Nerwów było sporo, ale powoli wychodzę - mam nadzieję - z pomiędzy chaszczy, skał i rozpadlin zbliżając się coraz bardziej do w miarę równej ścieżki. Nie wiem co prawda, jakie niespodzianki na mnie tam czekać będą, ale póki co podążam radośnie z entuzjazmem do przodu w stronę obiecującego światła.
Znalazłam miejsce na staż
Udało mi się podpisać umowę na staż w pobliskiej świetlicy, w której Młody dawniej od czasu do czasu spędzał wolne od szkoły dni. Nie przychodzi tam zbyt wiele dzieci, ale uważam że mi te 15-30 sztuk spokojnie na początek wystraczy, by się trochę z pracą w świetlicy oswoić i podstawowych zasad i zadań opiekuna nauczyć. Ze wględu na moje ciągle wątpliwej jakości zdrowie taka mała świetlica może być nawet lepsza.
Kierowniczka tego przybytku zaproponowała mi od razu, że jak mi się spodoba u nich, to drugi semestr mogę odbywać w innej, większej świetlicy, którą też ma pod opieką.
Zaczynam w poniedziałek o siódmej i już się nie mogę doczekać. Jestem podekscytowana i ciekawa, jak to będzie, ale też trochę obaw mam co do mojej wytrzymałości i reszty zdrowia. Nic to, przekonam się organoleptycznie, jak rozpocznę.
Kurs na opiekuna dzieci szkolnych jest wporząsiu
Po kilku tygodniach mogę już coś powiedzieć o mojej klasie i powiem, że jest całkiem fajna. Stanowimy zbieraninę kobiet w wieku od dwudziestukilku do pięćdziesięciukilku lat pochodzących z najróżniejszych części świata i mówiących w domu najróżniejszymi językami. Większość jest mamami, niektóre mają i po 4 dzieci. Są pośród nas zarówno mamy niemowlaków jak i dzieci już dorosłych. Niektóre dziewczyny już pracują z dziećmi albo pracowały w przeszłości. Wszystkie łącznie z naszymi nauczycielkami mamy niebagatelne poczucie humoru, dzięki czemu lekcje mijają nam bardzo wesoło i szybko. Materiał póki co nie jest zbyt trudny, ale jest sporo rzeczy, które dobrze by było zapamiętać, ale jeszcze nie wiem, jak mi się to uda. Staram się trochę powtarzać matariał w domu, ale różnie to wychodzi. Czekam jednak na ostateczny plan mojego stażu, by jakoś sobie to wszystko rozplanować i zorganizować.
Świetlica dla dzieci szkolnych ma, jak wiadomo, dosyć specyficzne godziny pracy, do których trzeba będzie się powoli przyzwyczaić. Gdyby kogo ciekawiły szczegóły, to wygląda to tak:
W dni nauki szkolnej świetlica zapewnia opiekę przed lekcjami i po lekcjach. I tak
w poniedziałek, wtorek, czwartek i piątek: rano od 7.00 do 8.20 oraz po południu od 15.20 do 18.00,
w środę rano od 7.00 do 8.20 oraz od 12.20 do 18.00 (w środę w Belgii nauka jest tylko do południa)
W ferie świetlica pracuje całe dnie, czyli od 7.00 do 18.00.
W piątek mieliśmy badania medyczne w szkole.
Organizacja niektórych rzeczy w naszej szkole pozostawia sobie wiele do życzenia, aż czasem chce się kląć. Tak było z tymi badaniami. Zapowiedzaino nam, że 6 października będzie badanie. Dzień wcześniej powiedziano, że to badanie będzie się odbywać w czasie lekcji i że pojedynczo będziemy wołani do lekarza, co wydawało się okej. Tyle tylko, że w praktyce sytuacja wyglądała jakby mniej fajnie.
