Gdzie by nie spojrzeć, z kim by rozmawiać, prawie każdy już narzeka na pogodę. No panie, mamy czarwiec, a tu nadal ogrzewanie trzeba czasem włączyć na chwilę, by choć ociupinę w domu przeschło no i by się lepiej poczuć...
W weekend pogoda była całkiem dobra. W niedzielę mieliśmy prawie 20 stopni przez chwilę. Wieczorem się jednak już szybko ochłodziło i zaczęło wiać jakby się kto powiesił. Co jest oczywiście niewykluczone, choć słyszałam tylko, że ktoś pod pociąg znowu skoczył gdzieś pomiędzy dwoma stacjami z których najczęściej korzystamy. Nie dziwią mnie takie informacje. Życie jest dla wielu dziś za ciężkie bez wątpienia....
No ale nic to. Korzystając z dobrej pogody, wynieśliśmy nasza cipu-maleństwa z Sunny-Mamą-Kurką do ogrodu. Najpierw rozstawiliśmy z Małżonkiem kojec i uszczelniliśmy go tekturą, bo te silkowe kurczaczki są dużo mniejsze niż te od zwykłych kur. Są naprawdę maleńkie i nawet przez wąskie szpary by to mogło wyjść.
Sunny przez chwilę była spanikowana. Nie wiedziała co robić. Kręciła się wokół własnej osi. Jednak po krótkiej chwili powolutku ruszyła z miejsca a puchate kuleczki za nią. Chwilę później już grzebała jak szalona wołając co chwilę dzieci na jadalne znaleziska. Te małe 3-dniowe wtedy urwisy też już grzebały zawzięcie, mimo że od tego się przewracały, bo nóżki miały jeszcze słabiutkie. Ganiały za przelatującymi owadami i wypatrywały siedzących robaczków, a gdy wypatrzyły, pożerały.
Hallo Sunny, co to są te małe dinksy koło ciebie? |
To wszystko moje… 🫠takie piękne |
Hejo, mordeczki, to ja Heniek, wasz Tata-Kogut |
Nasze Wszystko |
Kurde, jaki ty mały jesteś! |
Heniek wydawał się trochę zdezorientowany całą tą sytuacją, no bo z jednej strony wreszcie pojawiła się jego jedyna kura w ogrodzie, a z drugiej te dziwna małe cośki się wokół niej ciągle kręciły. Przyglądał się temu przez dłuższą chwilę z daleka. Potem zaczął zataczać coraz mniejsze kręgi wokół kojca. Myśmy siedzieli i leżeli tuż obok, bośmy się napawali naszym pięknym puszystym przychówkiem i Heniek się trochę tym denerwował. Gdy w końcu dalej sobie usiedliśmy, on podszedł blisko i zaczął zaglądać przez ogrodzenie to jednym okiem, to drugim. Wtedy otworzyłm ogrodzenie z jednej strony, a on po chwili tam doszedł, popatrzył na wejście i nawrócił. Zrobił rundę wkoło i wrócił do przejścia. Postał, podumał i w końcu wszedł. Zjadł trochę tartego jajka z paszą, popił wodą z miseczki dzieci i wyszedł by zrobić rundę. Tak kilka razy tam zachodził i zachęcał rodzinę do wyjścia z kojca. W końcu wieczorem Sunny wyszła powoli i wyprowadziła kurczaczki na ogród. Towarzyszyło temu wiele zabawnych momentów. Gdy Sunny wyciągnęła skrzydło na bok, by się poopalać, kurczaki myślały że to dla nich daszek i próbowały sie tam schować. Gdy się położyła na boku, chciały pod nią wchodzić, a wtedy się nie da.
Heniek chodził za nimi krok w krok i koło nich grzebał. Nie rozumiał tylko dlaczegom jak tylko się schyla, te małe dziwne cośki do niego natychmiast przybiegają. Nie podobało mu się to. Był zdziwiony. Nie rozumiał. Jednemu kozakowi nawet przywalił dziobem, gdy za blisko podszedł.
Całe popołudnie siedziałam w ogródku w słońcu, aż mi pysk zjarało. Na drugi dzień nos i czoło miałam czerwone jak pomidor.
Wczoraj nasze cipczaki znowu mogły pochodzić przez większość dnia. Dokazywały już po całym ogrodzie, a kwoka praktycznie nie musiała ich ogrzewać, bo nie płakały, że są zmęczone. Dopiero pod koneic dnia zaczęła się co chwilę rozkładać i pozwalać im włazić pod skrzydełka.
Dziś znowu gównopogoda więc caly dzień pozostawały w kurniczku.
Wczoraj siedząc pod naszą brzózką przypadkiem zauważyliśmy na jednym liściu śmieszne gąsienice. Guglownica podpowiada, że to płast brzozowiec. Rodzice są niespecjalnie pięknymi muchami. A te głupki odczyniają taniec, gdy im się ktoś naprzykrza. Kiwają się w górę i w dół jakby się kłaniały. Zażerają liścia razem wkoło. Jak jeden zeżrą, idą na następny…
Nie wiem czemu, ale znowu męczy mnie niesamowicie nieludzkie zmęczenie i bóle stawów. Najgorsze są nadgarstwki i całe dłonie. Ból przy zginaniu stawów, suchość o pieczenie skóry oraz wrażenie opuchnięcia. Kolana, kostki stopy też dokuczają. Czasem wieczorem nie wiem jak i gdzie układać ręce i nogi, bo w każdej pozycji jest niewygodnie. Do tego jeszcze lekki ale upierdliwy poranny ból pleców dochodzi. Rano staram się wszystko rozruszać lekką gimnastyką, ale mnie wkurza, że znowu takie to bolesne się stało, kiedy przecież było już dobrze. Kurde, nawet po 20 przysiadów już mogłam rano robić a od czasu do czasu na skakance sobie skakałam. Teraz nie zrobię ani jednego przysiadu rano normalnie, a o podskoczeniu to nawet myśleć się boję. TO BYŁBY BÓL! Potem po rozruszaniu w dalszej części dnia jest nienajgorzej z poruszaniem się, ale na wieczór gdy człowiek chce odpocząć, zanowu zaczyna się dyskomfort. Dziwna ci to sprawa jest.
Zmęczenie jednak jest w tym wszystkim najgorsze. Na nic nie ma siły. Gdy jeden dzień jest lepiej i mogę posprzątać u świń, poodkurzać, zrobić kilka prań, rozwiesić, 3 razy przewiesić (bo pada / nie pada / pada / nie pada...), złożyć, ugotować obiad, tak dwa kolejne dni siedze całe przed południe na kanapie pod kocem, bo nie mam sił nawet chodzić ani myśleć. Ciągle zadaję sobie pytanie, czy tak już będzie zawsze, że człowiek niczego nie może sobie zaplanować, bo nie wie, jak bedzie się danego dnia czuł i czy bedzie miał na to czy tamto siły? Cały ten tydzień odczuwałam ogromne zmęczenie i senność. Odpoczywanie nic nie popmagałao, choc bardzo dużo odpoczywałam. Całe przedpołudnia praktycznie siedziałam i czilowałam bombę. Przejażdżki rowerowe też nic nie zmieniały w samopoczuciu, a rowerowanie było trudne. Po dyżurze nie raz myślałam sobie dłuższą drogą do domu wrócić, ale po wystartowaniu jednak stwierdzałam, że nie dam rady ani metra dalej przejechać, bo jestem zbyt senna i słaba. Ledwo do domu dojeżdżałam, a przypomnę, że to tylko kilometr. Ostatnie dni w świetlicy to w ogóle jakaś masakra była jeśli idzie o samopoczucie. Wczoraj i dziś praktycznie tylko siedziałam i czekałam, aż minie te półtorej godziny, walcząc z niepokonywalną sennością i zmęczeniem, a minuty ciągnęły się w nieskończoność. Byłam tak zmęczona i senna, że nawet nie miałam siły być na siebie zła, ale jestem zła, bo miałam kupić coś dla koleżanki na pożegnanie, miałam dla dzieci coś zrobić, ale niczego nie zrobiłam, bo nie miałam sił. Obiecałam koleżance jednak, że przed wakacjami jeszcze wpadnę...
Skończyłam już praktycznie kurs i co? Czy szukanie roboty ma sens? Czy dam rady ją wykonywać? Gdy czuję się dobrze, myślę że spokojnie mogę szukać pracy nawet w ościennych gminach, a pomiędzy dyżurami może bym jeszcze sprzątać poszła po sąsiadach.... a gdy czuję się tak jak teraz, uważam, że ja nie nadaję się do żadnej pracy na dłuższą metę.
Gdy jestem zmęczona jak teraz, przez cały dzień siedzę na kanapie z ponurą myślą, że nie chcę wychodzić z domu, że nie mam sił, nie dam rady, że najchętniej przesiedziałabym ten dzień tu gdzie jestem albo przespała. Zmuszam się jednak do wyjścia, a w świetlicy włącza mi się automatycznie modus praca i wykonuję pracę w miarę dobrze... Niestety łapię się na tym, że nie chce mi się w takim stanie z dziećmi bawić, denerwują mnie kłótnie i hałas, nie reaguję ze spokojem, jak powinnam i jak umiem, tylko jak większość koleżanek, że od razu się nadrę i karę daję itp. Jestem świadoma, że w takim stanie nie nadaję się do pracy z kimkolwiek, a już na pewno nie z dziećmi. Koleżanka też mnie wtedy denerwuje, gdy gada, gada i gada, a mnie się nie chce słuchać o jej rozterkach.
Może opcją jest szukanie pracy w świetlicy szkolnej, bo wtedy ma się normalnie ferie i wakacje. Nadal pozostaje pytanie czy to ma sens.
To że zrobiłam ten kurs to chyba dobrze, bo może papier gdzieś się kiedyś przyda, choćby w innej pracy. Dzięki temu kursowi poprawiłam też sporo mój niderlandzki, dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy... choć co do niektórych to chyba wolałabym żyć w błogiej nieświadomości. Poznałam też sporo fajnych ludzi dzięki temu kursowi. Pewnie nigdy więcej ich nie spotkam, ale poznac ich było warto i spędzić z nimi te kilka miesięcy.
W przyszłym tygodniu mamy ostatnią lekcję. Nauczycielka zaproponowała, byśmy poprzynosili jakąś wyżerkę i razem z drugą grupą poświętowali zakończenie roku. Dziewczyny już tam wypisały na naszej grupie whatsapowej, kto co przynosi do jedzenia. Ja jeszcze nic nie napisałam, bo nie wiem jak się będę czuła w przyszłym tygodniu. Myślałam by upiec jakieś ciasto albo zrobić sałatkę, ale może zwyczajnie po prostu pójdę do polskiego sklepu i kupię jakichś polskich słodyczy, paluszków czy coś w tym stylu.
Młody tymczasem zaczął egzaminy. Dziś napisał angielski. Mówił, że było łatwo, jak zwykle. Rano tata go zawiózł do szkoły, a z powrotem wrócił na nogach, bo tak chciał. On lubi spacerować, a że dziś brał tylko laptop do tornistra, to miał lekko, przeto te 5 kilometrów przemaszerował z przyjemnością.
Młodzież chce do kina. Najpierw Młody przyszedł i mówi, że w kinach będzie druga część Inside Out i on by bardzo chciał to obejrzeć. Chwilę później Młoda mówi, że Garfield wchodzi niedługo na ekrany i czy byśmy poszli razem...? Nie ma to jak dobra baja. Pójdziemy, a co! Garfield dopiero za miesiąc, ale kupiłam bilety na przedpremierę Inside Out na jutro. Będą figurki do wygrania. Może się uda, kto wie. Raz już wygraliśmy w naszym kinie koszulkę z bajki.
jedna z naszych rogatych sąsiadek |
na naszej ulicy pojawili się nowi mieszkańcy |
sąsiad jak zwykle nasiał kukurydzy |
sąsiadowe krówy |
inne sąsiadowe krówy |
Brawo, że dałaś radę skończyć ten staż! Miejscami naprawdę brzmiało to trudno... Mam nadzieję, że jak odpoczniesz, to nabierzesz sił i uda Ci się znaleźć pracę w fajnej świetlicy:) powodzenia! Michał
OdpowiedzUsuńDzięki. Bardzo się cieszę, że się nie poddałam i przetrwałam wszystkie trudne momenty, bo faktycznie było chwilami ciężko. Też mam nadzieję :-)
UsuńGRATULACJE!
OdpowiedzUsuńNo kto by dał radę, jak nie Ty!
Co by nie powiedzieć, to jesteś uparta. :)
Ale bardzo się cieszę.
To teraz sobie odpoczywaj, a kiedyś, jak się lepiej poczujesz, to zapraszamy na lunch albo podwieczorek z tej okazji :)
Dzięki. Zawsze byłam uparta, choć nie zawsze we właściwy sposób i nie zawsze wychodzi to na dobre komukolwiek xD
UsuńZ zaproszenia skorzystamy, jak tylko ogarniemy z grubsza ten nasz życiowy burdel
Gratulacje!
OdpowiedzUsuńTaniec gąsienic fantastyczny:-)
jotka
Dzięki. One ciągle żrą nasze drzewo, a Młody czasem idzie je podrażnić.
UsuńZastanawia mnie jak kobiety maja od setek lat wpojone i dalek sie tak robi ze powinnismy. Czy urobienie sie po lokcie, zrobienie nastepnego kursu to to. Moze to czas dla ciebie aby przyznac przed soba ze zachorowalas powaznie. A leki ktore bralas na lata wycienczyly twoj organizm. Zanim on sie odbubuje to potrwa to lata. Wszystko takie subiektywne.
OdpowiedzUsuńNie wiem co płeć ma tu do rzeczy? Jeden ma tak, że najchętniej całe życie by nic nie robił, zawsze szedł na łatwiznę, żył tylko czyimś kosztem, bawił się i odpoczywał, a drugi ma tak, że zawsze musi coś robić, że lubi się uczyć nowych rzeczy, lubi pracować, robić coś pożytecznego, lubi walczyć z przeciwnościami, lubi wyzwania i przekraczanie granic... Jestem zadowolona z tego, że poszłam na ten kurs i dumna z tego, że udało mi się go skończyć mimo choroby, problemów fizycznych i psychicznych oraz koszmarnych trudności. To dodało mi sporo nadziei i całkiem niemało optymizmu. Zatem TAK TO TO! Na pewno lepiej było się urobić (żeby nie powiedzieć ujebać) po łokcie niż gnić cały rok bezczynnie w domu na śmerdzącej kanapie, patrzeć na zagrzybiałe ściany, czuć się bezużytecznym zdechlakiem i dać się depresji ściągnąć na samo dno czarnej dziury, a może nawet na skraj przepaści... Mam blisko 50 lat i raka, co oznacza, że może nie mam już LAT na to by czekać, aż mi się poprawi? Bo przecież jutro może się pogorszyć...
UsuńZawsze żyłam tu i teraz, nie wczoraj, nie jutro, tylko TU I TERAZ. Rak tego nie zmienił. Teraz jestem wyjebana, ale mam wytarczająco sił, by zapisać się na nowy kurs, to się zapisuję. Czasem narzekam, czasem jestem zła, czasem jestem smutna, ale przynajmniej wiem że żyję, przynajmnej coś robię, a nie czekam na coś co nigdy może nie nadejść... Ale, tak jak mówisz, wszystko subiektywne. Ty wolxłbyś chorować, ja wolę żyć.
Jak tak czasem czytam to, co piszesz o pogodzie, to mam wrażenie, że nadajesz do nas z Syberii ;) Tym bardziej też dziwi mnie wtedy narzekanie znajomej Belgijki, o której Ci wspominałam, bo u nas dziś kulturalnie: 19 stopni, słoneczko, 60% wilgotności, suszę pościel w ogródku. Może jeszcze nadejdą lepsze czasy, wszak to dopiero połowa czerwca (no chyba, że lipiec i październik są u Was jeszcze gorsze).
OdpowiedzUsuńNawet jeśli nie podejmiesz pracy w tym kierunku, to kurs nie pójdzie na marne - poszerzyłaś swoją wiedzę, znajomość języka, przesunęłaś swoje granice i udowodniłaś sobie, że potrafisz. To najważniejsze.
Ale Ci zazdroszczę tych koni w sąsiedztwie! Krowy też mnie zauroczyły, dawno takich nie widziałam. Piękne są. Ach, no i zapomniałabym: kurczaczki! Sto procent słodyczy! Tylko Heńka trzeba wysłać na jakiś przymusowy kurs rodzicielski, bo chyba starej daty jest i mocno wierzy w to, że potomstwo trzeba twardą ręką (skrzydłem?) traktować ;) Swoją drogą, jakie macie wobec nich plany? Wszystkie z Wami zostaną?
Ten rok jest jakiś powalony całkiem jeśli idzie o pogodę. Pełno filmików już na ten temat na belgijskim i holendeskim insta krąży - ludzie w grubych kurtkach pytają się, jaka jest pora roku i jaki miesiąc haha. Normalnie o tej porze już jest lato...
UsuńMasz rację co do kursu. Zastanawiałam się nawet, czy gdybym dziś wiedząc co mnie czeka musiała podjąć ponownie decyzję o kursie, czy bym to zrobiła... no i po zastanowieniu dłuższym wyszło mi że tak, bo tak jak mówisz, ten kurs - mimo że był diabelnie męczący i stresujący - bardzo dużo mi dał. Było warto się męczyć.
Heniek pierwszego dnia parę razy dziobnął jednego czy drugiego pierdzioszka, ale doszliśmy do wniosku, że on im w ten sposób wytłumaczył, że nie jest ich mamą tylko tatą. Chodzi za nimi, pilnuje ich, ostrzega przed przelatującymi dużymi ptakami a nawet nisko lecącymi samolotami, przegania kawki z podwórka (które niedawno kradły mu bułkę spod nóg), ale nie mogą pod niego się chować i dotykać jego królewskich stóp.
Co do kurczaków to żywimy nadzieję, że to będą kurki, a przynajmniej nie same koguty, a jeśli już to że nie będą się biły... bo chcemy by wszystkie z nami zostały. Nie wyobrażamy sobie, by komukolwiek je oddać, gdyż nie znamy ludzi, którym byśmy ufali, że dobrze się zajmią naszymi kogutami. Jak coś to będziemy szukać nowego domu dla kogucikow przez azyl.