Poprzednim razem zapowiedziałam, że w weekend intensywnie odpoczywam.
Z tego wszystkiego tylko 'intensywnie' się udało zrealizować.
|
Pan kos w naszym ogródku (zdjęcie robione przez szybę) |
W sobotę wstałam o 6.30 i od razu zabrałam się za przebieranie pościeli...
Jak to, po co wstawałam o szóstej? Po nic! Mój mózg mówi, że o tej porze się wstaje i nawet szkoda z nim się wdawać w dysputy. Wyłącza spanie, włącza siku, głód i intensywne myślenie i musisz wstać, czy ci się podoba, czy nie!
Poszłam zatem na dół i upchałam brudną pościel do pralki , po czym zabrałam się za intensywne puzlowanie schnącego prania. Wymacałam, co jest już suche na suszarce w salonie i poskładałam. Ze sznura przyniosłam podeschnięte pościele dziewczyn do salonu i porozwieszałam wszędzie: na suszarce, na krzesłach, na wieszaczku w kanciapie... Gdy nasza pościel się wyprała, wyniesiona zaostała oczywiście do ogrodu... No bo tak to wygląda, jak się w Belgii nie ma suszarki, a trafi się mokry rok, kiedy nic za cholerę nie chce schnąć. Żeby było weselej kilka lat temu wymyśliliśmy sobie z Małżonkiem , że chcemy mieć łóżko dwa na dwa. Wszystko ładnie-piknie, tylko że pościel 2m x 2,40m to nie lada wyzwanie jeśli chodzi o suszenie... Do tego Panny mają też duże łoża (mniejsze jak nasze, ale duże) i ich pościele też całą pralkę zajmuja oraz dużo miejsca na sznurze. Ale już prawie uzbieraliśmy eco-czeków na elektryczną suszarkę. Już prawie-prawie mamy, tyle co trzeba. Już lada dzień lada miesiąc lada rok nabędziemy suszarkę, a wtedy znowu żadna ilość prania i żadna pogoda straszne nam nie będą...
Po praniu i śniadaniu zabrałam się za wykończanie moich projektów i zadań domowych - tu coś dopisać, tam coś uzupełnić, tam czegoś poszukać w necie, coś druknąć... i tak mi zleciał czas do południa na intensywnej pracy umysłowej.
Potem wrócił Małżonek z roboty autem firmowym i załadował Tośkę na pakę, a potem załadował Młodego i Matkę do kabiny i pojechaliśmy najpierw zatransportować Młodego na urodziny w parku trampolinowym, a następnie zawieźliśmy skuter do mechanika.
Po powrocie kontynuowałam moją intensywną pracę nad zadaniami domowymi, co mnie piekielnie zmęczyło mentalnie.
Na niedzielę zostawiłam sobie jedno proste, jak mi się wydawało, zadanie, czyli dokumentację pedagogiczną, no bo co to dodać kilka fotek do Worda i ozdobić paroma słowami. To jest wszak coś, co umiem i lubię. Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki się za to nie zabrałam i się nie okazało, że Word w chromebooku to nie jest to samo co normalny Word w normalnym komputerze. No więc klęłam intensywnie na to gówno przez cały dzień. I miałam zapędy mordercze wobez biednego chromebooka.
Tak, prawie cały długi dzień certoliłam się z tą dokumentacją. Na koniec jeszcze poprosiłam mojego prywatnego profesora Pana Ajzajdora o korektę tekstu. Młody lubi takie rzeczy. Potem musiałam się mu odwdzięczyć i zagrać z nim i Tatą w "Państwa-Miasta". Lista kategorii robi się coraz dłuższa: państwo, miasto, roślina, zwierzę, rzecz, imię, wykonawca, marka, postać, film, kolor, część ciała, potrawa, choroba, zawód... A ja coraz bardziej wymiękam. Kto to widział, by Matka miała w tabelce jeszcze 4 puste pola, gdy gówniak jedenastoletni woła STOP!? Ja się tak nie bawię!