Lekarka faktycznie przyjmowała po kolei, tyle tylko, że była przygotowana na przyjęcie 20 ludzi, a nie, jak się okazało, blisko 40. Poza badaniem naszej klasy, pani doktor miała jeszcze zaszczepić ludzi z innej klasy, których badała tydzień wcześniej. A my tego dnia lekcje mieliśmy tylko do południa. Nikt nie przygotował się na siedzenie do 16tej. Nikt nie zabrał kanapek. Niektórzy mieli jeszcze spotkania na popołudnie poumawiane w sprawie stażu. No i moja grupa nie wyrobiła się do południa. Fartownie ja poszłam po zakończeniu lekcji prosto pod salę i byłam już 4 w kolejce, dzięki czemu udało mi się wrócić do domu koło 14. W
Samo badanie było okej. Pani doktor bardzo miła - choć koleżanki, które były przede mną, twierdziły inaczej. Zbadała wzrok, zadała trochę pytań w związku z rakiem i nie tylko. Po czym wyraziła wielki podziw dla moich działań, znaczy że mi się chce podjąć taki wysiłek, jakim jest uczestnistwo w lekcjach i stażu. Zdawała się wręcz być zaskoczona faktem, że w ogóle ktoś z diagnozą raka postanowił zapisać się do szkoły... Ale MIŁO zaskoczona. Może dlatego była dla mnie miła i tak pozytywnie nastawiona...? Dało się wyczuć, że jej moja postawa imponuje, co z kolei bardzo mnie miło połechtało i jeszczde bardziej zmotywowało i potwierdziło, że dokonałam słusznego wyboru. Do domu wracałam zatem bardzo uradowana.
Lekarka oznajmiła, że w związku z moją chorobą, chemioterapią, naświetlaniem i faktem, że mam ciągle wszczepiony port, ona mnie raczej na żółtaczkę zaszczepić nie może.
W pierwszej chwili trochę się przestraszyłam, bo pomyślałam, że to mnie dyskwalifikuje i że całe moje starania właśnie poszły się bimbać, ale już kolejne zdanie mnie uspokoiło. Powiedziała, że mam pełne zezwolenie na staż i że nie muszę się na razie wcale szczepić. Mam tylko się nie chwalić w miejscu stażu, żeby nie zaczęli drążyć, bo mogą nie zrozumieć... Gdyby pytali, to po prostu medycznie jest wszystko okej i tyle. Szczepienie na żółtaczkę ponoć w moim przypadku mogło by się skończyć poważnymi powikłaniami i problemami zdrowotnymi. Zwyczajnie jest to niebezpieczne. Zaszczepić będę się musieć, jeśli będę chciała podjąć pracę po kursie... Póki co mam sobie tym w ogóle głowy nie zawracać.
Nie zmienia to faktu, że nadal mnie bardzo zastanawia, co w tym takiego niby łał i co w tym takiego dziwnego, że ktoś z diagnozą raka chce normalnie próbować żyć po zakończeniu leczenia?
No, powiedzcie mi, co jest takiego niesamowitego w tym, że ja nie chcę siedzieć w domu bezczynnie na czyjejś łasce i marnować bezsensownie kolejnych dni, kolejnych tygodni, miesięcy, lat mojego życia?
Co w tym takiego wyjątkowego, że ktoś w miarę jeszcze sprawny i nie taki znowu strasznie stary chce coś jeszcze w swoim życiu fajnego i pożytecznego dla siebie i innych zrobić? Dla mnie to raczej przeciwne działania, a raczej ich brak, jawią się dziwne, podejrzane i pachnące chorobą i starością.
No dobra, okej, wiem że niektórzy w wieku 46 lat czują się już staro i zramolale, szczególnie jak życie ich przeturlało po chaszcach i kamieniach... Ba, widuję czasem nawet takich, którzy w wieku 25 lat są starzy, mimo że jeszcze na nic poważnego nie zdążyli zachorować ani niczego wiele doświadczyć. No ale to NIEKTÓRZY. Większość ludzi, jak mniemam, jednak chce żyć aktywnie, chce coś znaczyć, chce czuć się zdrowo, wychodzić do ludzi, pracować, zarabiać pieniądze uczciwie, bawić się, cieszyć życiem itd.
