Młodzież zażyczyła sobie skoczyć do Maastricht, bo tam jest sklep z różnymi najlepszymi słodyczami z całego świata. Spoko, pojedziemy 130 km do Maastricht, żeby se kupić cukierków? No ale w sumie dlaczego nie? Przecież są wakacje! W wakacje robi się niezwyczajne rzeczy.
Poszłam jednak wpierw do księgarni, by kupić mapę i jakiś przewodnik. Przeczytałam też internet. Po czym wytyczyłam trasę z miejscami, które JA chcę zobaczyć i z cukierkami.
Nie było to trudne, bo wszystko było stosunkowo blisko siebie i blisko stacji kolejowej.
Do Maastricht bowiem jechaliśmy pociągiem korzystając z naszych zniżek.
Wakacyjne zniżki na pociag.
Dla dziewczyn wykupiłam wcześniej GO Unlimited, czyli miesięczne bilety wakacyjne dla młodzieży (studenci 12-25 lat), które kosztują 25€ i umożliwiają nieograniczone podróżowanie po Belgii. W sensie raz płacisz 25 euro i dziecko może całe dnie jeździć pociagami po całym kraju przez 30 dni nic więcej nie płacąc. (Jest też opcja tygodniowa za 15€). Do wykupienia Go Unlimited potrzebna jest karta MOBIB, którą wyrabia się na dworcu od ręki. Wyrobienie kosztuje 6€. Potrzebny jest plastikowy dowód z czipem albo zdjęcie. Do MOBIB ładuje się też bilety miesieczne, roczne itd.
Ja mam Grote Gezinnen Kaart, czyli Kartę Dużej Rodziny umożliwiającą podróżowanie pociągami za 50%. Żeby dostać kartę, trzeba mieć co najmniej 3 dzieci. Wyrobienie jest darmowe, ale na rok płaci się 6€ za specjalny bilet. Wyrabia się na dworcu kolejowym. Jak nie ma tłumów przy okienku to od ręki. Do wyrobienia potrzeba wypełnić specjalny formularz do pobrania tutaj, który po wypełnieniu trzeba zalegalizować w Urzędzie Gminy (gratis).
Nasza wycieczka
Za bilety do Maastricht (tam i z powrotem) zapłaciłam niewiele ponad 50€. Z domu wyszłyśmy 15 po szóstej i na stację pędziłyśmy rowerami. Stamtąd pojechałyśmy pociagiem do Brukseli. Z Brukseli do Luik, z Luik do Maastricht. Droga powrotna miała więcej przesiadek i na jednym odcinku trzeba było siedzieć na podłodze, bo tyle było ludzi, ale poza tym nie ma co narzekać.
Ze stacji kierowałyśmy się w stronę Bram Piekielnych i parku, w którym miały być ptaki i jelenie...
Po drodze mijałyśmy wiele pięknych kamieniczek...
Bardzo spodobał mi się też czerwony budynek, który okazał się być szpitalem zapisanym już w 1286 roku jako Szpital Świętgo Idziego (Sint Gillishospitaal). Wewnątrz jest ponoć kaplica i 12 pokoi do których wchodzi się z długiego korytarza.
Sint Gillishospitaal |
Potem dotarłyśmy do Mozy, gdzie podziwiałyśmy widok na miasto oraz pozostałości murów obronnych. W Maastricht, które jest ponoć najstarszym miastem Holandii, w wielu miejscach natrafimy na całkiem dobrze zachowane zabytkowe mury miejskie z różnych czasów. W niektórych miejscach można się nań wspiąć i podziwiać świat z góry.
W końcu przedreptałyśmy po Wysokim Moście (Hoge Brug - most dla pieszych i rowerzystów) i dotarłyśmy do Bram Piekła...
Helpoort |
Helpoort |
Helpoort, czyli bramy piekła niewątpliwie muszą mieć coś wspólnego z diabelskimi siłami, bo trzymają się całkiem dobrze, jak na taki stary mur. Helpoort bowiem to najstarsza brama miasta, wybudowana w 1229 roku. Później, kiedy to już brama utraciła swoją funkcję, Helpoort służył za arsenał, magazyn prochu, mieszkanie.
Nazwa Helpoort ma jednak swoje wyjaśnienie. Ponoć kiedyś za bramą znajdowała się dzielnica czerwonych latarni zwaną, jak nie trudno się domyślić "piekłem i potępieniem".
Pesthuis |
Pesthuis to z nazwy dom zarazy. W takich domach musieli mieszkań dawniej ludzie, którzy chorowali na śmiertelne choroby zakaźne, by oddzieleni byli od reszty mieszkańców. Tyle tylko, że w tym Pesthuis nigdy nie mieszkali chorzy na zarazę. W pobliżu były jednak kiedyś baraki dla zakaźnie chorych i stąd pewnie ta nazwa się wzięła.
Pesthuis był kiedyś młynem wodnym dla tamtejszej fabryki papieru Teraz mieści tam jakiś teatr czy coś ten deseń (nie moje zainteresowania w każdym razie).
Obok Bram Piekła natrafiliśmy na Niebiańską Knajpę, gdzie ja wypiłam kawę a Młodzież kolorowe Slushy.
tam w dole płynie rzeka... |
Knajpa w środku wygląda trochę ...crazy, ale kto wie, może tak właśnie wygląda niebo...? Koło baru można siedzieć na huśtawkach !!!, a w pobliżu drzwi rozsypany jest piach, a na nim są zabawki dla dzieci... Ważne, że toalety dla klientów są gratis (dla reszty 50 centów) i że w toaletach nie tylko stoi jakiś kamienny kamienny anioł, ale jest też czysto.
Świat po drugiej stronie diabelskich wrót wygląda całkiem zwyczajnie...
Tuż obok Helpoort i Pesthuis jest ładny park z dużą ilością wody, kaczek i gęsi, fontannami i placem zabaw, gdzie ludzie wyprowadzają wszystkie swoje dzieci i psy. W Holandii i Belgii ludzie sprzątają za swoimi pupilami, każdy chodzi z woreczkiem (psst... niesprzątanie jest karane mandatami, które nie są niskie).
Jest tam też "dobudówka" do XIV-wiecznych (drugich) murów miasta, która nazywa się Vijfkoppen, czyli Pięć Głów. Czasem używana jest też nazwa De Drie Duiven (trzy gołębie). Nazwa Pięć Głów pochodzi od pięciu głów "zdrajców", które tam kiedyś (w 1638r) były po ścięciu wystawione na specjalnym stojaku na postrach innym.
vijfkoppen |
widok z góry z Vijfkoppen |
Młoda siedzi na armacie :-) W tle stojak na ścięte głowy (raczej nie oryginalny :-) ) |
Park Miejski (Stadspark) koło Vijfkoppen i Helpoort |
po prawej Vijfkoppen |
Vijfkoppen |
Potem poszłyśmy dalej uliczką Vijfkoppen, a potem Molenhofpad, a tam rzeczka Jeker pocudowana w fikuśne oraz miłe dla oka i ucha zawijasy, uskoki, kaskady i mosteczki. Cudowne miejsce na relaks. Z tablicy tam umieszczonej się dowiedziałam, że tam jest tak wycudowane, by ryby mogły w górę na tarło płynąć i potem z powrotem do domu na dół :-)
rzeka Jeker płynąca koło młyna Pesthuis |
Zaraz potem było to miejsce, gdzie miały być te sarny... Okazało się jednak, że TERAZ AKURAT coś tam remontują, reparują, modernizują i zwierząt nie ma. Co nie zmienia faktu, że i tak się opylało tam iść, bo było fajnie :-)
tam, gdzie facet zagląda, miały być ptaki, ale nie ma |
Przelazłyśmy przez kolejny mosteczek i dziurę w murze, po czym skierowałyśmy się w stronę cukierków... znaczy centrum.
Ulica Zwingelput - odcinek tylko dla pieszych |
pod drugiej stronie bramy |
Obrazek na kamienicy "Matko Boża ochraniaj nas" |
Potem, ku wielkiej swojej uciecze odkryłam Ulicę Czarownic (Heksenstraat). Nazwa jednak nie ma nic wspólnego z czarownicami, bo pochodzi od nazwiska Hex. Na początku tej ulicy jest brama wodna i pozostałości młyna zwanego Heksenhoek (róg czarownic).
Ulica Heksenstraat. |
W XIV wieku młyn stał się własnością browaru (wykorzystywany był do mielenia słodu), później miał kilku innych właścicieli, aż w 1920 roku został sprzedany przez ostatniego właściciela Gminie Maastricht. Ta potem wynajęła go młynarzowi Fransowi Crijnsowi. W 1924 roku zamontowano to metalowe nitowane koło o średnicy 6 m i szerokości 92cm. Zamontowano też wówczas silnik, który wspomagał pracę koła wodnego. W 2004 młyn został odrestaurowany i rok później zaczęto go używać do mielenia orkiszu, który dostarczany jest m.in. do browarów.
W Młynie znajduje się knajpka i piekarnia, gdzie można spróbować ichnich przysmaków, np Vlaai, okrągłego placka z powidłami. W poniedziałki niestety nieczynne :-(
De Bisschopsmolen |
Potem poszłyśmy zobaczyć coś, co mnie wielce ciekawiło odkąd zobaczyłąm to w necie. Księgarnia w starym kościele. Przeczucie mnie nie myliło. Robi wrażenie. Na pewno spodoba się tam każdemu miłośnikowi książek. Kościół został wybudowany w XIII wieku jako kościół klasztorny. W XVIII wieku został zamknięty i potem pełnił różne funkcje. Dziś jest tam właśnie księgarnia.
W końcu postanowiłyśmy znaleźć coś do jedzenia, bo coraz bardziej wszystkim zaczynało burczeć w brzuchu. Ze wzgledu na niebogata sytuację finansową wybrałyśmy KFC, bo tanio i szybko się człowiek napcha. No i na koniec poszłyśmy połazić po sklepach. Tyle tylko, że zwiedzanie sklepów w Maastricht podczas wyprzedaży, jak się nie ma hajsu to pomysł tak jakby od czapy... Dlatego szybko nam się znudziło i powlokłyśmy się zmęczone w stronę dworca...
słodyczowy raj |
znajdź 2 nastolatki :-) |
Ratusz |
No i teraz UWAGA BĘDZIE NAJLEPSZE.
Mimo braku pieniędzy postanowiłam kupić sobie jakiś fajny drobiazg na pamiątke. No i kupiłam se majtki w ulubionym sklepie, bo były tańsze niż kubki w sklepach z pamiątkami (poza tym kubki już nam się w szafce nie mieszczą), a obu tych rzeczy lubię mieć dużo, no a trwają wyprzedaże, więc były trzy sztuki w cenie jednych. Szaleństwo.
Kupiłam se majtki i dla Młodej majtki, a dla Najstarszej królicze skarpetki a potem zostawiłam to wszystko gdzieś w którymś pociągu razem z tą zajebistą różową torebeczką zakupową BUACHACHACHA! Dobrze, że to były wyprzedaże i że to tylko kilkanaście euro zgubiłam, bo w TYM sklepie to my zwykle dużo więcej wydajemy :-)
Jaja jak berety.
A w drodze powrotnej na jednym odcinku trasy przyszło nam siedzieć na podłodze, bo tyle było ludu. Dobrze, że teraz w pociągach są dywany, a nie taki syf jak dawniej, gdy to na obozy się jeździło nad morze czy w Bieszczady.
Wycieczkę uważam za udaną i na pewno jeszcze kiedyś pojedziemy do Maastricht, bo została mi niezobaczona wieża w kościele Świetego Jana z widokiem na miasto i miasto od spodu, w sensie groty, jaskinie, tunele...
Swietnie się czytało, bo napisane z humorem i polotem. Jak na jeden dzień to i tak dużo zdążyłyście zobaczyć. Szkoda, że nie dotarłam do Twojego postu przed naszą wyprawą do Maastricht, to i my "po cukierki" byśmy zaszli. ;) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń