Wakacje powoli zbliżają się ku końcowi, ale już mogę rzec, iż w ogólnym rozrachunku były to bardzo dobre wakacje. No i tym razem dla mnie to były takie prawdziwe wakacje, bo przecież cały rok uczęszczałam przykładnie do szkoły hehe.
Pierwsza połowa wakacji była raczej niezbyt dobra ze wzgledu na mój kiepski stan fizyczny i psychiczny.
Ten mój kurs kosztował mnie zbyt wiele, nie był adekwatny do mojego zdrowia i niemal mnie wykończył. Po dwóch miesiącach wakacji jeszcze nie całkiem doszłam do siebie, choć dziś już jest nawet nieźle i wszystko jest na dobrej drodze. Zaczęłam mieć nawet nadzieję, że jeszcze będzie dobrze z moim duchem i ciałem, a podkreślić należy, że jeszcze parę tygodni temu było na prawdę z tym kiepściutko.
Sierpień jednak był bardzo dobry i powiedzmy sobie szczerze, ja sama to, nie chwaląc się, sprawiłam. No nie sama, bo we współpracy z Resztą z Piątki, ale wzięliśmy się zebraliśmy do kupy i zaczęliśmy działać. Zwiedzanie i łażenie, łażenie i zwiedzanie ciągle z jedneg punktu wyjściowego jakim jest nasz dom. Pociągi, autobusy skuter, rowery i własne nogi - tylko tyle i aż tyle...
No dobra, jeszcze czapka pieniędzy, bo przejazdy, dojazdy, posiłki i wejściówki do niektórych atrakcji nie są za darmochę niestety, ale płaciłyśmy za to wszystko na spółkę we trzy. Bardzo istotne w tym wszystkim jest, że w tym roku obie dziewczyny mają już jakieś swoje pieniążki i ja mam ciągle jakieś swoje pieniążki. Młodzież do 25 r.ż w Belgii ma wiele zniżek z racji wieku, zarówno na transport publiczny jak i wejściówki do muzeów, co też jest ważne w takich okolicznościach. Młoda jest przy tym super wyszukiwaczką wszelakich zniżek, promocji, darmowych miejscówek. Na prawdę jest w tym dobra i nawet jej podpowiadam, by może w przyszłości (gdy jej się zdrowie trochę poprawi) właśnie w tym kierunku coś próbowała porobić... Ja ją widzę jako prywatnego przewodnika po ukrytych miejscach w Belgii, czy Holandii wyszukującego tanie noclegi, promocje, darmowe ciekawe miejsca, opowiadającego legendy i ciekawostki. Jakby nie patrzeć zna 4 języki, w tym 3 biegle (jednego nienawidzi ale piątego się powoli uczy). To jednakże jest moje prywatne marzenie i szalony pomysł. Ona zrobi, co jej serce, los i zdrowie podyktuje.
Nie chcę jeszcze chwalić dnia przed zachodem słońca, ale już wydaje mi się, że moje przeczucia i przemyślenia były słuszne, co do wpływu aktywności fizyczej na poprawę mojego zdrowia. (no ależ wiekopomne odkrycie haha) W sensie, że ze zmęczeniem można wygrać więcej się ruszając, miast ciągle więcej i więcej odpoczywając, jaki to błąd popełniałam przez spory czas.
Znaczy prrr czekaj wróć. Nie to że odpoczywanie jest niepotrzebne, bo jest i to bardzo. Sztuka w tym by znaleźć równowagę, złoty środek, co w sytuacji po raku wcale nie jest łatwe, bo - jak już nie raz mówiłam - nagle człowiek nie zna granic swoich możliwości fizycznych. Raz że one się diametralnie zmieniły po zmaltretowaniu ciała rakiem, krojeniem, trucizną i szkodliwym promieniowaniem, a dwa, że są teraz o wiele bardziej niestabilne i zmienne, a zmiany te zależą od całego szeregu najdziwniejszych czynników. Od czasu po kolejnym zastrzyku, pigułce, kroplówce począwszy, poprzez dzień kobiecego cyklu (to że jestem w sztucznej menopauzie wcale niczego nie prostuje, wprost przeciwnie), na głupiej pogodzie kończąc. Teraz to wszystko ma ogromny wpływ na moje ciało i ducha (zawsze miało, ale teraz bardziej odczuwam).
