowne dokumenty zadbał już koordynator i ja nawet nie musiałam się z tym lekarzem wiedzieć. 

Kolejne formalności to biuro pracy VDAB. Podczas zapisu na kurs obecna była pani z biura pracy VDAB z działu edukacji i to ona prowadzi moją sprawę dalej. Najpierw wysłała mnie na rozmowę kwalifikacyjną z miłą panią z firmy zewnętrznej. Otrzymałam mejlem zadania pisemne do wykonania, potem odbyłam rozmowę przez internet.  Następnie obie panie skierowano mnie na dzień próby (inleefmoment) do świetlicy, którą sama miałam sobie wybrać z listy. Z tym było sporo komplikacji, bo strona internetowa i adresy mejlowe okazały się nieaktualne, ale w końcu w tym tygodniu udało mi się jednak umówić na rozmowę zapoznawczą w wybranej przeze mnie świetlicy, która odbędzie się w przyszłym tygodniu. Podczas tej rozmowy mam się już umówić na ten dzień próby, który ma się udać odbyć przez końcem wakacji.

Poza tym w tym tygodniu otrzymałam telefon z VDAB od innej osoby, która nakazała mi przyjechać do biura pracy w Vilvoorde na rozmowę i dokończenie formalności. 

Podczas tej rozmowy przedłożyłam dokument z funduszu zdrowia i podpisałam dokumenty. 

Urzędniczka ma teraz jeszcze skontaktować się  po pierwsze z lekarzem z funduszu zdrowia, by oficjalnie potwierdzić jego zgodę na mój udział w szkoleniu; po wtóre z RIZIV (Het Rijkinstituut voor Ziekte en Invaliditeitverzekering - Krajowy Instytut Ubezpieczeń Chorób i Inwalidzwtwa), by dokonać formalności dotyczący wypłacania mojego zasiłku oraz opłacenia szkolenia. Gdy formalności zostaną dopełnione i wszyscy wyrażą zgodę, mam otrzymać od RIZIV pismo potwierdzające.

Urzędniczka powiedziała, że to już tylko formalności i mam spać spokojnie do 18 września, kiedy to rozpoczyna się rzeczony kurs. Trochę mi ulżyło. 

Ciekawa jestem tej wakacyjnej świetlicy, do której wybieram się na dzień próbny. 

Gdy siedziałam w poczekalni VDAB w oczekiwaniu na swoją kolej u urzędniczki, przyszedł jakiś pan i podał imię tej pani, do której i ja czekałam. Pomyślałam, że pewnie też ma z nią spotkanie. Potem pani mnie zawołała, a gdy usiadłam przy biurku, ta zawołała do tamtego pana, że on musi iść do OCMV (opieki społecznej), bo ona mu nie pomoże i że już mu to wielokrotnie mówiła. Pan pokiwał głową pokręcił się jeszcze chwilę i poszedł.

Wtedy ona opowiedziała mi jego historię. Mówiła, że on jest chory (psychicznie) i że ciągle, praktycznie każdego dnia przychodzi, by prosić o sprowadzenie jego dzieci z Afryki. Dzieci, które - jak dodała pani - są dorosłe. Nagabuje po kolei wszystkich urzędników. Pani mówi, że nawet szef już mu tłumaczył, że oni nie mogą mu w żaden sposób pomóc i ciągle odsyłają go do opieki społecznej, ale on tam nie idzie, tylko wraca do biura pracy. Powiadamiali też opiekę i oni próbowali chłopu pomóc, ale on ciągle tylko do nich przychodzi... Pani mówi, że czasem jest im wszystkim go okropnie żal, ale nic nie mogą zrobić, bo do niczego go nie zmuszą. Z drugiej strony mówi, że to dosyć uciążliwe, jak tak przychodzi i nagabuje codziennie... I mnie się żal chłopiny zrobiło.

W tym tygodniu miałam też rozmowę ze swoją kołczką z Emino Rentree (tej od ludzi z rakiem) i ona jest niesamowita. Pisze do mnie po każdym ważnym spotkaniu z pyatniem jak poszło, doradza, sprawdza dokumenty, dzwoni po wszystkich ludziach... Do tego VDAB tez dzwoniła i głupot naopowiadała, jaka to ja zajebista jestem i z jakim entuzjazmem podchodzę do tego kursu i potencjalnej pracy... Urzędniczka zaraz o tym powiedziała na dzień dobry. Poza tym ona też zachwycała się jak świetnie mówię po niderlandzku, choć ja tak nadak nie uważam, bo robię tak głupie błędy, że aż przykro czasem... No ale dobrze, że chwalą mój język, bo czuję się pewniej i wiem, że nie powinnam się obawiać w takim razie, że nie podołam językowo na kursie. Doradziła mi jednak, bym spróbowała mówić trochę wolniej. Taaa, wiele osób mi to od zawsze doradza, ale ja nawet po polsku mówię za szybko. Ja sama to wiem, ale nie bardzo jestem w stanie cokolwiek zrobić. Może psychiatra by coś porodził czy choćby logopeda, bo ja wiem, że to wina mojego superszybkiego mózgu i myślenia obrazami... Ja nad tym nie jestem w stanie zapanować niestety. Wielokrotnie próbowałam.

Babka z VDAB po krótkiej rozmowie o bardziej prywatnych sprawach powiedziała, że wyśle mejl do kołczki mojej Młodej, by ponownie się skontaktowała, choć nawet mi do głowy nie przyszło, by o coś takiego prosić, a tylko wspomniałam, że córka jest pod opieka GTB i że nie mamy nowych wizyt zaplanowanacyh choć poprzednią anulowano już ponad miesiąc temu... Pomocni są tu ci urzędnicy.

park wVilvoorde


Nie zabrakło w tym tygodniu też i latania po medykach, 

bo tydzień bez medyka, to tydzień stracony.

Ten tydzień zaliczyłam z Najstarszą okulistkę, ale niestety, tak jak podejrzewałam, ona nie wykazała większego zainteresowania probelmem "śniegu" przed oczami. Zbadała jednak Najstarszej wzrok, wszak od ostatniej wizyty minęło już 2 lata. Okazało się, że Najstarsza ma jedno szkło za mocne, więc dostała receptę na jedno nowe. Poza tym fizycznie z oczami niby w porządku. 

Wypełniłyśmy też z Najstarszą test na ADHD, który Młoda dostała od swojego nowego psychiatry. O ile Młoda na większość pytań  odpowiadała negatywnie, tak Najstarsza prawie na wszystkie odpowiedziała twierdząco. Zatem nie pozostaje nic innego, jak zadzwonić do Polski i umówić i ją do psychiatry, bo teraz to już niemal pewne, że tu jednak ADHD wchodzi w grę. Tymczasem psycholożka poinformowała nas, że dla Najstarszej zrobienie tego testu tutaj odpada, bo dla niej będzie on po niderlandzku za trudny. Po angieslku by może sobie pradziła, ale wątpliwe, by jakiś psychiatra zrobił jej test po angielsku. Zatem polski to najsensowniejszje rozwiązanie.

Z Młodą odwiedziłyśmy naszą psycholożkę w celu zdobycia atestu do FOD w ramach starania się o uznanie jej niepełnosprawności. Papiery będą gotowe na początku września. Wtedy wyślemy wszystko do FODu i zobaczymy, co to przyniesie.

Młoda ponadto odwiedziła lekarkę domową, by poprosić ją o badanie krwi zlecone przez psychiatrę i o skierowanie do dermatologa w celu wykluczenia (lub potwierdzenia), że "alergia" na wodę, kurz, pył, słońce, wiatr etc etc nie ma przypadkiem podłoża fizycznego, czyli nie jest rzeczywiście wynikiem jakiejś alergii. Jesteśmy niemal pewni, że to wina autyzmu, ale psychiatra zlecił pokazanie się dermatologowi. Lekarka orzekła, że do  neurologa nie potrzebujemy skierowania. Mamy zadzwonić do szpitala i się zwyczajnie umówić na wizytę. Tak zrobię.

Lekarka ponadto przypomniała mi przy okazji, żebym nie zapomniała w przyszłym tygodniu o swoim zastrzyku i powiedziała, żebym na wizytę rejestrowała się dopiero po niedzieli, bo zmieniają system do rejestracji internetowej, co może nastręczać kłopotów.

Poza tym Młoda wybrała w aptece pierwszy raz leki ze swojej transgranicznej recepty. Przyznam, że trochę niepewnie szłyśmy do apteki z polską receptą (napisaną po angielsku) bo dosyć dziwne nam się to zdawało. Pani aptekarka też chwilę dumała nad tym, bo widocznie pierwszy raz miała do czynienia z taką receptą, choć wyraźnie było widać, że zorientowana, iż coś takiego istnieje. 

