Zezwolenie na odbycie szkolenia na opiekuna świetlicy.
Pięć dni byłam na wakacjach i to już mi najwyraźniej zaszkodziło. Z czego wniosek, że nie powinnam jednak nigdzie wyjeżdżać...
Żarty żartami, ale to były trudne do przeżycia dwa tygodnie i serio mam takie odczucie, że ten tydzień, w którym mnie nie było w domu, spowodował spiętrzenie wszystkiego, które to wszystko musiałam po powrocie z tych pseudo wakacji nadrobić, co w rezultacie skończyło się blisko tygodniowym bólem głowy i ogólnym fatalnym samopoczuciem.
Pomyliłam się co do kursu. W tym znaczeniu, że ja sobie pomyślałam, że skoro się zapisałam na ten kurs, który zacznie się gdzieś w połowie września, to ja mam teraz wakacje i mogę sobie co najwyżej niderlandzki powtarzać, ale poza tym do rozpoczęcia roku szkolnego w ogóle o tym nie myśleć. Kiedy zatem okazało się, że się myliłam w obliczeniach i że na usiadnięcie w ławce to se trzeba, proszę państwa, zapracować i zasłużyć, to mój świat jakby się odrobinę zawalił był. Żeby nie powiedzieć jebnął! No bo ja nie lubię tego typu niespodzianek i bezsensownej dodatkowej roboty, na którą nie mam czasu.
Najpierw ta rozmowa na temat talentów. No dobra, pogadałam se, dostałam pochwałę i myślałam, że teraz ktoś przybije pieczątkę na tych moich dokumentach i powie - dobra, widać serio chcesz pracować w świetlicy, lubisz dzieci, nadajesz się, jest szansa, że zapełnisz potem choć ten jeden z licznych wakatów, przestaniesz żyć z żebraniny zasiłkowej no więc zapłacimy ci ten kurs z przyjemnością....
Taaaa, pomarzyć dobra rzecz. Ale to Belgia jest! Tu najpierw musisz przedrzeć się przez tę całą papierologię, odbyć dziesiątki rozmów i spotkań, napisać setki testów i ankiet, przedłożyć pierdyliard zaświadczeń, zezwoleń, atestów, certyfikatów, by ktoś w końcu mógł ci ewentualnie oficjalnie zezwolić na udział w szkoleniu na pracownika świetlicy. Jakby to jakie niewiadomo co było za niewiadomo jakie pieniądze... No a ja się zastanawiałam i utyskiwałam na tym, dlaczego ludzie siedzą latami na zasiłkach i nie wezmą się za robotę ani nie pójdą na żaden kurs. No kurwa, skoro to tak wygląda, że to jest droga przez mękę, to już coraz mniej zaczynam się temu dziwić. No bo faktycznie w takiej sytuacji to może lepiej siedzieć se w domu, pierdzieć w stołek, oglądać seriale, zbierać koty z ulicy, udawać chorego i latać do opieki z wyciągniętą ręką pięć razy na tydzień. Podejrzewam, że nie każdy jest tak uparty i napalony na pójście za wszelką cenę do roboty jak ja i nie każdemu bedzie się chciało przez tę biurokrację dla jakiegoś głupiego kursu przedzierać.
O co tyle hałasu? Po tej rozmowie dostałam e-mail, że czeka na mnie zadanie w VDAB. Zalogowałam się i zobaczylam, że mam się zapisać na tzw inleefmoment uprzednio poczytawszy sobie, co to jest. Nie wiem, jak to przetłumaczyć, ale może "moment wczucia się"? Każdy, kto myśli o pracy w świetlicy albo innej opiece, może z takiej opcji skorzystać. To jest całkowicie darmowe. Wystarczy wypełnić formularz na stronie https://ikgaervoor.be/inleefmomenten , wybrać tam miejsce i czas, i poczekać aż ktoś się skontaktuje, by umówić się na konkretny termin i potem pójść sobie na jeden dzień do roboty i przekonać się organoleptycznie, czy nadajemy się do tego, czy też nie. Niezłe!
Pomysł sam w sobie całkiem zacny i z chęcią z takiej możliwości skorzystam, no ale - powiedzmy sobie szczerze - w moim przypadku to jakby bez sensu w tym momencie, bo ja już się przecież zdecydowałam na ten kurs, ja wiem, że chcę pracować w świetlicy, mam wystarczająco doświadczenia by samodzielnie stwierdzić, że do tej pracy się nadaję i co najważniejsze, ja już się na ten kurs zapisałam.
No ale dobra. Wybrałam jakąś świetlicę dla dzieci w Wetteren, bo tam był dla mnie najlepszy dojazd, gdyż mam bezpośreni pociąg z pobliskiej stacji i czekam na odpowiedź. Póki co się nie zdarzyło. Jak do dwóch tygodni się nie odezwią, mam do nich napisać czy zadzwonić... Co oczywiście mnie stresuje, jak kązde czekanie i muszę cały czas o tym pamiętać i sprawdzać te mejle i tę datę....
Czas na wykonanie tego zadania mam do konca sierpnia. A potem zobaczymy, co będzie dalej... Bo ja tego teraz nie wiem.
Ale to nie wszystko. Mamy jeszcze bowiem Fundusz Zdrowia, który muszę poprosić o zezwolenie na uczęszczanie na kurs w trakcie zwolnienia lekarskiego. Wypełniłam formularz na stronie funduszu i otrzymałam termin spotkania z koordynatotem na połowę sierpnia...
To wszystko trwa, trzeba czekać, umawiać się, iść na spotkanie, znowu czekać, znowu się umawiać, zbierać dokumenty, atesty... A ja tylko chcę iść na pieprzony kurs na opiekun aświetlicy a nie zostać prezydentem. Chcę iść na kurs, by w konsekwencji móc wrócić na rynek pracy, a nie siedzieć na zasiłku i marnować państwowe pieniądze, swoje talenty, chęci, entuzjazm i w ogóle życie patrząc się w ścianę.
Mimo że rozumiem sens tego typu kontroli, bo wiem, że ludzie są różni i takie sytuacje nieuczciwym, leniwym i głupim ludziom, którzy se w chujki lubią pograć, zawdzięczamy zwykle, ale nie zmienia to faktu, że przez to wszystko czuję się traktowana jak jakiś debil. Ponadto dla mnie to wszystko ogromny stres i obciążenie no i tak właśnie próbując sprostać tym wszystkim oczekiwaniom, latając po lekarzach za atestami, odpisując na mejle, wypełniając formulafrze i wywiązując się jednocześnie z moich zwykłych domowo-matczyno-małżeńskich obowiązków przeciążyłam znowu mój łeb i nabawiłam się ogromnego bólu głowy, bezsenności i ogólnego złego samopoczucia. Dziękuję wam urzędasy!
Miałam taki moment, że przeszło mi przez myśl, by napisać do wszystkich i każdego z osobna "a pierdolcie się!" i jakby mnie było na to stać, to serio jak bum cyk cyk bym tak zrobiła, bo naprawdę mi to strasznie działa na nerwy i rujnuje i tak już pokiereszowaną psychikę. Jakbym miała dość pieniedzy to srałabym na ten zasiłek chorobowy i na tę refundację szkolenia. Poszłabym se na kurs ot tak bez niczyjej łaski i pójdę, gdy tę łaskę będą nadal mi robić, ale nie przewala nam się z forsą, więc o wiele łatwiej by było przeżyć ten kolejny rok pobierając jednak ten zasiłek chorobowy i ucząc się za darmo (6 stów jednak piechotą nie chodzi). Dlatego chylę na razie kark i uśmiecham się fałszywie do urzędasów, ale ogólnie to chuj im na grób!
Nauka niderlandzkiego
Powtarzam ponadto uczciwie niderlandzką gramatykę w tych miejscach, w których kuleje najbardziej, ale też w łatwiejszych, by się dowartościować. Słucham też codziennie po chwili radia, jak zalecił mi nauczyciel, czytam gazety i książki po niderlandzku, rozwiązuję nawet krzyżówki z użyciem słownika krzyżówek online, bo to całkiem fajna nowo odkryta zabawa, dzięki której mam zamiar wzbogacić swoje słownictwo o dziwne wyrazy (kto rozwiązuje krzyżówki, ten wie, że tam są dziwne słowa czasem, których w codziennym życiu nikt normalny nie używa). No i oczywiście nie wytrzymałam i zapisałam się na kolejnu poziom kursu wieczorowego online, czyli poziom 3.1 (B2), bo mogę! Skoro miałabym za rok szukać pracy w świetlicy (czy jakiejkolwiek innej NORMALNEJ ) to muszę ostro popracować nad niderlandzkim dla siebie samej, by nie wychodzić co raz to na głupka, a już szczególnie przed dziećmi, które przeciez oczekują, że dorosły jest od nich mądrzejszy, że może poradzić, pomóc w zadaniu domowym, wytłumaczyć itd. Poza tym co mam do stracenia poza tym 120€...? Zrezygnować natomiast można przecież w każdym momencie.