Większość ludzi chyba nie lubi udawac chorych, prawda? Nie mówię tu o symulowaniu choroby w ramach doraźnych kombinacji różnych (kto raz nie próbował wyłudzić zwolnienia, by dzien czy dwa zostać w domu, niech pierwszy rzuci polopiryną).
Skąd zatem takie zachwyty i podziw dla człowieka, który chce wieść normalne życie szarego człowieka?
Na każdym kroku się z tym spotykam. Moja kołczka mnie chwaliła zarówno bezpośrednio prawiąc mi komplementy jak i przedstawiając mnie w samych superlatywach wszystkim ludziom, z którymi się w mojej sprawie kontaktowała.
Babka, króra ze mną wywiad dla biura pracy robiła, też się zachwycała i super pozytywną opinię przekazała.
Urzędniczka z biura pracy tak samo worek komplementów i super miłe traktowanie.
Następnie pani z funduszu zdrowia, która zamiast - jak oczekiwałam - szukać dziury w całym, zaczęła patrzeć przez palce i jeszcze mnie bardziej na obraną drogę wpychać.
Teraz jeszcze ta lekarka. No i jeszcze jak ostatnio zadzwoniłam do szpitala, by wizytę u onkologa przełożyć, bo mi kolidowała z ortodontą Młodego, pielęgniarka też piała z zachwytu na wieść o kursie i stażu.
Przyznaję bez bicia, że to jest niezmiernie miłe, jak tak ci wszyscy ludzie kibicują na wybranej drodze. To jest wielce budujące i motywujące oraz tak zwyczajnie po ludzku miłe i sympatyczne. Nawet sobie czasem tak pod nosem mruczę, że może to też innych ludzi motywuje do działania, może dodaje komuś skrzydeł, może jestem dobrym przykładem, że diagnoza raka nie musi człowieka ograniczać, że ciągle człowiek ma różne możliwości, że nie wszystko jeszcze stracone, że jeszcze wiele można.
A jednak też trochę się dziwię, tym zachwytom. Myśle, że ludzie lekko przesadzają. Kurde, patrzę na moje koleżanki i mimo, że jeszcze zbyt dobrze ich nie znam, to już trochę o nich wiem, no i wiem, że one też przecież nie mają łatwo. Niektóre może nawet mają trudniej niż ja.
Czy łatwo jest matce małego dziecka?
Czy łatwo jest matce czwórki dzieci?
Czy łatwo jest dziewczynom, które słabo mówią po niderlandzku, bo takie też mam w grupie?
Czy łatwo jest babeczkom, które pracują albo tym, które jednocześnie próbują dyplom szkoły średniej zdobyć?
Każda z nas na pewno ma jakieś przeszkody do pokonania i wszystkie jesteśmy dzielne i zasługujemy na fajerwerki, komplementy i pochwały. To nie jest przecież wcale tak, że jak się ma raka to już najgorsza tragedia i najtrudniejsze życie. Rak rakowi nie równy a co dopiero go z innymi problemami porównywać.
Komplementy i pochwały potrzebne są każdemu, nie tylko chorym na raka.
Pożegnaliśmy Bożenkę
Ten tydzień był pełen smutku i niepokoju. Nasza Benia Bozia Bożenka była chora. Nic a nic jej się nie polepszało. Jadła i piła prawie normalnie. Od góry wyglądała w ogóle na zdrową i rzeźką. Tyle tylko, że była sparaliżowana. Nie mogła wstać. Nóżki nie były w stanie utrzymać ciałka, choć była w stanie się przekręcać z boku na bok i kręcić w koło.