Cholernie trudno jest mi teraz wyczuć, kiedy ja potrzebuję tak na prawdę realnego odpoczynku fizycznego, czyli innymi słowy płaszczenia dupy na kanapie, a kiedy lepiej tę dupę ruszyć i przegonić ją przez 5 kilometrów, by się przewietrzyła... Dopiero powoli się uczę odróżniać te momenty i słuchać mojego ciała, bo na logikę to tu nic nie wskóra teraz. Mam wrażenie jakoby ciało teraz do mnie po chińsku gadało, bo często się ze sobą dogadać nie możemy...
Ale tak np w tym tygodniu czułam potrzebę gotowania, prania i sprzątania. Prawie wszędzie poodkurzałam starłam kurze, umyłam podłogę, a nawet kilka okien przetarłam z muszych gunwienek. Zrobiłam dwie wersje makaronu a la carbonarra (wegańską i z pancettą), innego dnia gołąbki z pekińskiej kapusty, a jeszcze innego kotlety z ziemniakami...
W środę był taki dzień, że od rana czułam, że chcę iść na wandeling (marsz), że potrzebuję tego i że muszę to zrobić, bo mnie rozsadzi. Wiedziałam, że jeśli nie pójdę, tylko usiądę przed ekranem, puzzlami, czy książką to będę się potem czuć źle, będzie mi czegoś brakować i będę na siebie zła.
Posłuchałam się, poszłam i byłam wieczorem szczęśliwa. Nawet zastrzyk mnie nie powstrzymał, choć czułam że zmęczenie się aktywuje po południu... Ale myślę sobie, że może taki dłuższy marsz i oddychanie leśnym powietrzem właśnie pozwoliło przepompować to gówno szybciej i zniwelować trochę jego skutki uboczne, bo było całkiem dobrze, choć mimo szystko czułam wyraźną różnicę między tym marszem w chłodnym powietrzu a tym w piekielny upał po płaskiej słonecznej patelni, tzn reakcje ciała nieadekwatne do warunków atmosferycznych. Przy tym drugim wszak warunki były gorsze, a lepiej szło i mniejsze zmęczenie było, niż w tych pozornie lepszych warunkach. W upał pewnie zwyczajnie nie dałabym rady maszerować po zastrzyku decapeptylu. Bo teraz nic nie jest takie jakie się wydaje.
w poczekalni u lekarki |
Piszę sobie o tym, by zapamiętać i mieć na uwadze w kolejnych miesiącach.
Ale miałam też takie dni, kiedy od rana wiedziałam, że to jest dzień odpoczynku i że lepiej cały dzień spędzić w domu, czy tam na podwórku i poczytać coś, pooglądać, pogapić się na układankę albo nawet pobimbać sobie w hamaku w słońcu nic nie robiąc. I to też było dobre oraz bardzo potrzebne!
Tu jest właśnie chyba ważne, by nauczyć się te różne dni i odmienne stany rozpoznować i akceptować. By nie robić sobie wyrzutów z tego tytułu, by nie czuć się winną, by się słuchać ciała a nie odgórnych (zwłaszcza swoich) oczekiwań wobec siebie. To w praktyce wcale nie jest proste, choc łatwo się pisze i mówi.
Logika podpowiada mi, że najsensowniejszym było by przeplatanie krótkich mało intensywnych wysiłków z krótkimi okresami wypoczynku, ale to mi nie odpowiada i mnie nie satysfakcjonuje.
To jak robiłam to ostatnie tygodnie, jednak chyba nie jest wcale złe, skoro tak dobrze się w rezultacie czuję. Tzn jeden dzień super intensywny wysiłek, a dwa kolejne dni opierdaling i regeneracja, by znowu kolejnego dnia jechać na pełnej petardzie. Ten opierdaling to czasem faktycznie jest zero akrywności, cały dzień Instragram. Netflix, hamak, kanapa.... ale innymi razy po prostu normalne życie, czyli jakieś pranko albo i trzy, sprzątanko, gotowanko, kury, świnki, zakupy, wizyty u specjalistów... ale bez parcia bez pośpiechu na pół gwizdka.