Heca z gazetami, książkami i moją ulubioną sąsiadką
Jakiś czas temu znalazłam w naszej skrzynce reklamę pt pełny miesięczny abonament gazety codziennej plus książka za 4 euro. Pomyślałam, że skorzystam, bo fajnie czasem papierową gazetę poczytać dla odmiany, poza tym gazety czasem się przydają też jako podkład dla papug potem. Na codzień czytamy z małżonkiem wiadomości w VRT, bo to jest całkowicie za darmo. Zajrzałam na stronę gazety i potwierdziłam, że faktycznie jest taka promocja, że za 4 euro otrzymam przez 4 tygodnie papierową gazetę codziennie do domu, a do tego mogę korzystać oczywiscie z gazety online oraz wszlekich innych atrakcji dostępnych w aplikacji. Wypełniłam formularz i wysłałam. Otrzymawszy mejlowe potwierdzenie mogłam się zalogować w aplikacji i zacząć czytać online. Ja czekałam jednak na tę papierową wersję, ale się nie doczekałam... Otrzymałam jednak wybraną książkę, więc uznałam, że jak za 4 euro to i tak się opłaciło, ale zgłosiłam to oczywiscie za pomocą specjalnego formularza. W koncu otrzymałam przeprosiny i informację, że nie tylko oddadzą mi te 4 €, ale otrzymam darmowy abonament na kolejny miesiąc. Brzmi dobrze, ale pożyjemy, zobaczymy. Póki co mam podejrzenia, że moją gazetę otrzymywała przez cały ten czas sąsiadka, bo tak mi kiedyś coś mignęło, że wyjęła ze swojej skrzynki razem z listami gazetę o takim tytule, ale przecież się nie będę darła - Ej ty, oddawaj moją gazetę! - Teoretycznie mogła też zamówić, ale ona raczej nieczytata.
A nawet na pewno. W zeszłym tygodniu zrobiła mi znowu prezent. Odrobinę lepszy niż świnie, ale tylko odrobinę. A było tak. Smażę sobie coś na kuchni, a tu ktoś dzwoni do drzwi. Lecę więc z łyżką w ręcę otworzyć. To ona. Dawno jej nie było, no ale dobra... Pyta, czy chcę książki, bo w opiece jej spytali czy chce, to odpowiedziała, że ona nie czyta, ale dla sąsiadki (znaczy mnie) mogła by wziąć i jej dali...
Jako że co jak co, ale książki to ja z chęcią przygarniam, przeto odpowiadam, że tak, chcę. Nawet pomyślałam, że to miłe i w ogóle, i że co za fart, bo nawet myślałam, by do kring winkel wybrać się po jakąś starą nową książkę... No ale mnie się tam żarcie pali na kuchence, więc mówię, że muszę lecieć do kuchni, a ona idzie do samochodu po te książki dla mnie...
Ja mieszam, mieszam w tym swoim garnku a ona nie przychodzi i nie przychodzi do tej kuchni. No bo myślałam, że jak przyniesie te książki, to przyjdzie na kawę... Skończyłam gotowanie, idę zobaczyć do salonu i mało nie padam trupem. Gdy mówiłam, że chcę książki, to nie przyszło mi do głowy, że ona ma cały antykwariat na myśli. Gdy ja sobie niefrasobliwie mieszałam w garnku, ona mi zniosła do salonu setki książek. Boże, spuść bombę i zabij tę trąbę! Zaniemówiłam, a ona poszła do domu zadowolona zostawiając mnie z tym bajzlem.
Co ja mam niby zrobić z kilkoma setkami książek? Zaczęłam oglądać i powiem wam, że to były całkiem przyzwoite książki. Wszystko wydane po 2000 r., sporo pięknych książek kucharskich i sporo czytadeł. Niektóre trochę śmierdziały stęchlizną, no ale wybrałam ostatecznie około 40, czyli jedną małą część z tego co przyniosła. Chwilę dumałam, co z tym fantem zrobić? Salon zastawiony tak, że nie szło wyjsc z domu. Przecież nie będę żyć w ten sposób, tylko szybko coś muszę wymyślić. Najpierw pomyślałam, że jak mąż wróci z Polski, wywieziemy do kring winkel i zaniosłam pudełko po pudełku do szopy, co okazało się niezbyt mądre, bo 2 pudła były cholernie ciężkie i po przetaszczenkiu jednego zaczął mnie ramień i kręgosłup nawalać i co gorsza nawala do dziś.... Człoswiek w nerwach jednak nie używa za wiele mózgu niestety...
Drugie duże już nosiłam w częściach. Padający deszcz nie ułatwiał sprawy, ale w końcu się z tym uporałam. Wtedy skonstatowałam, że teraz nie mogę wyjąć z szopy roweru ani dostać się do szafy. Poleciało troche jasnych i poszłam sprawdzić w kalendarzu, kiedy biorą makulaturę. Okazało się że mam farta, bo akurat na drugi dzień. Pomieszałam te książki z papierami zwykłymi i wyniosłam do drogi rano, co mi dobrą chwilę zajęło i kosztowało ponownie trochę wysiłku i nadwyrężania kości. Panowie z parku recyklingu trochę się zdziwili. Akurat zauważyłam, jak przyjechali i tak tego dużo było, że kierowca nagle z przyzwyczajenia podjechał dalej a dwóch nakłaadaczy zostało z pudełkami w rękach... Cisnęli te pudła i zaczęli machać, no i kierowca wycofał, by mogli dokończyć załadunek naszej kolekcji makulatury haha.
Kiedy ja to przeczytam...? |
Powiecie może, że szkoda pięknych książek, że to okropne, skandaliczne i w ogóle, bo może by ktoś skorzystał... ja też tak myślałam. Jednak życie mnie nauczyło, że jak coś mi się w głowie nie mieści, powinnam mieć to w dupie. Amen.
Niemniej jednak zastanawiam się nad tą jej chorobą, że rzekomo nic nie może robić i bólu stawów wytrzymać... Ale zapieprzać jak mały samochodzik z tymi wszystkimi ciężkimi pudłami, które dla mnie okazały się nie lada wyzwaniem to ona nie miała żadnego problemu... Hm... Te ludzie to so!
Kolejna dawka Zomety
W zeszłym tygodniu byłam w szpitalu po kolejną dawkę Zomety. Okazało się, że mojej onkolog nie było, tylko inna, co mnie lekko wnerwiło, bo miała mi przedłużyć niezdolność do pracy i wypisać ewentualne inne atesty... Pielęgniarka powiedziała, że mam poprosić o to swoją lekarkę rodzinną, co też oczywiście zrobiłam, bo i tak przecież musiałam do niej iść po comiesięczny zastrzyk Decapeptylu. Poprosiłam ją o te różne dokumenty, ale cholera jasna zapomniałam poprosić o zezwolenie na odbycie kursu, choć o tym rozmawiałyśmy, gdy mieszała mój zastrzyk, bo ona jak najbardziej jest za tym, bym poszła na ten kurs i do tej pracy, bo uważa że trzeba próbować, jak się ma ochotę... A ten zastrzyk to jest dziwny, tak mówi, bo trzeba go długo mieszać, a potem natychmiast podawać, bo inaczej mogą się już kryształki porobić co może spowodować poważne problemy... Dlatego ona mi najpier odkaża miejsce wbicia zastrzyku i wszystko przygotowuje a potem to miesza.... Wtedy sobie gadamy o życiu ;-) Babka jest przefajna i strasznie się cieszę, że się do niej zapisaliśmy. W porównaniu z tym mrukiem, którego dostasliśmy na zastępstwo po odejściu naszego lekarza to niebo a Ziemia. Nawet poprzedni lekarz, który wydawał się dobry, przy niej blednie.
Usuwanie zębów mądrości było fajne
Denerowaliśmy się usuwaniem 4 zębów mądrości Młodej zupełnie niepotrzebnie. Zabieg przebiegł sprawnie, szybko i bez komplikacji. Młoda stwierdziła, że było nawet fajnie. Całość - od zawołania Młodej z poczekalni do zawołania mnie do innej poczekalni po zabiegu - trwała niecałą godzinę. Młoda oznajmiła, że lekarze i reszta personelu byli przemili. Co chwilę tam ktoś przechodzi - opowiadała - i woła z uśmiechem do pacjentów "hej hej", "hallo", "dag".
Sedacja faktycznie ją wyczilowała i nic za bardzo nie bolało. Chwilę po zabiegu posiedziała, ale gdy lekarz uznał, że nic jej się nie dzieje, zezwolił spadać do domu. Znajoma po nas przyjechała, więc nie musiałyśmy się tłuc pociągami i autobusami do domu. Co zapewne było by dla Młodej niezbyt komfortowe i jeszcze ludzie by się lampili, bo głowę miała obwiązaną skarpetką z lodem.
Szpital Sint Niklaas, o czym poprzednim razem chyba nie wspominałam, okazał się być trudny do znalezienia zarówno dla nas jak maszerujących z dworca na piechotę, jak i dla znajomej jadącej autem. Żeby było śmieszniej, to ogromny budynek, a w zasadzie kompleks budynków połączonych m.in. korytarzem ponad drogą. Problem jednak taki, że jakiś geniusz postanowił nie nazywać szpitala szpitalem, tylko nadał mu jakąś głupią nazwę VITAZ, która mnie przynajmniej nic nie mówi. No i idziesz tam, gdzie prowadzi cię nawigacja i widzisz tablicę z jakąś durną nazwą, która nie wiesz czym jest i zaczynasz się zastanawiać, gdzie do diabła jest w takim razie ten cholerny szpital?!!
W szpitalu zauważyłyśmy, że i tam mają automat z chlebem, co kilka tygodni wcześniej wielce nas ubawiło w szpitalu w Dendermonde. Nie żeby to ogólnie jakoś śmieszne było, ale jak Młoda zoczyła automat z chlebem, którego tam wcześniej nie było i zaczęła dorabiać do tego filozofię, jak to źle pacjentów karmią, że muszą se chleb kupować, i td, to zaczęło być śmieszne i dla mnie. I teraz już zawwsze będzie pewnie.
Wczoraj była już wyciągać szwy i lekarz powiedział, że ładnie się goi. Zlecił płukać dziury słoną wodą za pomocą specjalnej strzykawki.
W Sint Niklaas jest pełno figur gołych bab. Ten koło szpitala jest wyjątkowo okazały.
Z dworca do szpitala i z powrotem szłyśmy przez park. W deszczową pogodę jest on jeszcze fajniejszy niż w słoneczną, gdyż ludzi prawie nie ma. Popatrzyłyśmy zatem na czaplę, na gęsi nilowe, które się całym stadem pasły na trawie pod bacznym okiem jednego gęsia stojącego na baczność i spozierającego w naszym kierunku z podejrzeniem…
Natychmiast podeszło do nas też stado dzikich kaczek z pytaniem, czy nie mamy czegoś dobrego. Nie mieliśmy, więc odeszły z głośnym kwakaniem wymieniając się zapewne niepochlebnymi uwagami pod naszym adresem. Kaczkę celebrytkę też ponownie spotkałyśmy. To kaczka parkowa odróżniająca się od innych kaczek tym, że chodzi wyprostowana z głową wysoko uniesioną i podchodzi bardzo blisko do ludzi głośno kwacząc.
W drodze powrotnej z kolei śledziłyśmy zielone papugi fruwające nam nad głowami z typowo papuzim wrzaskiem. Dotąd byłyśmy przekonane, że tylko w Brukseli można je spotkać, ale widziałyśmy je też w Amsterdamie, no i tutaj w Sint-Niklaas też lata ich zatrzęsienie. Zarówno papugi jak i wspomniane gęsi nilowe to emigranci, których ludzie nierozważnie z innych części świata przywieźli. Takich zwierzaków jest tu całkiem sporo i urozmaicają tutejszy ekosystem, często całkiem go zmieniając. Ja bym jednak nie jojczała, że to zawsze jest złe, nawet jak coś tam wyginie, bo cóż takie jeste życie - ktoś umiera, by ktoś inny mógł żyć...
papugi na drzewie w parku (zdjęcie jak z telefonu) |
czapla przez zamkiem |
Czło-wiek! Czło-wiek! Masz sza-mę-dla-ka-czek-ka-czek-czek-czek-czek..?!! |
Pogoda ostatnich dwóch tygodni była beznadziejna. Lało, lało, lało i lało. Któregoś dnia idąc na spacer i rozglądając się wokół, stwierdziłam, że lato już minęło. Kwiaty już poprzekwitały, zboże w dużej mierze wykoszone, a resztą stoi na polach zczerniała od deszczu, ptaki zbierają się w grupy i drą dzioby ponuro, no i zimno jak na lato.
Ponura pogoda, jak powszechnie wiadomo, nie sprzyja dobremu samopoczuciu więc i to zapewne nie pozostało bez wpływu na moje zdrowie. Ostatnie dni do moich problemów dołączył ból dolnych części nóg. Nie dość, że bolały okropnie utrudniając chodzenie, to jeszcze puchły jak beczki, a to jest cos nowego w zestawie dolegliwości. Nic to, jak się nie poprawi na dniach, zajrzę znowu do lekarki.
Małżonek z Młodym ostatnie 2 tygodnie spędzili w Polsce. Właśnie są w drodze do domu i wczoraj po przejechaniu całej Polski wszerz, zawinęli w koncu do ulubionego hotelu na postój, by dziś rano wyruszyć w drugi etap tej uciążliwej podróży. Młody pisał, że już się nie może doczekać... A tu radio zawiadamia, że w całej Europie duży ruch i korki, korki, korki...
Zgodnie z naszą fantastyczną tradycją tego roku też pisaliśmy z Małżonkiem do siebie codziennie e-maile. To jest niesamowita sprawa! Obydwoje lubimy bowiem zarónwo pisać jak i czytać, zatem taka wymiana korespondencji dostarcza nam zawsze wiele frajdy. Pozwala nam to też poruszyć wiele osobistych tematów i omówić na spokojnie wiele spraw, na które w dniu powszednim brakuje nam czasu i dystansu. Pisanie do partnera pozwala też samemu wiele problemów sobie w głowie poukładać i nabrać świeżego spojrzenia na wszystko, w szczególności na na nasze życie osobiste. No i świetnie się przy tym zawsze bawimy.
Dla przypomnienia powiem, że poznaliśmy się z Małżonkiem kilkanaście lat temu na portalu randkowym i zanim pierwszy raz spotkaliśmy się w realu, czy choćby do siebie zadzwoniliśmy, przez kilka miesięcy pisaliśmy do siebie długie elektroniczne listy opowiadając sobie całe swoje życie, dyskutując o literaturze, muzyce, filmie, polityce i wszystkim, co nam tylko fantazja podsunęła. Dziś na codzień potrafimy nadal godzinami dyskutować o wszyskim i nigdy nam się to nie nudzi. Niestety trudne momenty życiowe czasem nas bardzo przygaszają i tak bardzo przygnębiają, że nie potrafimy się wznieść ponad te problemy i o niczym innym jak tylko te problemy gadać. Wtedy przychodzą wakacje i możemy dzięki takiej intensywnej korespondencji wszystko sobie poukładać i na nowo odkryć nasze wspólne zainteresowania oraz w konsekwencji odświeżyć i umocnić nasz związek.
Tygrys czy osa
Zauważyłam, że rozpoczął się już sezon pająków. Uwielbiam je podglądać. Fotografując namiętnie tygrzyki znowu zwróciłam uwagę na nazwy. Po polsku nazwa mojego ulubionego pająka kojarzy się z tygrysem tygrzyk paskowany; natomiast po niderlandzku to oso-pająk wespspin. (wesp- osa, spin - pająk)
tygrzyk |
tygrzyk od spodu |
A myślałam, ze w Belgii mniejsza jednak biurokracja, nie dziwota, że tylu obiboków na zasiłkach siedzi.
OdpowiedzUsuńBędę miała problem z nadmiarem książek, gdy zdecyduje się na przeprowadzkę, bo mieszkanie mniejsze i nie ma opcji, bym zabrała wszystko!
Mój mąż miał niedawno usuwana ósemkę, tez poszło gładko i zagoiło się bez problemów, był u chirurga.
Twoja sąsiadka to niezłe ziółko...
jotka
U nas to raczej o wiele większa biurokracja niż w PL. A sąsiadka jest udana, ale najgorsze w tym jest, że ona z jednej strony ogromnie mi działa na nerwy, a z drugiej wydaje się poczciwą kobieciną, bo ona bardzo wyraźnie chce dobrze i na prawdę bardzo się stara być miła i ze mną za wszelka cenę się przyajźnić albo nawet tę przyjaźń sobie kupić, tylko jej postrzeganie i pojmowanie świata jakoby trochę się różni od mojego... Nie jest to jednak osoba, której mogę z czystym sercem kazac spadać na drzewo... za dużo o niej wiem... i za bardzo rozumiem jej motywy, co tylko utrudnia sytuację. No ale bez wątpienia jest z nią... ciekawie ;-)
Usuń