Podstawiałam jej co lepsze kąski, kroiłam trawę, podstawiałam miseczkę z wodą w stałych porach jedzenia, podpierałam, głaskałam, przekładałam z boku n abok, a czasem brałam na kolana. Myłam jej kuperek.
Piła i jadła. Gdy było ciepło, wynosiłam klatkę szpitalną do ogrodu pod drzewo. Widziała stamtąd Heńka i Chipsę, a oni widzieli ją. Kurde, gdy na trzeci dzień uznałam, że jest zimno i nie wyniosłam klatki z Bożenką, Chipsa przyszła najpierw pod okno i popatrzyła na klatkę, która stała w kuchni pod oknem i na Bożenkę, a potem poszła do drzwi i zaczęła się drzeć coraz głośniej. Doszliśmy do wniosku, że dopomina się o natychmiastowe wyprowadzenie swojej koleżanki. Ona systematycznie przychodzi pod drzwi, by domagać się czegoś. Gdy zapomnimy zapodać jakieś przekąski rano lub po południu, przychodzi i najpierw po prostu stoi z dziobem przy szybie i wypatruje człowieków. Gdy zobaczy kogoś, zaczyna cicho toktokać, by w końcu zacząć głośno gdakać, aż człowiek nie zdzierży i przeszuka czym prędzej lodówkę i coś zaserwuje. Czasem domaga się też wyrzucenia innej kury z kurnika albo wprost przeciwnie, irytuje się, że jakaś kwoka ośmieliła się wyjść po jedzenie...
One są całkiem mądre te nasze kurki. Niestety kurki też mogą zachorować poważnie.
W środę uznaliśmy, że pora otworzyć drogę na tęczowy most i pozwolić jej odejść w spokoju, bo życie kury to grzebanie, życie kury to chodzenie, to wskakiwanie na grzędy i pieńki, życie kury to kąpiele piaskowe i wykopywanie robaków z ziemi. Życie bez nóg i pazurów to dla kury tylko i wyłącznie bezsensowne cierpienie.
Weterynarz przyznał nam rację i pochwalił tę jakże trudną i ciężką decyzję. Zastrzyk działa błyskawicznie. Bożenka odeszła. To była moja ulubiona kurka. Najmilsza, najpuchatsza, najsympatyczniejsza. To była też ulubiona kurka Henia. Zostało nam 2 kurki i 1 kogucik. Pusto w ogródku bez naszej Bozi. Będziemy ją zawsze z tęsknotą wpominać.
ostatni dzień z Bożenką :-( |
czasem Bozię trzeba było suszyć |
czasem sama wysychała w słońcu |
A dziś obcinałyśmy z Młodą pazurki naszym świnkom i przy okazji je ważylłyśmy, stwierdzając że Maggie, Lady i Boba chyba trochę za dużo ważą i pora zmniejszyć dawki jedzeniowe, bo tłusta świnia to niezdrowa świnia. Potwierdziłyśmy też, że znowu mają te cholerne pasożyty na skórze i że znowu trzeba wydać czapkę pieniędzy na krople.
Niestety dokonałyśmy też o wiele gorszego odkrycia. Wyjmując ostatnią, najstarszą a zarazem najmniejszą świnkę Love, nagle zauważyłam krew na mojej ręce. Love ma jakiś krwawiący guzek na brzuszku. Spróbuję w poniedziałek zabrać ją do weta, jak będzie gdzieś miejsce w południe, bo rano i wieczorem mam przecież staż. Zdecydowaliśmy od razu, że jak się okaże, że to coś poważniejszego, to poprosimy o eutanazję, bo nas zwyczajnie nie stać na żadne skomplikowane leczenie, a już na pewno na żadne operacje. Byle narkoza to tu przecież 200€ na dzień dobry, a tu same te durne kropelki na świerzb wyjdą ze stówkę dla wszystkich świń, bo trzeba podać wszystkim, gdyż wszystkie się drapią i wszystkim zaczynają kłaki wypadać. A tu na kontach czystki.