W międzyczasie zaczęliśmy z Małżonkiem oglądać na Netflixie nowy polski serial Forst. Pierwszy odcinek nawet był niezły... w ostatecznym rozrachunku jednak daję 4/10.
Zastanawiam się czasem, jak to się żyło kiedyś, gdy człowiek oglądał filmy i seriale w zwyczajnej polskiej telewizji, gdzie po pierwsze nie było zbyt wielkiego wyboru, po drugie na każdy odcinek trzeba było czekać tydzień i jak się przegapiło, nie można było obejrzeć, no i te reklamy wszystkie.... O czasach mojego dzieciństwa już nawet nie wspominam, kiedy nadawano głównie relację z walki mrówek, a w lepszych momentach obraz kontrolny. A jak już coś faktycznie nadawano, to prądu nie było... A tu człek cały dzień na Bolka i Lolka czekał...
W poniedziałek wysłałam e-mail do mentorki z pytaniem, czy przypadkiem nie ma ochoty się spotkać ze mną zanim odejdę albo przynajmniej zdzwonić, bo kilka sprawozdań z zadań stażowych mam na koniec do omówienia ze swoim mentorem, a już mi tylko dwa dni stażu zostało (teraz to już tylko ze dwie godziny). Odpisała, bym wpadła może w piątek na chwilę wieczorem po swoich lekcjach...
Potem wiedziona ogromną ciekawością popedałowałam do świetlicy w sąsiedniej gminie w sprawie potencjalnego stażu. Panie, to to jest świetlica! Przyjmują, tak jak napisałam poprzednio, prawie 100 dzieci w wieku od 2,5 do 12 lat z 4 różnych okolicznych szkół, w tym w pobliskiej szkoły specjalnej. W takiej placówce to można zdobywać wiedzę i doświadczenie! Podoba mi się! Jestem podekscytowana!
Świetlica mieści się w budynku domu kultury i sportu. Z innej strony budynku jest żłobek tej samej firmy i biuro. Świetlica ma do dyspozycji ogródek, a z ogrodu jest przejście na plac zabaw. W czasie ferii mogą ponadto korzystać z różnych sal sportowych. Toalety są przy sali, co jest dobre.
Tylko że TA SALA jest tylko jedna... To nie brzmi za dobrze. Blisko setka dzieciaków od 2 do 12 lat w tym niepełnosprawne bawiące się w jednej sali... hm. Musi być wesoło! Zamierzam to sprawdzić. Mam zgodę na odbycie u nich stażu. Najsampierw jedenak dobrze by było zaliczyć i zakończyć aktualny semestr. Niby na co dzień wszystko mi raczej dobrze idzie, ale nie wiem, jak babki będą te projekty oceniać i co tam wyjdzie z rozmów mentora stażowego z mentorem szkolnym. Tak, tych mentorek, których nie widuję wcale lub prawie wcale. W takiej sytuacji człowiek może się wszystkiego spodziewać w kwestii oceny przebiegu mojego stażu.
W czwartek odbywała się nasza klasowa wycieczka, ale o piątej rano po całodziennych i całonocnych rozważaniach i dyskusjach z Małżonkiem ostatecznie postanowiłam nie jechać, a wieczorem pójść do lekarza po zwolnienie.
To nie była łatwa decyzja i gdyby śnieg nie spadł, pewnie bym jednak pojechała do tej Gandawy. Śnieg mi ułatwił decyzję. Bo aby na wycieczkę pojechać, musiałabym jakoś dotrzeć na dworzec. 4 kilosy na rowerze jawiło się niewykonalne w aktualnych warunkach, a na pieszki to z 40 minut wartkiego marszu. Tymczasem jestem słaba jak naleśnik. Rano poszłam na kilometrowy spacer, to się zmęczyłam jakbym ze 20 kilometrów przebiegła. Nochal mam zapchany albo śpik do pasa mi wisi, gardło obolałe, stan podgorączkowy, piekące patrzały. i samopoczucie do kitu. Gdzie tu na wycieczkę jechać i po mieście naginać w taką pogodę
Przeto decyzja, wydaje mi się, była to dobra, bo czwarty raz w tym sezonie jestem chora, co w dużej mierze prawdopodobnie zawdzięczam mojej nowej przyszłej niedoszłej pracy ze smarkaczami. Po części też głupiej pogodzie, bo pory roku znowu nie mogą dojść do porozumienia, czyja kolej teraz. Stres i zmęczenie spowodowane moim szkoleniem oraz te atrakcje okołorakowe sprzed dwóch lat na pewno sytuacji nie poprawiają.
A tu zima...
W środę w południe zaczęło sypać i sypało do późnego wieczora. Nie nawaliło jakoś niewiadomo ile, bo trawa ciągle wystaje spod śniegu, ale wystarczająco, by w Belgii odwoływano pociągi i autobusy, a kierowcy aut stali w niekończących się korach. Policja nawoływała, by bez potrzeby nie używać samochodu.
|
Pan Rower, który pozostawiony na chwilę zaczął się wygłupiać i udawać bałwana |
W Polsce taka ilość śniegu to śmiech. Nawet by nikt uwagi na to nie zwrócił, a to samo u nas to kod pomarańczowy albo i czerwony. Strach i panika na drogach. Ludzie jadą średnio 20km/h, bo nikt nie umie jeździć w takich warunkach i mało kto ma opony zimowe. Poza tym nie ma sprzętu do odśnieżania czegokolwiek, a już na pewno nie na wioskach czy małych miasteczkach. No bo i kto by kupował sprzęt, gdy zimy masz maksimum 2 dni w roku, co może się nawet przez 10 lat w ogóle nie zdarzyć.
Linie kolejowe też nie są tu dostosowane do zimy. Młoda czytała, że gdzieś tam pourywało trakcje i w ogóle armagedon. Koleżanka w dniu wycieczki przysłała aktualny rozkład jazdy. Jak możecie zobaczyć, pociągi miałynawet po 85 minut opóźnienia albo nie jechały... No i ona jechała w żółwim tempie i stresie na dworzec autem na letnich oponach po to, by się dowiedzieć, że i tak do Gandawy nie dotrze...
Innym jakoś się udało, bo przez cały dzień wrzucali różne fotki na grupę whatsappową. Widać z nich, że fajnie było. Więc trochę mi żal, że mnie tam nie było. Niemniej jednak uważam swoją decyzję za bardzo dobrą i nie żałuję, że poszłam po zwolnienie, bo zmęczenie dawało o sobie znać i daje do dziś...
W środowy wieczór po powrocie ze stażu, zapytałam dla żartu Młodego, czemu niby nie jest na polu, tylko w domu i jak to się mogło stać, że u nas nikt bałwana nie ulepił. Odrzekł smutno, że sam nie będzie się bawił na polu a i bałwana nie ma z kim ulepić, ale by chciał...
No to dawaj, poszliśmy lepić epickiego bałwana.
Ja może i nie lubię śniegu ani zimy, ale skoro już ten śnieg spadł, to nie może być tak, że sobie po prostu będzie leżał bezużytecznie i tylko zawadzał. Jak śniej jest, to trzeba jego istnienie wykorzystać, by zrobić rzeczy, których bez śniegu się nie robi. Czyli na ten przykład bałwana.
Bawiłam się świetnie, ale poczułam szybko swój wiek, bo w plecach zaczęło mnie łupać od toczenia kul śnieżnych. Młody zapytał, czy może bałwanowi nadać imię i nazwał go Marcin - Marcin prze G - dodał ze śmiechem...