Okazało się, że hydroxyzyny tu nie ma, więc musiała dać zamiennik. Antydepresanty jednak były. Tylko nie było na stanie i trzeba było odebrać w na drugi dzień. Aptekarka upewniła się tylko, czy Młoda aby na pewno wie, że nie może brać na raz dwóch antydepresantów i czy aby na pewno wie, jak brać ten nowy lek. Taka pełna wątpliwości się zdawała, najwyraźniej nie ufa polskim psychiatrom przez interenet, ale to gólnie to super fajna babka i zawsze bardzo pomocna. No i bardzo ciekawska, lubi pogadać, gdy tylko kolejka do okienka nie stoi. 

Młoda schodzi z sertraliny powoli i nie czuje się najlepiej, brak apetytu, różne niemiłe emocje i takie tam. Depresja od razu zaczyna się czaić, jak buka, za rogiem... Ale gdy się wie, że to tylko chwilowy problem spowodowany odstawianiem leków to też inaczej się na to człowiek zapatruje. Trzeba uważać, jeść dobre rzeczy, spędzać czas z kumplami i będzie dobrze.

Czekając na Młodą pod apteką obserwowałam jak zwykle ulicę. W pewnym momencie zatrzymało się na auto, z którego wysiadła nastolatka z bananem i pobiegła na tyły, by zatrzasnąć bagażnik. Wracając wepchnęła resztę banana do ust i cisnęła skórkę na czyjść trawnik. W tym samym pomencie z auta dało się słyszeć głośne - EJ!!! - po którym niesforne dziewczę zrobiło w tył zwrot i podniosło swoją "zgubę", po czym wsiadło na powrót do samochodu i zatrzasnęło drzwi. Nic więcej nie usłyszałam, ale po minach było widać, że matka bez wątpienia wygłaszała kazanie na temat latających skórek od banana.

tęczowy widok z naszej sypialni


Wrzesień nadchodzi

Tymczasem zbliża się wielkimi krokami wrzesień. Młody coraz częściej mówi o szkole. Już z dwoma starymi  kolegami się wstępnie umówił, że będą razem jeździć rowerami. On, jako że mieszka najdalej, ma jechać pod dom pierwszego kolegi, potem już razem po następnego i dalej już wszyscy popedałują do szkoły te 5 km. Jeden z kolegów się pochwalił, że w minionym tygodniu przejechał trasę z rodzicami, by trafić do szkoły samodzielnie. Ja do tego samego zachęcam Młodego, bo chciałam mu pokazać "tajny" skrót przez park i tajne przejście koło biblioteki, którym ponoć jeżdżą starsi uczniowie od lat, ale on się nie kwapi, by ze mną jechać rowerem bez powodu. Sam trafi do szkoły bez problemu, bo jeździ czasem do sklepu w tamtej wsi sam albo ze swoją Czarną Kumpelą. Przez wakacje zaobserwoaliśmy, że nasz Młody zasadniczo często bawi się z innymi "obcymi", bo - mamy takie podejrzenia - tylko ci mają odpowiednią ilość wolności. Flamandzkie dzieciaki mają  bowiem często zaplanowane całe dni co do sekundy przez swoich rodziców. Nawet tzw czas wolny planuja rodzice - klub piłkarski, pianino, tenis, basen, wyjście do biblioteki, zakupy, spotkanie z babcią, spotkanie z kolegą... W każdym razie ja tak to odbieram. Nawet wspominam tak jeden raz, jak kilka lat temu za prośbą Młodej zapytałam ówczesnej kumpeli Młodej, córki moich klientów, czy nie wpadła by po południu do Młodej i ona się strasznie ucieszyła z zaproszenia, a wtedy rodzice odrzekli, że o tej i  tej godzinie idą przecież do biblioteki, a potem na zakupy, a potem... Dziewczyna miała wtedy z 13-14 lat, a moja Młode do biblioteki czy na zakupy to sobie w tym czasie same już jeździły rowerami, kiedy chciały, bez opieki matki, co dla mnie było logiczne i oczywiste. Tutejsze małolaty często nie mają za grosz wolności. Nawet jak do szkoły 10 km samodzielnie rowerem dojeżdzają czy autobusem to jest to zaplanowane i po lekcjach, w weekendy czy wakcje rzadko dostają zgodę czy czas na niekontrolowane i nieplanowane przez starych wyjścia czy zajęcia. Wszystko musi być wyliczone, odmierzone i zaplanowane co do sekundy. Tyle śpimy, tyle jemy, tyle gramy, tyle robimy zakupy, tyle sikamy... 