I znowu mnie nerwa bierze na ten bezmyślny PODAREK, na którego utrzymanie z każdym dniem coraz mniej nas stać przy tak szybko rosnących cenach wszystkiego.
Młody tymczasem chodzi do szkoły i jest z tej szkoły zadowolony.
Polubił już wielu nauczycieli. Nadal jednak specjalnie się nie wysila z nauką, ale trochę go trzeba będzie pogonić chyba, szczególnie do niderlandzkiego, bo niebogato wypada. Tyle że reszta klasy też nie wiele lepiej, co mnie trochę uspokaja.
Reszta przedmiotów jednak idzie póki co ładnie. W tym tygodniu kazał mi zgadywać, ile punktów dostał z testu z geografii. Nie zgadłam, bo 100% się jednak nie spodziewałam. Z matematyki, francuskiego, innego testu z geografii dostawał po ponad 80 %, co też mu się chwali. Na technice majsterkują drewniany samolot i bardzo mu się to podoba. Pokazywał mi nawet zdjęcia w telefonie. Zachwycał się też plastyką, co już mnie całkiem zadziwiło, bo to nie jest typ plastyczny raczej i nigdy nie lubił rysowania. W minionym tygodniu mieli też "badanie biotopu" z biologii, kiedy to szli z klasą do parku na poszukiwania i Młody był wielce zawiedziony, że żaden z kolegów z jego grupy nie wykazał większego zainteresowania tym tematem i szwędali się po prostu niechętnie po parku nawet najmniejszego wysiłku nie wykazując w realizacji zadania.
Tylko ten tornister ciągle ciężki jak diabli i cholernie trudno mu jeździć rowerem. Kilka razy pchał rower przez większość drogi, bo nie dał rady ujechać z takim obciążeniem. A tu jeszcze znowu mu ten cholerny latop dają do noszenia. Nie, to jest jakieś totalne nieporozumienie z tymi tornistrami. Młoda, jak pamiętam, tak samo miała, bo nie raz tornister wazył 13 kilogramów i ona z tym 7 kilometrów jechała w każdą pogodę.
Nie mam pojęcia, jak mu pomóc i jakie rozwiązanie znaleźć. W tym miesiącu będzie chyba wywiadówka to spróbuję się zapytać wychowawcy, czy nie można z tym czegoś zrobić.
Młody szykuje się ponadto do imprezy halloweenowej w podstawówce. Reszta starej kalsy też zapewne się wybierze. Będzie okazja się spotkać i razem pobawić w starej szkole. Uznał, że przebieże się za Michaela Jacksona albo raczej za jego ducha (w końcu to Halloween). Dziś zamówiłam jakiś tani kostium na https://www.vegaoo.nl.
My mieliśmy w środę dodatkową lekcję niderlandzkiego.
Szanuję nauczycielkę, że jej się chciało. Lekcja była dobrowolna, ale większość ludzi w niej uczestniczyła. Nie robiliśmy zadań z podręcznika, tylko gadaliśmy na różne, podane przez nauczycielkę tematy, a ona nas poprawiała. Ćwiczyliśmy też trochę gramatykę. Ustalono, że bedzie więcej takich lekcji. Ja chyba jednak spasuję, bo dla mnie to było już za duże obciążenie, a jak pójdę na staż, to tym bardziej będzie. Zaproponowali też spotkanie klasowe w realu. Jeden kolega, który jest fanem pociągów i kolekcjonerem modeli zaproponował wspólne wyjście do muzeum pociagów w Brukseli. Brzmi dobrze, ale nie wiem jeszcze kiedy to ewentualnie by się wydarzyło, więc sie nie nastawiam.
Póki co trzeba wkroczyć na nową ścieżkę i zaprowadzić jakiś ład i porządek w swoim programie dnia.
Ostatnimi dniami graliśmy uparcie z Młodym i Starym w państwa-miasta. Niezły jest.
Dziś dla odmiany pograliśmy trochę w Master Mind. Potem zaproponowałam Scrabble i nawet dobrze nam szło, ale Młody stwierdził, że to nie jest gra dla niego, bo okropnie go denerwuje, gdy ktoś mu np zajmie miejsce na wymyślone właśnie super słow albo jak mu litery nie podchodzą. Nie będziemy zatem w to więcej grać, bo gra ma dostarczać przyjemności a nie nerwów.
A sakwy do roweru rozważaliście? (dla Młodego, żeby nie dźwigał)
OdpowiedzUsuńElla-5
Sakwy to u nas podstawa i przy każdym rowerze mamy. Tyle tylko, że do roweru dziecinnego sakwy są dosyć małe (Młody nie ma nawet 140 cm wzrostu). Młody ma jedną, bo druga by mu zawadzała za bardzo - wozi w niej kurtkę przeciwdeszczową, zapiecie do roweru, w gorąco zapasowa flaszke wody. Poza tym raz w tygodniu wpycha tam siłą torbę basenową, w inne dni wozi laptop (sakrucko ciężki), ale to już jest stres i ryzyko w razie przewrócenia roweru, no i tornister mimo to nadal jest wypchany i ciężki. Spróbujemy mu znowu zamontować specjalny stojak lub kosz na tornister, ale do tego już torby nie założy, a bez torby to kicha. No i poprzednia próba rok temu skończyła się przewróceniem na skrzyżowaniu (na szczęście z nim byłam wtedy), bo 10 kilo na bagażniku jest dosyć niebezpieczne - rower się łatwo wywraca i trudno podnosi. Młoda zawsze jeździła z tornistrem zapiętym w koszu i to było wygodniejsze, ale też się często wywracała, szczególnie podczas wiatru, mrozu, blocie, zgnitych liściach). Oni mają też szafki w szkole, ale laptopa nie wolno tam zostawiać, a co do książek to muszę się na wywiadowce zapytać, bo może coś by zostawiał, gdy nie ma zadania ani nauki z danego przedmiotu... Podręczniki są też dostępne online, ale puste (tutejszy chory pomysł - podręczniki wypełnia się w szkole na lekcji a z niewypełnionyc nic się nie nauczysz).
UsuńMoja ma domontowany koszyk z tylu ( jak miała koszyk z przodu to wkładając tornister ograniczał jej widoczność i obciążenie z przodu jest niebezpieczne). Teraz narzeka tylko ze koleżanek czy brata nie może wozić na bagażniku :)
UsuńWspaniale że masz energię i chęć do pracy i jej zmiany. Ja po przeprowadzce do BE rok byłam w domu z dziećmi (3) i choc niby nie muszę pracować robię teraz wszystko żeby nie siedzieć w domu- kursy językowe na pierwszy ogień a potem do pracy :)
Wiesz, ludzie z nowotworem bywają w różnej kondycji fizycznej i psychicznej, więc może lekarka dziwiła się, że mimo choroby masz taki pałer i chęć rozwoju.
OdpowiedzUsuńTo zależy tez od wieku i stażu pracy. Mam dwie znajome z nowotworem, jedna pracuje na dwa etaty(psycholog szkolny), druga poszła na wcześniejszą emeryturę (klasy 1-3).