Marcin_przez_G nie przetrwał długo. Już drugiego dnia po południu był chłopak w rozsypce. Teraz jednak jego szczątki ciągle zalegają przed domem, bo potem temperatura spadła ociupinkę po nizej zera i tak zostało, abyśmy mogli trochę zimy zażyć. Nie powiem, by mi to radość sprawiało. Nie lubię jak jest zimno i ślisko, gdy czasem trzeba wychodzić z domu i jechać dokądś rowerem albo skuterem, czy nawet autem na letnich butach....
|
Marcin przez G |
Ponadto zima jest fotogeniczna i to w niej akurat lubię, szczególnie gdy mam czas, by porobić zdjęć. Na końcu wrzucę zdjęcia ze spaceru po okolicy.
Mechanik napisał, że skuter gotowy i żeby go przyjść odebrać za stóweczkę. Dobrze, że tylko tyle, bo już naprawę auta w garażu Opla se wycenili na grubo ponad tysiąc euro, co na dzień dzisiejszy jest dla nas niewykonalne. Bez auta jednak nie da się obejść, bo Małżonek pracuje blisko 30 km od domu i to w strefie industrialnej, czyli daleko od dworca kolejowego... Inaczej, by już dawno się na pociąg przesiadł. A tak to rano by musiał 4-5 km pedałować do dworca i potem drugie tyle do firmy, no i z powrotem, co w przypadku wykonywania ciężkiej roboty fizycznej i wieku 50 plus było by zbyt ciężkie.
Na szczęście w aucie można to trochę na skróty zrobić za dużo mniejszą kwotę. Tylko jakiś bajer nie będzie działał. Te dzisiejsze nowoczesne samochody, ech. Małżonek ma kolegę, który by mu wiele rzeczy naprawił za niższą ceną, ale najnowszę auta mogą tylko w autoryzowanych serwisach być naprawiane i zwykli mechanicy coraz mniej mogą zdziałać, bo nie mają aż takiego dostępu do komputerów samochodu, jakie ma oryginalny serwis. Stare auta z kolei w Be też odpadają, bo do wielu miast nie można by w ogóle wjechać. Robi się powoli coraz bardziej nieciekawie dla przeciętnych średnio zamożnych i uboższych ludzi. Wyżej wymieniony kolega, jak się dowiedział Małżonek, miał w planach otwieranie własnego zakładu mechanicznego, ale w związku z powyższym postanowił jednak otworzyć piekarnię, a mechaniką zajmować się nadal tylko hobbystycznie i to głównie motorami. Chleb bowiem ciągle jest potrzebny i zawsze się będzie sprzedawał, mówi.
Przewidujemy, że świat za 10 lat będzie wyglądał zupełnie inaczej, niż ten dzisiejszy. Zmienia się wszak błyskawicznie z dnia na dzień na naszych oczach. Wiele tych zmian mnie trochę przeraża, bo wiele zdaje się zmierzać w dosyć niebezpiecznych kierunkach. Jako robole obserwujemy jak powoli znikają małe firmy i są przejmowane przez duże potwory. Z zaskoczeniem widzimy, jak znikają banki i bankomaty z małych miejscowości. U nas w okolicy już bardzo trudno jest wybrać gotówkę. W zeszłym roku kilka banków zamknęło swoje podwoje, a z kilku bankomatów zrobił się jakiś jeden dziwny, wolny i wiecznie popsuty. Gdy wstąpisz tam po gotówkę, spotkasz zawsze co najmniej kilka sfrustrowanych klnących głośno ludzi, którym się ta sytuacja bardzo nie podoba. Nie każdy bowiem radzi sobie i nie każdy lubi elektroniczne transakcje. My lubimy i sobie radzimy, ale widzimy też ogromne zagrożenie w całkowitym zniknięciu gotówki. Pachnie to bowiem ogromną kontrolą nad społeczeństwem i w dalszej konsekwencji większym niż dotychczas zamordyzmem. No i to pytanie, a co jak zabraknie prądu, internetu albo dostaną się one w niepowołane ręce choćby na chwilę...? A jak to połączyć z możliwościami komputerów, sztuczną inteligencją i skurwysyństwem człowieka to obrazy dosyć niemiłe się mogą wyłonić... Szczególnie gdy się ma wybujałą fantazję...
Małżonek też powinien pilnie pomyśleć nad zmianą pracy, bo 30 lat w lakiernictwie coraz wyraźniej i dotkliwiej odbija się na jego zdrowiu. Od kilku lat cierpi na koszmarne bóle głowy, na które nic nie pomaga. Parę lat temu porobił różne badania i nic nie wykazało. To było wtedy, gdy ja dostałam swoją diagnozę. Ten dzień pewnie na zawsze w jego pamięci pozostanie, gdy z duszą na ramieniu poszedł do naszego lekarza porozmawiać o wykinach swoich badań głowy i dowiedział się, że nic niepokojącego, ale żona powinna natychmiast się zameldować, bo jej wyniki już takie dobre nie są...
Jeśli o Niego chodzi, lekarze orzekli, że to stres i praca... I że nic nie można zrobić za bardzo.
Parę dni temu poszłam razem z nim do naszej nowej lekarki (a raczej jej koleżanki z praktyki) i ona również stwierdziła, że nic wiele pomóc nie można... może spróbować fizjoterapii, może spróbować osteopaty, bo to są rzeczy, które mogą mu doraźnie pomóc, ale jeśli ciągle będzie wykonywał pracę w pozycjach wymuszonych to nie ma za bardzo co liczyć na większą poprawę... a raczej wprost przeciwnie, biorąc pod uwagę wiek...
Małżonek postanowił pójść do kinezysty (fizjoterapeuty) i ten mówi mu to samo. Uważa ponadto (o czym my sami też nie raz z Małżonkiem rozmawialiśmy, gdy poprzednimi razami chodziliśmy - czy ja czy on - na zabiegi PO PRACY), że aby te różne zabiegi czy ćwiczenia jakiekolwiek wymierne efekty przyniosły, powinien zrobić sobie najsampierw kilka tygodni wolnego i wtedy chodzić na taką terapię. No i przede wszystkim poszukać w trybie pilnym innej pracy. Bo teraz to, jak mówi popularne tutejsze powiedzenie, ścieranie wody przy otwartym kranie.
O zmianie pracy Małżonek myśli od kilku lat i być może, gdyby mój rak się nie wysrał no i ta pierdolona pandemia oraz wojna na Ukrainie, dzięki którym to atrakcjom teraz znowu lewdwie koniec z końcem wiążemy, Mąż nie pójdzie przecież szukać pracy, przekwalifikowywać się, bo za co będziemy żyć...? Mało tego, on zapierdala każdą możliwą sobotę, by dorobić choć parę euro... a i tak nie zawsze starcza na wszystko.... "Wszystko" z podstawowych opłat i wydatków, mam na myśli, a nie jakieś cuda wianki.
Pani z opieki społecznej w końcu do Młodej przyszła i to prawie natychmiast jak tylko Młoda poskrżyła się swojej opiekunce w JAC (organizacja pomagająca młodym ludziom w różnych trudnych sytuacjach życiowych), że baba se w chujki leci, że podała konkretny dzień wizyty, ale się nie pojawiła ani wtedy, ani przez kolejny tydzień. Powiedziała, że posprawdzają wszystko i być może Młoda otrzyma jakiś zasiłek dopóki nie orzekną jej niepełnosprawności i stamtąd zasiłku nie dadzą... Niestety przeglądanie dokumentów i podejmowanie decyzji w FOD może i rok trwać (czyli jakby podobnie jak polski ZUS). Sie bedo śpieszyć, niech ludzie zdechną, będzie spokój... byle urzędasom się kasa w kieszeni zgadzała i w dupę było wygodnie na stołku.
Najstarsza ma w kolejnym tygodniu wizytę w jeszcze innej instytucji HWV (hulpkas, czyli kasa pomocowa) w sprawie tego nieszczęsnego zasiłku dla szukających pracy po skończeniu szkoły, co to u nich raz było za późno, a raz za wcześnie. Aż się boję, co tym razem powiedzą. Wczoraj dzwoniłam w jej imieniu do VDAB, by wysłali jej potrzebny dokument na e-mail. Dobrze, że choć tyle można przez telefon załatwić. Ona musiała tylko im na parę testowych pytań osobiście odpowiedzieć, bo rozmowa jest nagrywana i tak potwierdzają chyba tożsamość. Najpierw trzeba podać rijkregisternummer (tutejszy PESEL), a potem podać adres domowy, mejlowy i numer telefonu - oni to mają zapisane w komputerze i tak sprawadzją, czy ty to ty. Po potwierdzeniu, że Najstarsza to Najstarsza już dalej Matka mogła rozmawiać. Najstarsza nie radzi sobie zupełnie z takimi rozmowami. Nie bardzo jest w stanie sama adres domowy podać, jak nie ma zapisanego... Tak niestety działa albo raczej nie działa jej mózg.
W tym tygodniu dostaliśmy w koncu wyniki badań MRI i możemy umawiać wreszcie kolejną internetową konsultację u naszego polskiego psychiatry. Będąc u lekarki po zwolnienie poprosiłam ją o wydrukowanie mi wyników badań EKG, bo wysłała je elektronicznie, a z tej głupiej strony wyniki znikają po 2 tygodniach. Babka się sama zdziwiła, bo nie wiedziała tego.
Tymczasem znajoma mnie pocieszyła, że nasz wspólny psychiatra się habilitował i teraz drożej ceni swoje usługi. Panie, pierwsza wizyta 500 złotych a kolejne ponad 300 za 40 minut. Kurde, dla nas to sporo, choć płacimy w euro, ale się zastanawiam, kogo w PL stać na takiego psychiatrę...? Panie!
Recepty na szczęście w daleszej perspektywie przepisywać może lekarz rodzinny. Ba, nawet to jest o wiele korzystaniejsze, bo transgraniczna recepta nie ma zniżek, a na tutejszą będzie sporo zniżki na niektóre leki.
Młody to jest farciarz. Dobrzy mu się koeldzy trafili. Gdy jest zła pogoda, przyjeżdżają po niego rodzice kolegów i wiozą całą ekipę samochodem, a potem po nich jadą. W ten śnieg też ich wozili. Chyba lubią Młodego, bo poza tym, często po lekcjach do nich wstępuje się chwilę pobawić, o ile rodzice pozwolą. Młody zawsze przysyła sms z pytaniem. Tamci też pytają, czy mogą zaprosic kolegów.
Poza tym często po lekcjach idą razem do parku i się tam tłuką. Młody wraca potem do domu brudny jak dzika świnia. Dobrze że ma po kilka par butów i rękawiczek oraz kurtkę na zmiany.
Młody opowida co jakiś czas, że w szkole spotyka systematycznie jakichś Polaków. Ropoznaje ich albo po nazwiskach albo jak czasem polskiego słowa użyją. Nie gada jednak z nimi, a jak gada to i tak przeciez po niderlandzku (nie wolno w innych językah oficjalnie w szkole rozmawiać). W klasie też ma rodaka, ale jakoś nie koleguje się z nim specjalnie. W sensie, że bycie Polakiem nie czyni z nikogo od razu lepszego kolegi. Chodzi tam też polski kolega z podstawówki i z tym akurat się lubią i od czasu do czasu ucinają sobie pogawędkę po polsku, najczęściej po lekcjach. Ogólnie ma jednak sporo dobrych kumpli, co jest świetne.
Tymczasem u jednego popularnego polskiego tiktokera czy tam instagramera (nie wymienią nazwy, bo bucom reklamy nie robię) wysłuchałam typowo polskiej rewelacji na temat tego jak to "tchórzliwe Belgusy" boją się zimy i m.in. odwołują szkolne autobusy w Brukseli. Z jego słów wynikał przekaz, że autobus odwołany = dzieci nie idą do szkoły. On, jak się pochwalił z dumą i radością "zrobił z tej okazji swoim dzieciom wolne od szkoły". No i w komentarza oczywiście Polacy masowo szydzili z "Belgusów" chwaląc się jak to ich dzieci albo oni sami chodzą do szkoły mimo śniegu i jak to kozacko jeżdżą samochodami w zimie.... Co jeden to większy kozak... szkoda tylko, że głównie w internecie.
Jako że w swoim życiu dość naobserowałam się kozakich warsawiaków i innych miastowych, którym się wydawało, że o zimie wszystko wiedzą, bo są przecież Polakami, to od razu się we mnie zagotowało.
Tak, systematycznie musieliśmy, także po nocach, wypychać lub traktorem wyciągać takich przemądrzałków nawet z niewielkich zasp, bo tak "świetnie potrafili jeździć autem w zimie", a do tego często nie mieli przy sobie nawet grubszego swetra, a tylko laczki i cieniutką koszulę i w tych laczkach bez czapki, kurtki, rękawiczek stali w zaspie po kolana mało nie płakusiając i srając miodem, czy auto się uda uratowac z tego strasnego białego dziwnego czegoś...
Albo te kozakie paniusie w szpilkach na skałkach w okolicznych Prządkach, co to zobaczywszy mojego Brata stojącego na wielkiej skale, pytały jak on tam wszedł, bo one też by chciały tam sobie zdjęcie zrobić (brat wtedy pomachał rękami, by pokazać, że on tam po prostu wleciał).
Pozwoliłam sobie zatem odpowiedzieć na komentarze, informując niektórych, że po pierwsze szkoły nie są zamknięte, po drugie tu jest obowiązek chodzenia do szkoły, a po trzecie i najważniejsze tutejsze dzieci zasuwają do szkoły na butach albo dojeżdżają rowerami nawet po 10 km, a do tego każdą przerwę bez względu na pogodę spędzają na podwórku, gdzie naparzają się śnieżkami, leżą na ziemi, a potem siedzą na lekcjach w mokrych ubraniach, gdy buty za bardzo ufajdane, to nauczyciel każe siedzie w skarpetach.
Ja wiem, że w Brukseli jest zapewne tak samo jak w Warszawie, czy innym dużym mieście, że jak taksówka czy metro pod drzwiami się nie zatrzyma, to znaczy, że nie można nigdzie się dostać. Pamiętam jak raz urzędaska na kontrolę do nas ze stolycy przyjechała AUTOBUSEM. I nagle dzwoni, że ona "szła i szła i szła aż doszła do jakiegoś lasu i tam nic nie ma, tylko jakieś pola i drzewa i ona nie wie, jak do nas trafić... "i ona nie spodziewała się, że to tak daleko na nogach trzeba iść. No faktycznie KILOMETR na nogach przejść to jest nie lada wyzwanie, dla młodej kobiety... z wielkiego miasta.
Fajnie by jednak było, żeby szanowna Polonia zdawała sobie sprawę, że Bruksela to nie cała Belgia. Ba, Bruksela to jakby osobne dosyć dziwne państwo. Miejsce totalnie oderwane od rzeczywistości. Tak samo jak i wielu "Naszych", którzy czasem takie bzdury opowiadają, że głowa mała. Strasznie mnie to wkurwia!
Ja też widzę mnóstwo rzeczy, które mnie tu wkurzają, nie mało rzeczy, które mnie śmieszą, no bo tak to jest gdy trafiamy w miejsce, które jest inne od tego w którym dorastaliśmy i które znamy. Pamiętacie może ten wpis, gdzie opowiadałm o rzeczach, które mnie zdziwiły? Też darłam łacha z niektórych zachowań! Dziś już wiele jest dla mnie normalnych, a niektóre polskie już zaczynają mnie dziwować.
Czym innym jest jednak, moim zdaniem, robić sobie podśmiechujki z tego, że w Belgii jest panika, gdy spadnie dwa płatki sniegu, a czym innym szydzić opowiadając wierutne bzdury i strugając wielkiego purca.
Faktycznie, gdy spojrzysz na drogę, jak tu ludzie jeżdżą po śniegu, jak spojrzysz na pociągi, jak posłuschasz gorącej apelacji do pozstawania w domu z powodu 10cm śniegu i 2 stopni mrozu to jako Polak, który nie jedną zimę widział, masz ochotę śmiać się jak dziki albo i oczami przewracać, no bo to faktycznie wygląda jak jakiś armagedon. Ale gdy już się wyśmiejesz, dobrze jest spojrzeć na to z tutejszej perspektywy i zauważyć choćby takie proste fakty, że jak tu mieszkam 10 lat, tak zimę mamy chyba 3 raz. Od jednej 80-letniej babci wiem, że raz było tu minus 18 stopni i wtedy to "faktycznie było zimno!" Inna trochę młodsza babcia powiedziała, że RAZ było po kolana śniegu. Dodajcie se dwa do dwóch. Nie ma zim, to nie ma sprzętu do odśnieżania, nawet głupiej szufli do śniegu tu prawie nikt nie ma, nie zakłada się opon zimowych, bo zimą jest tu najczęściej od 5 do 15 stopni ciepła. Ludzie tu całą zimę chodzą w przysłowiowych trampkach. Nasz Młody nie ma butów zimowych (ma jedne ze szmateksu ale nie używa, bi mają śliskie podeszwy, które ślizgają się nieldzko na pedałach, przez co jazda rowerem jest niebezpieczna i niewykonalna). On całą zimę KAŻDĄ chodzi do szkoły w szmacianych Skechersach, podobnie jak jego koledzy. Jak był mały raz kupiliśmy mu zimowe buty za blisko 100€ (bo tańszych na jego stopę nie było) i po tym jak raz je załozył, bo raz było zimniej, były do wyrzucenia, bo wyrósł.
Ale wg rodaków "Belgusy" to cieniasy, bo panikują na widok śniegu, ale że "Belgusy" zapierdalają do szkoły czy pracy masowo na rowerach w każdych warunkach pogodowych to nasi już nie widzą. Że belgijskie dzieci cały rok w szkole obowiązkowo bawią się każdego dnia na zewnątrz, że obowiązkowo chodzą na lekcjach do lasu, na farmę, nad staw w deszcz, snieg, że obowiązkowo muszą mieć rower, bo wycieczki rowerowe organizowane są już w pierwszych klasach to tego nasi też nie widzą, a naprawdę Polska bardzo słabo wypada jeśli chodzi o aktywność fizyczną, o przebywanie n świeżym powietrzu. Dla niektórych jednak najważniejsze, że AUTOBUS szkolny odwołano i wtedy dzieci musiały zostać w domu, bo jak niby dzieci miały by się dostać do szkoły w Bruseli gdzie poza autobusami i tramwajami jest całkiem niezła sieć metra, no i ścieżek rowerowych oraz chodników dla pieszych... Ale to ostatnie być może jest poniżej wielkopańskiej godności...?
Za komentarze oczywiście dostałam bana, bo przecież jak to jakaś wieśniara będzie podważać mądrości popularnego uwielbianego przez Poloczków (nie mylić z Polakami) tiktokera xD. I bardzo dobrze, strasznie mnie wkurza, jak socialmedia podsuwają mi takie debilne prostackie konta pod nos, bo ja nie potrafię przejść mimo, tylko zawsze się wkurzam... Jestem bowiem świadoma, jaki to ma w dalszej konsekwencji wpływ na traktowanie Polaków w Belgii oraz na postrzeganie Belgii przez Polaków. Takie chujki robią nam wiele złego i my przez takich chujków mamy potem przejebane. Ale srał ich jeż i ja też!
Na koniec moje zimowe zdjęcia z mojej okolicy…