To samo widzę u kolegów Młodego. Młody od czasu do czasu jest zapraszany do domów, ale to zaproszenie jest planowane z dużym wyprzedzeniem. Młody natomiast sam decyduje, co robi w czasie wolnym albo decydujemy razem, jak np w kwestii wyjścia na basen czy jakiejś wycieczki. I u innych niż flamandzkie dzieci widzę podobny trend jak u nas, tzn dużo większa wolność. I tak, jak już nie raz wspominałam, często np przyjeżdża o dowolnej porze dnia Gaby, czarnoskóra kumpela i albo idą do pokoju Młodego grać na Playstation albo na boisko (ona gra w koszykówkę "zawodowo" ale pokopać piłkę też lubi), albo kręcą rowerami kilometry po calej gminie. Często przyjeżdża też do nas na rowerach bez wsześniejszego umawiania się kilku kumpli z poprzedniej klasy z rodzin belgijsko-arabskich i po prostu dzwonią do drzwi i pytaj a o Młodego, a potem razem jadą się tłuc po lesie albo na boisko z piłką. 

Młody, jak widać, bardzo ciekawy jest nowej szkoły. Cieszy się jednak, że pierwszy dzień będzie tylko do południa, o czym szkoła właśnie nas poinformowała, choć Młody już to wiedział od starszych kolegów. Jest podekscytowany. Ja też. 

O wiele bardziej Młodego przeraża zaplanowana wizyta u ortodonty. Samej wizyty się nie boi, ale decyzji o wyrwaniu niektórych zębów już owszem, a na poprzedniej wizycie rok temu ortodontka poinformowała, że być może będzie konieczne wyrwanie 4 zębów, gdy okaże się, że paszcza jest za mała na wszystkie. Dlatego Młody się stresuje, bo boi się wyrywania zębów. Kto się nie boi, niech pierwszy rzuci szczoteczką do zębów.

Gorzej, że musimy znaleźć nowego dentystę, a ni cholery nie chce mi się za to zabierać. Nasz superowy dentysta gdzieś w maju odwołał wizytę Najstarszej, bo poszedł do szpitala i chyba coś poszło nie tak, bo dotąd się nie odezwał... To starszy miły pan i być może zdrowie mu odmówiło posłuszeństwa.

Zajrzałam na fejsbukową grupę nt dentystów i nie podobało mi się to, co zobaczyłam. W całej Flandrii znalezienie nowego dentysty graniczy z cudem. Większość dentystów nie przyjmuje już nowych pacjentów. Ludzie piszą, że po obdzwonieniu 5 do 9 praktyk się poddają. Co jest tutaj dla mnie najgorsze, to fakt, że ni cholery nie idzie nigdzie znaleźć informacji na temat dentystów w okolicy. Są niby strony z adresami, ale dane są tam często nieaktualne. W przeciwieństwie do innych specjalistów, mało który stomatolog ma swoją stronę internetową. Mają głównie ci, którzy zajmoją się estetyką paszczy, czyli działaniami za dużą kasę. Na stronach ogólnych adresowych prawie nigdy nie ma godzin otwarcia ani terminów w których można telefonować. Nie rozumiem tego trendu. Tutaj nie ma przychodni, gdzie można by pójść i zapytać. Dentyści mają często gabinety w domach lub w innych przypadkowych miejscach. Jednym słowem szukaj wiatru w polu. Jedyna metoda, to pytać ludzi albo dzwonić po kolei pod znalezione w google numery telefonu. A ja nie lubię telefonować nigdzie i bardzo ciężko mi się do tego przekonać i zmotywować.

Ciekawostki okołolekarskie z prasy

W tym tygodniu media podały, że w ciągu ostatnich lat znacznie wzrosła w Belgii ilość zagranicznych lekarzy. Dziś 14 na 100 lekarzy ma dyplom zagraniczny, łącznie jest to około 10 tysięcy medyków, przy czym najwięcej lekarzy jest z Francji (1620 lekarzy), Holandii (1590), Rumunii (1558), Włoch i Niemiec, a Polscy medycy w liczbie 114 plasują się już na 10 miejscu. 