Ładnie Ci w czerwonym kolorze, a dzieci w szkole lubią panie uśmiechnięte i ładnie ubrane ;-)
jotka
No wiem, że są w różnej i nawet o tym wspominam powyżej, ale inni ludzie też są w różnej kondycji i o to mnie się właśnie rozchodzi, że wkłada się NA SIŁĘ wszystkich ludzi z rakiem do jednego worka i na siłę robi się z nas niepełnosprawnych i wielkich cierpietników BEZ WZGLĘDU NA TO w jakiej kondycji fizycznej i psychicznej tak na prawdę w danej chwili jesteśmy. To nie jest okej! Ja nie chcę być porównywana do ludzi, którzy na prawdę mają ciężko, którzy cierpią ogromnie fizycznie, przechodzą co raz ciężkie zabiegi, siedzą w izolatkach, poddawani są już którejś z kolei serii chemii, czy których ciała są wyniszczone albo po prostu psychicznie sobie nie radzą nawet jak fizycznie aż tak źle nie jest. Są różne rodzaje nowotworów i różne rodzaje ludzi, zatem - moim nader skromnym zdaniem - głupotą i dużym błędem jest postrzeganie i traktowanie wszystkich jednako. Nie traktujesz chyba tak samo ludzi ze złamanym małym palcem jak ludzi ze złamaniem otwartym uda, bo przecież obydwaj mają złamanie. Kazdy z tych ludzi wymaga troski i każdy uraduje się z miłego słowa, ale w garnicach rozsądku i stosownie do sytuacji ;-)
UsuńA... dzięki za komplement. Lubię ciepłe kolory. W takim ubraniu jednak raczej do roboty chodzić nie będę z wyjątkiem jakichś okazji. Tutaj to raczej wygodne ubrania będą bardziej przydatne - dzieci bawią się codziennie na podwórku bez wzgledu na pogodę, a my przecież z nimi na te mokre huśtawki, brudne drabiny, piach czy trawę. W salach też z tego powodu nie zawsze jest czysto, bo w Belgii nie zmienia się obuwia - jak dziecko przyszło w kozakach, to cały dzień w kozakach hasa. Zabawy plastyczne, majsterkowanie to też nie na garsonki raczej. Dziewczyny, jak widzę, raczej noszą jeansy, spodenki, ładne dresy, bluzy dresowe, t-shirty czy proste wygodne bluzki no i adidasy, bo buty muszą być zamkniete i bezpieczne - stoi wołami w regulaminie. Uważam jednak, że kolory ciepłe i pozytywne są ważne dla dzieci, no ale w garderobę to ja się muszę jeszcze zaopatrzyć, bo jednak łachmany kopciuszka u mnie w szafie ciągle królują i serio nie bardzo mam się w co ubrać do dzieci. W szmateksie trochę rzeczy pod bibliotekę nakupiłam (to ze zdjęica miedzy innymi), ale obrałam inny kierunek i znowu trzeba iść do szmateksu albo i w Zalando poklikać trochę ;-)
UsuńO nie, biedna Bożenka :( Masz jednak rację z eutanazją, co to za życie...
OdpowiedzUsuńMnie akurat nie dziwi ani reakcja lekarki, ani innych opisanych przez Ciebie osób. Z moich obserwacji wynika, że społeczeństwo jest rozleniwione i roszczeniowe, mnóstwo ludzi z pokolenia na pokolenie żyje z zasiłków, z czego zrobili sobie styl życia, więc osoba taka jak Ty wzbudza zdziwienie, albo raczej podziw.
No i nie ma co ukrywać - rak ludzi przeraża. Nikt nie chce mieć go zdiagnozowanego, chyba każdy zna historię kogoś, kto go miał, cierpiał i na niego umarł, więc w świadomości społeczeństwa jest to straszna i wyniszczająca choroba.
W tej strony na to nie popatrzyłam,, a sama nie raz z Małżonkiem rozmawiam o tym, że ludzie dziś szukają pracy lżejszej od spania a najchetniej by całe dnie w telefonem ręku przesiedzieli i obrazki oglądali, bo czytanie już jest za trudne. Faktycznie zatem możesz mieć rację, że dla wielu to może być niecodzienne zjawisko, gdy ktoś sam się do roboty pcha tak zupełnie dobrowolnie.
UsuńWitam Madziu, jesteś dzielną kobietką
UsuńPozdrawiam
Dasz radę ja batrdzo cierpię, właśnie zarzylam na ból,
Na Wiśle spraw nie mamy wpływu.💞💓💓💓