Oczywiście to jest mój modus wakacyjny - nie mam pracy, nic nie muszę, wszystko mogę... Gdy znajdę jakąś pracę, to już takie oczywiste nie będzie pewnie, ale kto tam wie... W świetlicy przecież nie pracuje się całe dnie... Gdybanie jednak sobie odpuszczę.
Ważne, że dziś czuję się świetnie. Czuję się silna, zadowolona i mam sporo energii i chęci. Jeszcze nie jest to stan sprzed raka, ale biorąc na tego raka poprawkę to chyba jest bardzo dobrze. Boję się też trochę, że gdy nadejdzie jesień i znowu trafi się kilka deszczowych ponurych tygodni pod rząd, nastąpi nawrót stanów depresyjnych oraz braku energii i optymizmu, bo...
"Wiem, że nie nie ma nic gorszego niż Buka
mówi że wróci,
ale nie wiesz kiedy
i stanie pod domem
bo siebie się nie da oszukać
strach jest ten sam
jak wtedy...
Po tylu latach
wiem już na pewno
że kiedy przyjdzie
jasne będzie jedno
złe myśli nie były tego warte
zostawię drzwi otwarte"
*) Kwiat Jabłoni, Buka
Tak czy owak stan osiągnięć i atrakcji wakacyjnych na dziś to:
- Cztery około ośmiokilometrowe marsze dla samego maszerowania i podziwiania przyrody najbliższej okolicy. 3 trasy w dwóch różnych miejscach pokonałam w towarzystwie Najstarszej, a jedną w kompanii z Młodym. Obydwa towarzysze marszowi byli zadowoleni ze spacerów i z wybranych przeze mnie miejsc.
- Kilka (nie wiem dokładnie ile) parukilometrowych (2-7 km) marszów koło domu z Małżonkiem. Takie łażenie po znanej okolicy też jest dobre. Przy okazji gadamy sobie albo i wspólnie milczymy napawając się cykaniem świerszczy, szumem drzew czy pitoleniem ptaków.
- Kilka wycieczek jednodniowych do większych belgijskich miast: Mechelen, Leuven, Brugia, Bruksela. W Mechelen byłam sama. Leuven odwiedziłam z Najstarszą i Młodym, do Brukseli pojechałam z Młodą, Brugię zwiedzałam z Młodą i Młodym.
Do każdego miasta mogło jechać każde z moich dzieci, ale cały bajer w tym, że każdy sam decyduje, czy ma ochotę w danym dniu jechać na wycieczkę. I to jest na prawdę fajne. Jeszcze parę lat temu, gdy planowaliśmy rodzinną wycieczkę i ktoś nie chciał jechać, to była drama. Stresowaliśmy się ogromnie, bulwersowaliśmy się, że ten czy tamta zrezygnowali w ostatniej chwili, że trzeba było ich niemal siłą ciągnąć i długo przekonywać, że były fochy i rzucanie dupą, martwiliśmy się i utyskiwaliśmy, że ktoś został w domu, gdy reszta tak dobrze się bawiła... To było złe i głupie. Bardzo głupie. Mea culpa!
Dopiero z czasem nas olśniło, że przecież wcale nie ma takiej potrzeby, by na rodzinną wycieczkę jechali wszyscy. Że fajnie jest, jak każdy sam może zdecydować, czy ma na daną wycieczkę czy inną zabawę ochotę i czy czuje się na siłach, by jej sprostać. Czasem są takie momenty, że będąc gdzieś i widząc coś, pomyślimy, czy powiemy: "Szkoda, że Jego/Jej nie ma z nami, bo Jemu/Jej by się to na pewno bardzo spodobało", ale nie jest to już żadne tam oloboga, czy jesusmaryja a tylko czułe myśli o kimś najbliższym... i czasem właśnie za jakiś czas zabieramy tę osobę do danego miejsca, a inna wtedy zostaje w domu.
Dziś już nie przewracamy oczami, gdy któreś nie chce jechać. Nie odbieram tego tak jak kiedyś jako jakiejś przegranej, jako policzka, jako porażki (a tak drzewiej właśnie było!) bo dziś jestem świadoma, że moje dzieci to nie młodsze wersje mnie samej, tylko osobne jednostki, które mają swoje gusta i guściki, swoje potrzeby, zainteresowania i fanaberie często do moich w ogóle nie podobne.
Często słyszę, że któreś nie chce jechać, choć miejsce wydaje się mu ciekawe, bo umówił/a się w tym dniu na grę z internetowymi kumplami i ja to szanuję oraz w pełni akceptuję, co jeszcze jakiś czas temu pewnie skomentowałabym głupio, że przecież pograć to se można kiedy indziej... Pojechać też se można kiedy indziej przecież i tak właśnie często się dzieje, że właśnie kiedy indziej jadę czy idę gdzieś właśnie z tym Osobnikiem, gdy inny Osobnik znowu woli sobie ze swoimi kumplami pograć albo choćby dłużej pospać, bo taką ma fantrazję i nikomu nic do tego nawet Matce.
Czasem bywa też tak, jak ostatnio, że ktoś bardzo chce jechać, ale zdrowie mu nagle odmawia posłuszeństwa. To akurat ciągle budzi smutek i złość na los, ale też już nie robimy sobie wyrzutów, że ktoś się idzie bawić a drugi musi zostać. Nie rezygnujemy z planów tylko dlatego, że ktoś jest niedysponowany, chyba że wszyscy się zgodzą, że można to bez problemu przełożyć i za parę dni pójsć razem, no i oczywiście w wypadkach, gdy dana osoba wymaga zaopiekowania, ale to chyba oczywiste.
Co ważniejsze ja też czasem mówię, że nie mam ochoty na daną wycieczkę albo że mi się zwyczajnie nie chce w danym dniu i Młode też to akceptują idąc same dokądś.
strojnica włoska |
Gdy sobie to wszystko uświadamiam, te zmiany których w naszym życiu i naszym myśleniu udało nam się przeforsować w ostatnich latach, czuję się wielka i dumna. Bo tak, zrobiliśmy to! Pokonaliśmy różne demony. Staliśmy się lepszymi ludźmi, a nasze wzajemne relacje się poprawiły i zacieśniły. To jest bardzo budujące. Szczególnie jak patrzę, jaki to wszystko miało mega pozytywny wpływ na każde z Naszej Piątki i jaką fajną, pozytywną, zajebiaszczą Rodzinę tworzymy razem.
Tak czy owak ostatnie tygodnie dosyć poszaleliśmy jeśli idzie o wyjazdy i wydawanie na to forsy, ale w końcu były wakacje i na prawdę fajnie było znowu poczuć wiatr przygody we włosach.
Nasze marszowe wycieczki to raptem koszt paliwa do skutera, czyli mniej jak 5 euro, a frajda i satysfakcja wcale nie mniejsza niż niejeden wyjazd zagraniczny. No i co najważniejsze w ten sposób zawsze spaliśmy we własnym łóżku, ale odkrywaliśmy nieznane miejsca, którymi napawaliśmy się, no i razem spędzaliśmy bardzo miło czas.
Bez wątpienia potrzebowałam tego, przeto nie żałuję ani jednego wydanego centa. Było warto, bo dobrze się bawiłam i moje samopoczucie oraz stan fizyczny się poprawiły znacznie. Moja motywacja do szukania pracy w świetlicy jeszcze ciągle bardzo licha, ale właśnie już jest licha, a jeszcze miesiąc temu była zerowa... Tam zerowa, na minusie była!
motylek pawie oczko w formie gąsienicowej |
Powoli zaczynam znowu widzieć siebie w pracy z dziećmi. Już nawet nie wykluczam spróbowania szczęścia w tej świetlicy o niepochlebnej opinii, bo koleżanki mówiły przecież, że szukają kogoś, gdyż stara kadra odeszła, czyli jest szansa, że jak te wredne baby poszly na emeryturę, to może da się tam pracować, a ta świetlica jest stosunkowo blisko... Nic to, jeszcze nie napisałam żadnego listu motywacyjnego, bo aż taka motywacja ciagle się nie zapaliła haha, ale zamierzam zabrać się za to w najbliższych dniach...
Dałam sobie więcej czasu, niż wstępnie planowałam, bo uznałam, że tego potrzebuję i że powinnam skorzystać z większej ilości wolnego, póki mam ku temu okazję. Nie wiadomo wszak, co przyszłość nam przyniesie.
Co ważniejsze wreszcie dałam sobie do tego pełne prawo w sensie mentalnym. Przestałam się cykać i robić sobie wyrzuty o to, że nie mam pracy i wściekać się na siebie za to, że jestem chora i niepełnosprawna. Jest jak jest, wyżej dupy przecież nie podskoczę. Może właśnie pora poopierdalać się w życiu trochę? Kto wie, ile mi tego życia jeszcze zostało... Może dużo, a może mało...
Małżonek tymczasem zaczął robotę w nowym miejscu. Pierwsze wrażenia takie, że atmosfera jest dobra, ale robota ciężka, może nawet cieższa niż poprzednia. Jednak po kilku dniach trudno tak na prawdę cokowiek ocenić. Po 3 tygodniach urlopu każda praca jest ciężka, nawet jak guzik wiele się w niej robi. Potrzeba wszak kilku tygodni na przejście z modusu wakacyjnego na robotniczy. Po drugie nowe miejsce, nowe zasady, nowe oczekiwania, nowi koledzy, inne rzeczy do malowania. Potrzeba tygodni, by się wdrożyć, poznać, przyzwyczaić...
Dobre jest, że nie pracują w soboty. Złe jest, że robią nadgodziny, co już zaczyna być irytujące nawet dla mnie, bo znowu nie wiadomo, kiedy Małżonek wróci z pracy. Ale spokojnie, miejmy nadzieję, że powoli się wszystko ustatkuje...
Młody, jak to zwykle pod koniec wakacji się dzieje, zaczyna powoli myśleć o szkole... Choć bardziej o Akademii Muzycznej niż o szkole właściwej. Już nie może się doczekać, kiedy pójdzie na pierwszą lekcję. Głaszcze swoją gitarę i brzdąka na niej co chwilę. Mamy tylko nadzieję, że da się te dwie odległe od siebie szkoły jakoś w miarę łatwo kombinować. Naukę nut i grupowe muzykowanie będzie miał chyba we wtorkowe wieczory, od godziny 18:45, z czym nie ma problemu, ale nauka gry nie jest jeszcze zaplanowana. Fajnie jakby się dało w środę po lekcjach, kiedy nauka jest tylko do południa... On już marzy, jak to będzie szybko pedałował ze szkoły do domu, by rzucić tornister, coś wszamać i wziać gitarę, by szybko pedałować w drugą stronę do akademii. Któregoś dnia zaczął skakać jak szalony po domu, a gdy zapytałam, co to niby ma być, ten odrzekł z uśmiechem, że musi już przecież zacząć wymyślać, jak będzie skakał po scenie z gitarą, gdy już zostanie tym znanym rockmanem. Uchachałam się zdrowo, ale podoba mi się jego entuzjazm.
W przyszłym tygodniu trzeba iść odebrać laptop szkolny. Było z tym trochę zamieszania. Na ulotce ze szkoły są różne ważne daty, w tym m.in. odbiór 'zarezerowanego' laptopa. Nigdzie jednak nie jest napisane, jak go trzeba zarezerować. Wypisali dokładnie, jak zamówić podręczniki, co oczywiście zrobiliśmy na poczatku wakacji i one już dawno są w domu. Napisali, jak zamówić szkolne ubrania i zarezerwować lokers (szafkę). To też było online, na stronie szkoły. Ubrania (koszulka i spodenki na wf, koszulka i bluza na warsztaty, czepek basenowy) ma jeszcze z poprzedniego roku w dobrym stanie, to nie zamawiałam, ale zarezerwowałm szafkę, bo on trzyma w niej stroj na wf, atlas i czasem inne rzeczy. Dobra sprawa. Nigdzie o tym, jak zamówić ten cholerny laptop. Młody napisał do paru kolegów, ale oni też nie wiedzieli. Napisałam e-mail do nauczyciela odpowiedzialnego za laptopy, ale w wakacje przecież oni nie pracują... W tym tygodniu otrzymałam jednak powiadomienie, że pani zapisała Młodego na listę i "że wszystkie informacje były w liście ze szkoły". Taa, jeszcze raz przeczytałam ten list i nie ma tam napisane nic na ten temat, a tylko dni i godziny odbioru laptopów. Nic to. Ważne, że wszystko załatwione. Oczywiście, najpierw trzeba pójść po ten laptop i zobaczyć, czy faktycznie się go otrzyma, a potem dopiero chwalić pana, ale jakby co to mam ten e-mail jako podkladkę.
Co poza tym musimy kupić do szkoły? W sumie to raczej nie wielem bo większość mamy z poprzednich lat.
cyrkiel, kątomierz, linijki, są
kalkulator graficzny jest (jeszcze po Młodej)
pendrive jest
kredki, ołówki zwykłe, ołówek automatyczny, długopisy kolorowe, temperówka, markery, cienkopisy, klej są
kłódka na szyfr jest
ściereczki i ręcznik są
różne segregatory - z parę trzeba dokupić, bo to po jednym roku już się często nie nadaje do użytku
zeszyty A4 z wyrywanymi kartkami - chyba jeszcze jakieś są, dużo tu tego się nie używa
skoroszyty, koszulki foliowe - są
tornister jest
Młody nosi ciągle tornister po Młodej, która chodziła z nim pare lat i w którym nosiła nie raz i 13 kilo do szkoły. Przypinała to do kosza na bagażniku specjalnymi gumami. Czasem kopała, ciskała po ziemi i nic. Lał nań deszcz, prażyło słońce, padał śnieg... Tornistry Kiplinga sprzed paru lat są nie do zdarcia. Po 7 latach codziennego intensywnego uzytkowania nie widać na tym zbyt wiele zużycia. Wtedy wydawało mi się, że 120€ (w promocji) za tornister to gruba przesada, ale wszyscy takie własnie nosili, bo to byczy tornistry z wieloma przegrodami, idealne do flamandzkiej szkoły średniej, gdzie bardzo dużo codziennie się dźwiga. Ale teraz jak na niego patrzę, to szanuję bardzo. Teraz już takich nie robią chyba. Młodemu kupiłam też Kiplinga i w pierwszy tydzień popsuł się zamek. Ja używałam go do szkoły i ogólnie jest dobry, jak się ten zamek odpowiednio odsuwa i zasuwa, ale to już nie jest to samo. Nawet materiał nie jest podobny do tego starego, choć Kipling ma bardzo duży wybór toreb i tornistrów i pewnie znajdują sie tam różnej jakości torby a różną cenę. Ten stary boekentas jednak jest the best.
Najstarsza zapomniała zapłacić ubezpieczenia za ten rok. Cholerniki wysyłali jej faktury mejlem, a ona nie sprawdza poczty w ogóle. Ja o tym na śmierć zapomniałam, bo ja mam zlecenie stałe i co miesiąc pobiera mi się te paręnaście euro więc o tym w ogóle nie myślę. Młoda i Młody są oficjalnie na utrzymaniu Małżonka i on też nie myślał o tym płacąc swoje ubezpieczenie. A tymczasem Najstarsza odkąd poszła po raz pierwszy do pracy automatycznie została odłączona od taty kąta i musi sobie teraz sama płacić ubezpieczenie. Nie są to wielkie kwoty, po podstawowe OBOWIĄZKOWE ubezpieczenie to około 100€ na rok, ale samo się kurde nie zapłaci.
W końcu przysłali pocztą fakturę za cały rok wraz z kosztem upomnienia i informacją, że ubezpieczenie jest zablokowane dopóki nie zapłaci faktury. Świetnie, akurat ma kolejną wizytę dentystyczną w szpitalu, która będzie co najmnej 100€ kosztować... Nie wiem, jak szybko działa odblokowanie ubepieczenia, ale mamy nadzieję, że szybko. Najstarsza już zapłaciła zaległą fakturę, ale nie wiadomo, czy wyrobią się ze zdjęciem bana do planowanej wizyty.
Ale wiecie, wkurzające jest to automatyczne przechodzenie urzędów na płatności i komunikację elektroniczną! No dobra, jak kto ogarnia internety to spoko, ale jak ktoś jest z tym na bakier to może się wplątać w niezłe kłopoty. Będą pierdolić że to dla dobra planety, bo mniej papieru, a potem przyślą ci pierdyliard kolorowych papierowych reklam.
Od razu zleciłam Najstarszej zalogowanie się na konto ubezpieczyciela i zmieniłam jej dostarczanie faktur na zwykły papierowy fizyczny list.
Mnie samą już do szału doprowadzją te faktury elektroniczne. Toż to chujozy idzie z tym dostać! Nie ukrywam, że na początku mi się to nawet podobało, bo szybko sobie dwoma kliknięciami mogłam z telefonu zapłacić, ale teraz, jak wszystkie faktury za wszystko wysyłają nam elektronicznie o różnych porach dnia i nocy to niestety coraz trudniej to ogarnąć. No bo spoko jak akurat jestem w domu i akurat mam dostateczną ilość szmalu no koncie, gdy otwieram taki mejl z fakturą, bo wtedy od razu płacę. Jeśli jednak nie zapłacę od razu to umarł w butach, bo potem otrzymam 50 innych randomowych mejli i zapomnę o tej czy tamtej niezapłaconej fakturze dopóki nie otrzymam upomnienia. Pal licho jak darmowego grzecznościowego, ale 20€ więcej już nie jest śmieszne.
Nie dalej jak parę dni temu dostałam np sms ze szpitala, że jakieś 48€ zalegam. Ja albo ktokolwiek inny z domowników, kto ptrzypisany jest do mojego mejla. Zapłaciłam, ale nie wiem, kto ani za co wisiał szpitalowi te 5 dych. Tyle co my łazimy po doktorach i różnych szpitalach to faktur nie ogarniesz, panie. A oni potrafią wysłać fakturę pół roku albo i dalej po wizycie, badaniu, zabiegu, kroplówce... A między tym jeszcze dziesiątki mejli i sms'ów od wyłudzaczy i oszustów i weź tu prosty człowieku odróżnij jedne od drugich i nie daj się wpuścić w maliny i oskubać z danych i ostatnich centów.
Tam stałe opłaty lecą poleceniem zapłaty, ale te inne mniej lub bardziej losowe to pomieszanie z poplątaniem, zwłaszcza przy kilku osobach. Faktury za szkołę też sa dobre, bo wysyłają je i do mnie, i do Małżonka i ja nie płacę, bo nie wiem, czy on nie zapłacił, a on nie płaci, bo może ja już zapłaciłam... a potem idą w zapomnienie.
Dobrze czytać, że lepiej się czujesz i działasz z rozmachem.
OdpowiedzUsuńMyślę, że jedno związane jest z drugim, bo marsze i odkrywanie ciekawostek otaczającego świata daje ten pałer i lepszy nastrój.
U nas tez niestety, gdy zaczniesz się leczyć, to wydatkom nie ma końca...
życzę łagodnej i równie ciekawej jesieni:-)
To prawda, ruch i oglądanie ładnych rzeczy ma bardzo dobry wpływ na psychikę i ciało. A życzenie niech się spełni. Dziękuję i wzajemnie.
UsuńTeż powoli dochodzę do punktu, by nie ciskać się jak nie wszyscy chcą robić to co my. Trudne, ale niezbędne.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że te wakacje dały Ci trochę wytchnienia
Już samo odkrycie, że nie wszyscy (nawet bardzo bliscy) myślą i czują tak samo jak my jest szokujące i trudne :-) a co dopiero się z tym pogodzenie, ale po jakimś czasie człowiek odczuwać zaczyna nawet pozytywy tego stanu rzeczy... no choćby z tego powodu, że taniej wycieczka wychodzi, jak nie wszyscy idą haha.
Usuń