Do tego trzeba zaznaczyć, że Belgijscy doktorzy się starzeją, bo jakoś jedna trzecia jest już po sześćdziesiątce, jak podaje prasa, a do tego młodzi coraz bardziej się obijają, czy jak kto woli szanują swój czas wolny i prywatne życie, co oznacza, że pracują dużo mniej, niż starsze generacje. Do tego państwo dosyć utrudnia młodym dostanie się na studia medyczne, co nawet mnie wydaje się bardziej niż niepokojące, bo każdy wie, że lekarzy brakuje i coraz trudniej się dostać do specjalisty czy znaleźć lekarza rodzinnego.

Co dla mnie, powiem szczerze, nie za bardzo jest zrozumiałe i akceptowalne to, że - jak podają media - wielu z tych zagranicznych lekarzy mówi zaledwie słabo po francusku, a po niderlandzku to już całkiem sporadycznie.  Ciekawa sprawa.

Belgowie obawiają się, moim zdaniem bardzo słusznie, że za jakiś czas we własnym kraju nie będą mogli porozumieć się z lekarzem w języku ojczystym. Wielce niepokojący to trend i całkiem sensownym wydaje mi się, by obcy lekarze jednak musieli się wykazać biegłą znajomością jednego z języków urzędowych, zanim będą mogli otworzyć praktykę. 

Mówią też, że obcy lekarze częstokroć nie spełniają tutejszych standardów, nie mają wystarczających kwalifikacji... Akurat wiem coś na ten temat, bo 10 lat temu mieliśmy wątpliwą przyjemność poznać jednego polskiego konowała... Prostak, cham i zwykły konował, bo na pewno nie żaden lekarz... Dyplom chyba na allegro kupił albo znalazł w płatkach śniadaniowych. Zdarzyło nam się też raz do rumuńskiego lekarza trafić - bardzo niemiły buc. Co nie znaczy oczywiście, że wszyscy zagraniczni medycy są źli. Bynajmniej! Podejrzewam, że niekiedy są lepsi niż tutejsi. Tak czy owak moim nader skromnym zdaniem w tej kwestii to już dawno coś powinno zostać zrobione i jakieś sensowne zasady wprowadzone, a nie że latami róbta co chceta, a teraz nagle łapią się za głowę. 

Wypada też jednak mieć na uwadze, że na dzień dzisiejszy lekarzy ogólnie brakuje, czas oczekiwania na wizytę z każdym miesiącem się wydłuża, znalezienie lekarza rodzinnego, czy dentysty dziś już graniczy z cudem. Czy zatem lepiej mieć w okolicy lekarza niespełniającego standardów, ale mogącego w razie biedy poratować, czy też nie mieć w ogóle dostępu do lekarza żadnego...?

Ja cenię sobie standardy tutejszej służby zdrowia i chciałabym by one się utrzymały i fajnie, by rząd coś mądrego wymyślił na poprawę sytuacji, a nie tylko co jakiś czas stwierdzał istnienie jakiegoś problemu.

Posprzątałam w komputerze.

Wreszcie zabrałam się za wyczyszczenie starego komputera, którego do wakacji używał Młody, a wcześniej dziewczyny. Młody dostał nowy porządny komputer, który zamówił sobie u kuzyna. Razem go poskładali podczas wakacji z zamówionych przez tamtego uprzednio części. Stary jest już na prawdę stary, ale uznałam, że go sformatuję i może jeszczde trochę poużywam. Na moje potrzeby bowiem powinien wystarczyć. Na co dzień używam iPada, iPhone'a i Chromebooka, na których większość rzeczy mogę robić. Jednak pewnych możliwości mi brakuje. Głównie normalnego Worda czy Power Pointa oraz prostych programów do pracy ze zdjęciami, ale na dużym ekranie, czyli m.in, możliwości przygotowania fotoksiążek, a mam przecież od groma zdjęć, które trzeba wydrukować, by zachować wspomnienia. Zdjęcia w chmurze to na dłuższą metę wszak o kant dupy. Nie ma to jak fizyczny album czy fotoksiążka.

Formatowanie zajęło grubo ponad pół dnia, ale przebiegło sprawnie i bez komplikacji. Już prawie zapomniałam jak się pracuje z windowsem. Komp jest nadal wolny jak żółw, ale póki co działa i będzie w razie wu.

Zabawy mikroskopowe

Młody w tym tygodniu miał tydzień inspiracji i znowu uwolnił mikroskop z szafy, by wpychać pod niego najdziwniejsze rzeczy.

Bardzo spodobała nam się zdechła ćma, a jeszcze bardziej banknot 50€. 

skrzydło ćmy

rureczka do siorbania

skrzydełko ćmy 

oglądamy banknot 50€











kartka z gazety

karta płatnicza

Piwo tego tygodnia

Testowałyśmy z Młodą zamkowe 7% piwerko malinowe Kasteel rubus. Oceniamy je 10/10







4 komentarze:

  1. U nas lekarze tez trafiają się różni. W naszej przychodni był ciemnoskóry Dominik Kimaty, na początku rezydował z asystentką, która wypełniała papiery. Wizyta u niego trwała dłuuugo, ale leki dobierał trafnie!
    Teraz jest jakaś Ukrainka, ale zapisana jestem do innej lekarki.
    W szkole, gdzie pracowałam zdarzali się rodzice ze skrajnych opcji, zarówno nadopiekuńczy, jak i niefrasobliwi, nie wiem, która opcja gorsza...
    Dobrego startu od września!
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym tygodniu czytałam wywiad z lekarką Ukrainką pracującą tutaj. Mówiła, że jedną z dziwniejszych i najtrudniejszych do przyzwyczajenia się rzeczy było dla niej to, że na Ukrainie lekarz to pan i nikt z nim nie dyskutuje za wiele, a tu wprost przeciwnie - pacjent ma dużo do powiedzenia. Ja mam podobne w sumie obserwacje jako pacjent polski/belgijski - zupełnie inne są relacje na lini pacjent-lekarz, nie ma takiej bariery jak w Polsce. Lekarz to tu zwykły, równy człowiek. W PL zawsze odczuwałam, jakbym była kilka stopni niżej w drabinie społecznej i to wysokich stopni.
      Każda skrajność jest zła chyba, ale też złoty środek i równowagę najtrudniej znaleźć, szcególnie w takiej organizacji jak szkoła, gdzie mamy zbieraninę ludzi z róznych środowisk, a każdy z bagażem innych doświadczeń, problemów, chorób etc.

      Usuń
  2. Chyba pobiłaś swój prywatny rekord długością tego wpisu ;)

    Niesamowicie fascynujący jest ten świat widziany przez mikroskopowy okular :) Wcale, ale to wcale się nie dziwię, że tak to pochłonęło Młodego.

    Z tymi lekarzami to chyba takie uniwersalne bolączki. Ja akurat nie miałam problemu z zapisaniem się do zwykłego dentysty, a także do ortodonty, w kraju jednak nadal brakuje lekarzy, a szpitale cierpią na brak kadry. Sporo tu czarnoskórych/brązowoskórych medyków z Indii i Afryki.

    Nie mam zbyt dużego doświadczenia z Belgami, znam jednak pewną Belgijkę, która jest w dużej mierze właśnie taka, jak ci opisani przez Ciebie rodzice. Wszystkie dzieci są wysyłane do szkół z internatem już w wieku 12/13 lat (w zależności, kiedy rozpoczęły edukację), a po szkole mają nadprogramowe zajęcia typu gimnastyka, jazda konna, piłka nożna, hokej, hurling (to taki bardzo popularny tu irlandzki sport)... Sama również była wychowana w ten sam sposób (prywatna szkoła z internatem, etc). Zdecydowanie kładzie nacisk na edukację, na resztę już tak sobie - nie wiem, czy skarciłaby dziecko za wyrzucenie skórki po bananie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eee nie, to wcale nie jest najdłuższy tekst, ma zaledwie 3 tysiące słów. Dla porównania post "Jak to okropnie być sprzątaczką" zawiera ponad 4 tysiące słów, a przeczytało go masę ludzi (większość kometarzy potwierdzających ten fakt się niestety nie zachowała, bo wtedy używałam disqusa) :-D
      U nas internaty w średniej szkole to raczej rzadkość, szkoły są w każdej gminie i dziatwa dojeżdża codziennie (połowa na rowerach). Bywa, że młodzież i po 50km codziennie dojeżdża pociągiem, gdy komuś zależy na jakimś wyjątkowym kierunku (tak było np na fotografii). Ale widać, że ogólne trendy są podobne u Was. Na punkcie porządku Flamandowie to akurat mają jazdę i w sumie dobrze...

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima