31 sierpnia 2024

Ostatni wakacyjny piąteczek

 Dziś wybrałam się w końcu z Młodym na szkolne zakupy. W obuwniczym przywitano nas słowami "druga para butów dziecięcych za połowę ceny" no to pozwoliłam Młodemu wybrać dwie pary. Pierwszą  były sprawdzone Skechersy, bo to najlepsze buty na wf - wygodne, lekkie, łatwo wypieralne w pralce, dostępne z wymaganymi przez szkołę białymi podeszwami i tanie. Młody nie cierpi świecących, bo już wyrósł z butów ze światełkami, ale nie wyrósł z  dziecinnych modeli. Nosi numer 35. Na szczęście znalazł jakis model bez tych durnych światełek. 



Bez sensu to jest, że do pewnego rozmiaru prawie że wszystkie buty i ubrania w przeciętnym sklepie mają debilne dziecinne ozdóbki. Młody nosi rozmiar 140, ale chyba logiczne, że nie będzie chciał do średniej szkoły stroić się w koszulki w dinozaury czy Psi Patrol, bo to jakby odrobinę głupawo wygląda. Tata na szczęście kupuje mu systematycznie koszulki z zespołami rockowymi, więc Młody może się lansować w szkole w fajnym przyodziewku, jak i jego więksi koledzy. Będąc w Brugii wdepnęliśmy do takiego alternatywnego sklepu i Młody był w siódmym niebie. Oszczędności strarczyło mu tylko na jedną koszulkę, ale obiecał sobie, że kiedyś zaciągnie tatę do Brugii, by mogli kupić więcej. W okolicy nie mamy takich oryginalnych sklepów tylko same sieciówki i buticzki, a w tych drugich jest to samo, co w sieciówkach tylko dużo droższe...

Zresztą ja mam blisko 50 lat i w sumie mam podobny problem z ubraniami. Wchodząc do  przecietnego sklepu odzieżowego w okolicy na damskim dziale widzę albo ciuchy na nastolatki z anoreksją albo na baby z biura. Ja nie lubię ani potarganych koszulek do pępką, ani portek-cipogniotów, ani tym bardziej garsonek czy kwiecistych kiecek w stylu żona farmera. Nie znoszę dopasowanych damskich t-shirtów (jak w ogóle można w czymś obcisłym chodzić i się nie udusić?) dlatego kupuję męskie albo oversize. Spodenki damskie to też jest jakieś nieporozumienie - ciasne, krótkie, niewygodne. Męskie modele są o wiele wygodniejsze, dłuższe i ile kieszeni mają! Dlaczego damskie spodenki nie maja kieszeni z tyłu, a jak mają to takie, co nawet mini-tampon się nie zmieści...? Czy tak trudno jest przyszyć kieszonki do portek? A może te 10 centymetrów kwadratowych materiału kosztuje fortunę? Dziś w dobie telefonów komórkowych posiadanie z tyłu kieszeni na telefon wydaje się wręcz logiczne, oczywiste i konieczne. Wiadomo jednak, że trendy modowe ani z paktycznością, ani tym bardziej wygodą nic wspólnego nie mają. Ważne że są  "eko" i "vegan", najlepiej jak zrobiono je z plastikowych butelek albo starych butów. Kij tam, że te produkty przeważnie śmierdzą i człowiek się w tym poci jak wieprz, że są ohydne w dotyku i kiepskiej jakości, więc ekologicznie po jednokrotnym użyciu trafiają do śmietnika. Najważniejsze że jakiś jełop na tym niezły biznes kręci. A głupiemu radość.

Mniejsza jednak o to. Kupiliśmy buty skechersy za 45€ i kappa'y za 18€. Ja wzięłam jeszcze kilka par skiepów i ładny plecaczek, bo był w promocji, a tamten co ostatnio kupiłam w sklepie sportowym i 2 razy wzięłam w nim flaszkę wody na wycieczkę, już ma dziurę, bo szwy puściły... Może to zeszyję, może tym ciepnę w kosz... Ten plecaczek ma skazę, tzn czarne plamy na szelkach, dlatego był przeceniony, ale w czym mi to przeszkadza? 



Potem przedostaliśmy się po dłuuuugim oczekiwaniu z powrotem na drugą stronę ulicy do sklepu z zabawkami i artykułami szkolnymi. Tam się przebiega przez dwupasmówkę na dziko, bo do legalnego przejścia jest daleko. Młody wybrał sobie ładne kolory segregatorów, a potem jeszcze dobrał trochę drobiazgów typu marker, zakreślacze, kleje itp, bo nie był pewny, co jest jeszcze dobre z zeszego roku, a co niekoniecznie. 

Gdyby kogo ciekawiła kwestia tych segregatorow, to tutaj w segregatorach trzyma się kawałki podręczników. Podręczniki są do uzupełniania i wyrywa się po rozdziale, a te wyrwane kartki nosi się do szkoły w segregatorach dokładając co jakiś czas nowy fragment książki. Po egzaminie na koniec trymestru zwykle można wyjąć przerobiony fragment, o ile nie stanowi jakiejś bazy do reszty materiału (po napisaniu egzaminów nie wraca się już do starego materiału). Zdarza się, że jakiś nauczyciel wybierze podręczniki wielokrotnego użytku, które można na koniec roku oddać do dystrybutora podręczników, ale u Młodego jeszcze się tak nie zdarzyło. Uczniowie mają też elektroniczne wersje, które jednak też muszą wypełniać, co jest wielce problematyczne przy nieobecności na lekcji, bo nie można samemu nadrobić materiału, gdyż najpierw trzeba sobie uzupełnić podręcznik, by się móc z niego uczyć. Będąc nieobecnym najlepiej od razu pisać do kumpli, by przysłali fotki czy skany tego, co było na lekcji. No, tutaj nieobecność zbyt często się raczej nie zdzarza, bo rodzic może przecież tylko 4 razy usprawiedliwienie (tylko nieobecność do 3 dni) z powodu choroby wypisać i to pod warunkiem, że nie było egzaminu, ważnego sprawdzianu czy wycieczki szkolnej, z których tylko i wyłącznie lekarz może zwolnić. Wagary są szybko ukrócane i bardzo szybko można za nie wylecieć ze szkoły. Poza tym przeciętny uczeń miałby raczej spore trudności z przerobieniem materiału przy częstej nieobecności. Tekst "nie było mnie wtedy na lekcji" nie jest tu żadnym usprawiedliwieniem.

Szykując się do nowego roku szkolnego zawsze wspominam moje dzieciństwo, kiedy to rodzice kupowali mi te wszystkie NOWE rzeczy do szkoły. Nowy tornister, nowy piórnik, nowe przybory, nowe kredki, gumki, długopisy. Pamiętam, że wszyscy musieli mieć wszystko nowe. Potem, jak dziewczyny chodziły tam do szkoły, było tak samo, a nawet gorzej, bo wtedy już były bardzo widoczne róznice w zamożności no i mody. 

Z mojego dzieciństwa pamiętam, że to był bardzo fajny czas, bo ja uwielbiałam szkołę i te wszystkie nowe rzeczy były dla mnie wielkim skarbem, a przygotowania wielką przygodą. Podpisywałam zeszyty, rysowałam marginesy, układałam uważnie i z wielką troską wszystkie przybory w piórniku i podręczniki na półce czy w tornistrze. Gdy chodziłam do podstawówki Rodzice dbali, bym miała wszystko, co potrzeba a nawet więcej. Jeśli chodzi o przybory, to czasem miałam takie, o których inni mogli pewnie pomarzyć. Koledzy mili cyrkiel nakładany na ołówek, a ja jakiś bajerancki, jakiego nawet mój Młody dziś nie ma (bo i tak by zaraz zepsuł). Za dolary z pierwszej komunii wybrałam sobie w Peweksie pióro Pelikana i ołówek automatyczny. Tym piórem pisałam do końca podstawówki i jeszcze trochę w liceum. Ołówek mam do dziś! Uwielbiałam zapach nowych zeszytów i nowych przyborów. Na rozpoczęcie roku szkolnego czekałam zawsze z wielkim utęsknieniem przez caluśkie wakacje. 

W liceum już nie było tak bajecznie, bo wtedy się coraz trudniej finansowo zaczęło robić, gdyż rolnictwo przestawało być opłacalne, a zaczęło się stawać raczej drogim hobby... Nie miałam często części podręczników do szkoły, a o popularnych wtedy ściągach, czy wielce przydatnych repetytorriach mogłam co najwyżej pomarzyć. Rodzice z wielkim trudem kupowali mi zeszyty, przybory, czy bilety miesięczne na autobus. Ubrania nosiłam głównie używane, czy to ze szmateksu czy donaszałam po jakichś ciotkach. Nie rzadko szłam do szkoły rano o 7 i o 19 wracałam do domu, a cały dzień byłam o jednej bułce czy paluszkach albo i bez jedzenia, za to z ogromną migreną. 

Nie byłam z tym jednak sama. Spora część, jeśli nie większość mojej 33-osobowej klasy jechała na tym samym wózku ubogich dzieci ze wsi i małego miasteczka. Było tam kilka zamożniejszych nastolatków, ale jakoś specjalnie nikt się nie wyróżniał. Na biol-chemie liczyła się nauka a nie fancy ciuchy czy fryzury. Wszyscy się wszystkim dzielili. Jeden nosił podręcznik do majfy, drugi do polaka. Jeden zawsze miał nożyczki, a drugi klej. Ktoś był przy forsie i kupił paluszki, czy bułkę, to jadła cała klasa albo tyle osób na ile gryzów starczyło. Wszyscy nienawidziliśmy tak samo baby od polaka, ktora na 9 lekcji kazała se przynosić pierogi ze stołówki i żarła przy nas głośno mlaskając, gdy nam kiszki marsza grały. Dziś to by ją chyba zamknęli za te łapówki, których się ciągle domagała, a jak ktoś jej życzenia nie spełnił, miał przerąbane. Gdy powiedziała, że grzałka (takie urządzenie do gotowania wody w szklance, pamiętacie?) się jej spaliła, wiedzieliśmy, że aby napisać dobrze sprawdzian, musimy sie zrzucić i kupić grzałkę. Kładliśmy taki prezent na biurku z kokardką przed lekcją, a wtedy ona udawała, że się cieszy i że się niespodziewała, po czym dyktowała pytania i wychodziła na 2 godziny. Hulaj dusza piekła nie ma. Czasem życzenia wymagały dobrej znajomości jej zwyczajów, bo jak 2 razy skomplementowała czyjś szalik, a klasa nie zrozumiała motywu i nie kupiła szalika na prezent z dowlonej okazji, to było ustne trzepanie, niezapowiedzaine kartkówki, pogrom na sprawdzinach i inne niemiłe niespodzianki, jakie tylko belfer potrafi uczniom zgotować.... To były czasy! 

Zastanawiam się, jak teraz wygląda szykowanie się do szkoły w PL...? Ciągle trzeba mieć wszystko nowe, czy jest tak jak tu, że kupuje się tornister dobrej marki na kilka lat, a najlepiej żeby jeszcze młodsze rodzeństwo mogło nosić....? Ja co roku o tej porze cieszę się, że ludzie tu nie mają żadnego problemu z zaopatrywaniem się w używane rzeczy do szkoły (nawet zamożni często używką nie gardzą, bo zawsze to cencik więcej na koncie zostanie), czy ubrania, że nie trzeba obowiązkowo kupować nowego tornistra, bo większość chodzi całą szkołę z jednym i tym samym nawet jak jest już dosyć potargany. Chcesz kupować nowy, kupujesz, nie chcesz, nikt się głupio nie patrzy. No chyba, że masz niefart i trafisz do klasy z divami  z guccibagami, jak mawiała Młoda, które wyżej strają niż dupę mają... Ten lalkowaty gatunek na szczęście raczej klasy inżynierów czy nauk przyrodniczych omija szerokim łukiem, bo tam raczej liczy się to co w głowie, a nie to co na dupie.

Jeszcze mi się przypomina, jak dawniej za podręcznikami się ganiało po księgarniach. Tu nie ma, tam będzie za tydzień. A nie, jednak nie dowieźli. W końcu dowieźli, jednak nie to wydanie... Aaa to była tragedia i nieporozumienie! Nie wiem, jak tam teraz w PL, ale tutaj to bajka. Uważam że to doskonały pomysł, że każda szkoła współpracuje z jakimś dystrybutorem i że każdy uczeń dostaje ze szkoły gotowy link oraz hasło do zalogowania i może sobie wybrać na stronie dystrybutora swoją szkołę, potem klasę, a wtedy pojawia mu się lista podręczników i ewentualnie innych potrzebnych rzeczy (atlas, kalkulator itp). Wszystko można zatwierdzić lub odptaszkować dowolną rzecz. Płacimy i za parę tygodni paczkę przywozi kurier. Wygoda!

Szkoda jednak, że podręczniki nie są wielorazowego użytku, tylko wszystko do wyrzucenia. Z drugiej strony nie używa się  zeszytów. W sumie to jeden duży blok na rok starcza, bo tylko chyba dwóch czy trzech  nauczycieli wymieniło w liście potrzebnych rzeczy blok. Do matmy ma być w długie kratki, drugi dowolny. W Belgii raczej nie używa się małych zeszytów. Nie spotkałam się z tym w każdym razie. Zawsze bloki A4. Mamy tu bloki w szerokie linie, w kratkę małą (5mmx5mm), w długie kratki (10mmx5mm) i wielkie kratki (10mmx10mm). Najczęściej używa się małej kratki, nawet do języków, co za moich czasów w PL było nie do pomyślenia. Do polskiego zawsze był w linie. Choć nie wiem, dlaczego...

czekając na pociąg zobaczyłam Łysego na niebie…


Ja miałam jeden dzień motywacji. 

Zredagowałam wtedy swoje CV, napisałam list motywacyjny, zeskanowałam atest ukończenia kursu i od razu wysłałam to wszystko do jednej organizacji prowadzącej m.in. świetlice szkolne (ale też inne formy pomocy, opieki dla rodzin oraz inne tym podobne działalności - jak to w Belgii - wszystko musi być wielkie i prowadzić tysiąc pińcet różnych działalności). 

Zgłoszenia dokonałam przez strone tej organizacji wybierając konkretny wakat na 20 godzin/tydzień w świetlicy w sąsiedniej gminie. Nie mam fioletowego pojęcia, gdzie dokładnie znajduje się ta świetlica i przy której szkole. Przy wakacie podana jest tylko nazwa miasteczka, więc zakładam, że to jest świetlica w tym miasteczku, ale nie wykluczone, że może chodzić o inną miejscowość, bo wiem, że ta organizacja ma też świetlice na wioskach w tej gminie, a tutaj czesto podaje się nazwę gminy a nie wioski. Ja  też mówię, że mieszkam w Merchtem, bo to moja gmina, ale ja nie mieszkam w miejscowosći Merchtem tylko w jednej z wiosek należących do tej gminy. Już sie do tego przyzwyczaiłam, ale to jest dosyć mylące czasem. Dobrze, że dziś mamy internety i jak ktoś nam podaje nazwę ulicy, to sobie od razu możemy sprawdzić rzeczywiste położenie... W ogłoszeniach o pracę często nie podają w ogóle żadnego adresu i trzeba zadzwonić albo napisać mejl, by sie dowiedzieć, gdzie w ogóle jest ta robota... 

Nic to wysłałam zgłoszenie, a za 2 dni jakaś kobieta zadzwoniła, by sie umówić na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną. Mają dwuetapowy system. Najpierw gada się z ludziem odpowiedzialnym za rekrutację w tej organizacji w naszym regionie, a po przejściu tego etapu jest dopiero rozmowa z kimś ze świetlicy. Mogłam wybrać, czy wolę stacjonarnie czy przez internet. Było dość daleko i autobus tam nie jeździ i nigdy tam nie byłam, więc wybrałam online. 

No dobra, ale jako że moja większa motywacja istniała tylko tamten jeden dzień, to na razie nie jestem przygotowana do tej rozmowy i nie myślę o tym za wiele, a powinnam przygotować choć tzw elevator spech oraz odpowiedzi na potencjalne pytania szczegółowe... Nic to, będę improwizować. Aż tak mi na razie nie zależy na znalezieniu pracy...

W ogóle nie mam weny ani nie czuję bluesa pracowo-świetlicowego. Ale wiecie, to wcale nie chodzi o to, że nie chcę iść do pracy, bo właśnie chcę... Nie tak entuzjastycznie jak wtedy po chemii, ale jestem bardziej na tak niż na nie...

Jednakże po tych beznadziejnych doświadczeniach na stażu, teraz mam ogromne podskórne obawy, że w innych świetlicach też tak jest, że mogę trafić na takich wychowawców jak w tej jednej świetlicy, takie wredne i głupie stare babsztyle... a ja już nie mam cierpliwości, nie mam zdrowia ani sił do użerania się z takimi ludźmi. Po tym kursie mój obraz pracy w świetlicy nie jest już wcale wesoły, kolorowy i piękny tylko raczej wyblakły, mało ciekawy i podejrzany... 

Towarzyszy mi ponadto dosyć niemiłe uczucie, że jestem już stara, że nie jestem już tą sprytną, niezmordowaną, wesołą, sympatyczną, młodą Magdą o anielskiej cierpliwości, niekończącym się optymiznie, chęcią do zabawy i wygłupów, niewyczerpalną kopalnią pomysłów... W moim mózgu tkwi ciągle taki właśnie obraz siebie samej i nie chce on zaktualizować statusu i dopuszczać do głosu bolesnej prawdy, że to już jest przeszłość. Podejmując decyzję o chęci pracy w świetlicy i kursie kierowałam się właśnie tym dawno nieaktualnym obrazem siebie z czasów, kiedy pracowałam z dziećmi. 

W sumie to ja dosyć często tak mam, że robię coś czy myślę jakbym była sobą sprzed 15 czy 20 lat, jakby czas nie płynął, jakbym utknęła emocjonalnie i uczuciowo w czasie i mój mózg nie zauważał, że moje ciało się zmienia, że się starzeje i niedołężnieje. Czasem uświadamiam sobie to dopiero, gdy chcę coś zrobić, ale okazuje się, że nie jestem w stanie, słabo mi to wychodzi albo źle jest odbierane przez przypadkowych świadków. To nie jest miłe uczucie. Takim prostym przykładem jest np robienie gwiazdy, czy innej tam akrobatyki, w której byłam dobra i która była dla mnie chlebem powszednim. Czasem widzę małolaty robiące gwiazdę i od razu czuję w ciele to cudne uczucie kilku gwiazd jedna po drugiej zakończonych szpagatem, co było na pewnym etapie życia moim ulubionym popisem gimnastycznym... Przez krótką chwilę mam wtedy takie uczucie, że mogę to zrobić, jakbym się cofnęła w czasie i przez tą chwilę była wygimnastykowaną dwudziestolatką. Wiem, że dziś nie zrobię szpagatu. Gwiazdę mogę zrobić i czasem robię, jak mam taką chęć i dostateczną ilość miejsca, czyli np na plaży, ale wtedy jestem zawsze zaskoczona, jak moje stawy zesztywniały, jakie to teraz trudne i jak kiepsko wychodzi... Szczególnie teraz po rakoterapiach. Teraz moje stawy są jak posklejane pistoletem do kleju i to na odpierdol. 

I tak jest też z pracą z dziećmi. To już nie jest to samo, co 20 lat temu. Nadal umiem, ale nie wychodzi tak fajnie jak dawniej, nie daje tyle samo frajdy i dosyć szybko się nudzi, a czasem nawet irytuje. No i nie wyglądam już tak jak dawniej, a dla dzieci ma to przecież spore znaczenie...

To jest spora część powodu małego entuzjazmu w szukaniu pracy w świetlicy - rozczarowanie sobą jak  i zawodem wychowawcy. Do tego lekki w porywach silny niepokój co do tego, czy zdrowie w ogóle pozwoli mi dobrze taką pracę wykonywać, czy podołam w ogóle...

W tej kwestii mieszkanie na zadupiu nie jest zdecydowanie dobre, bo stąd jest wszędzie daleko, a samochodu i dobrego transportu publicznego brak. Do miasteczka, w którym są wakaty będzie ok 10 km, a do tej roboty trzeba chodzić 2 razy dziennie. O siódmej rano się zaczyna i w pół do siódmej wieczorem się kończy. W zimie to ciemna noc, a ja do tego bardzo źle widzę po ciemku... Szału nie ma, dupy nie urywa. Jakby mi tak specjalnie na złość tę (czy inną) robotę jednak dali, to pierwszą rzecz, jaką będę musieć sobie pilnie kupić jest dobry rower elektryczny. Nie można się zdać na ten często odmawiający posłuszenstwa skuter, a zwykłym rowerem raczej nie dam rady naginać 40 km dziennie nawet raz na jakiś czas. 

Kolejna rzecz to wątpliwości co do czasu... Czy już powinnam wracać na rynek pracy, czy może poczekać jeszcze z miesiąc albo i trzy,..? Może jeszcze mi się bardziej poprawi, może ciało jeszcze może się lepiej zregenerować, może z czasem i więcej motywacji i entuzjazmu się pojawi... A może nie. 

Nie wiem tego i nikt tego mi nie powie. Nie mam z kim o tym porozmawiać. Nie znam nikogo, kto by mi coś sensownego w kwestii administarcyjnej, zdrowotnej, prawnej doradził, podpowiedział. W VDAB trafiła mi się głupia pinda, która nawet na e0mail nie odpowie. Koordynatorka odpowiada szybko na krótkie pytania administracyjne, ale nie jest od doradzania osobistego.

Nie wiem, jak długo mogę bezkarnie pozostawać na takiej rencie inwalidzkiej (czy jak by się polski odpowiednik tego nazywał) no i nie bardzo mam ochotę jeszcze dłużej zwlekać z rozpoczęciem pracy w świetlicy, bo przecież nie młodnieję, czyli z każdym miesiącem i każdym rokiem robi się gorzej, a i tak jest dosyć późno na rozpoczynanie takiej nowej przygody... i z każdym miesiącem odkładania tego kroku będzie, wydaje mi się, trudniej się na to zdecydować. A tu z innej strony właśnie chcę tego na serio spróbować. Pojść do pracy i przepracować ten jeden rok szkolny w pełnym wymiarze (tzn 20 godzin w tygodniu), poznać tę pracę od podszewki, zobaczyć jak to jest, jak się z tym będę czuć, jak będę odbierana  i traktowana na dłuższą metę przez dzieci, kolegów, rodziców. Chcę spróbować, zanim będzie za późno, bo ciągle mam na uwadze, że rak w każdej chwili może wrócić i wtedy już serio będzie za późno... 

Trudno jest podjąć właściwą decyzję w takich niejasnych, nieprzewidywalnych, niepewnych okolicznościach, gdy człowiek nie bardzo wie na czym stoi nawet w takiej zwykle oczywistej kwestii jak możliwości własnego ciała i umysłu, bo teraz nawet to jest jedną wielką niewiadomą.



Tak poza tym miniony tydzień przeminął raczej w zwolnionym tempie. W niedzielę jeszcze zaliczyliśmy jedną wycieczkę, ale o tym będzie osobny post zdjęciowy.

Po niedzieli była jeszcze kolejna wizyta Najstarszej na stomatologii w Szpitalu Uniwersyteckim w Brukseli. Kazali jej się umówić na kontrolę za kilka tygodni, bo muszą sprawdzić czy wszystko już będzie w porządeczku. Siedząc ponad godzinę na miękkiej skórzanej kanapie w poczekalni, czytałam książkę, ale  w końcu zaczęłam przysypiać, więc postanowiłam się rozerwać robieniem selfie 🤳.



Innego dnia odwiedziłam z Młodą znowu arabskiego fryzjera, który robi szybko i delikatnie ładne, zgodne z oczekiwaniem fryzurki za 20€. Dla porówniania dodam, że u poprzedniego fryzjera płaciła za taką samą tylko gorzej i mniej delikatnie zrobioną fryzurę około 50€. W tym gabinecie nie ma żadnego debilnego mycia włosów, żadnych beznadziejnych masażyków. Po prostu siadasz w fotelu i któryś z panów obcina ci włosy. Szybko i komfortowo. Żadna z nas nie lubi jak ktoś nam myje włosy. W ogóle bez potrzeby dotyka naszej głowy. To jest ohydne, nieprzyjemne, niefajne uczucie i ja ni cholery nie rozumiem dlaczego w większości, jeśli nie we wszystkich belgijskich zakładach fryzjerskich takie mycie głowy (a nie rzadko jeszcze, o zgrozo, masaż) jest normą a nie opcją. Może dla innych, dla normalsów takie zabiegi są zajebiste, relaksujące i fajne, ale dla nas zdecydowanie nie są, a tu jeszcze każą se za te zbędne i nieprzyjemne zabiegi płacić. Bez sensu! Dlatego tak sobie chwalę, że wreszcie pojawił się u nas jakaś tańsza i fajniejsza alternatywa, że teraz nawet ja mogę sobie czasem pójść do fryzjera i nie zawsze samemu strzyc się maszynką na te 13mm po całości.

W planach był jeszcze kolejny marsz z Najstarszą, ale ostatecznie dziewczyny wybrały się jednego dnia razem do miasta, bo po barach połazić, a inne dni nie było chęci albo było co innego zaplanowane. Las jednak nie ucieknie. Pójdziemy innym razem.



Ułożyłam kawałek puzzli. Przeczytałam kawałęk ciekawej książki. "Zbuntowana komórka. Rak, ewolucja i tajniki życia". Autorka przedstawia w niej ciekawą teorię na temat raka. Opowiada o tym, że to jak ewoluuje każdy rak, jest jakby skompresowanym przyspieszonym odpowiednikiem całej ewolucji żywych organizmów. Co jest raczej mało budujące z perspektywy onkopacjenta, ale bez wątpienia fascynujące. Poznałam też dzięki tej książce wiele ciekawostek na temat raka, o których nie miałam pojęcia, bo tematem raka zaczęłam się interesować dopiero po otrzymaniu własnej diagnozy, a to przecież fascynująca dziedzina. Dowiedziałam się np, że są zakaźne rodzaje raka i takie spotyka się np u psów i diabłów tasmańskich, ale i wśród ludzi ponoć zdarzyło się zakażenie rakiem np podczas przeszczepu albo jak chirurg dźgnął się przypadkiem podczas operacji... Lubię książki przedstawiające alternatywne spojrzenie na rzeczywistość. Dają zwykle sporo do myślenia.



Kupiłam sobie dwie książki, na widok których Małżonek przewrócił oczami. "Kawaii tekenen", czyli rysowanie prostych słodkich (kawaii) obrazków. Umiem rysować, ale muszę się podszkolić właśnie w takich różnych prostych sympatycznych rysuneczkach i dobrze jest podpatrzeć, jak to się robi, poćwiczyć i zapamiętać. 

W pobliskim (jeśli 8 km to blisko) polskim sklepie będąc zauważyłam, że wreszcie mają parę ciekawych polskich czasopism. Widok mojej ulubionej "Wiedzi i Życia" mnie ucieszył wielce i wziełąm dwa numery wakacyjne. Czytam ten miesięcznik od dziecka. Dawniej prenumerowaliśmy to i Świat Nauki przez kilka lat korzystając z promocji bibliotecznej załatwionej przez babcię bibliotekarkę (roczna prenumerata w cenie jednego numeru). Ja i brat czytaliśmy bardziej Wiedzę i Życie, a Ojciec bardziej Świat Nauki, ale ogólnie to oba czasopisma są świetne. Po przeprowadzce do Belgii  przez rok kupowałam te tytuły co miesiąc przez inny polski sklep, ale ten już od dawna nie istnieje. Potem kilka miesięcy korzystałam z prenumeraty online, ale nie lubię czytać elektronicznych czasopism. O ile w kwestii książek mi to nie robi wielkiej różnicy (no, oczom robi, jak nie masz czytnika), ale czasopisma są do niczego. Fajnie że będę sobie mogła czasem kupić papierową wersję. Mam nadzieję, że nie zrezygnują szybko z tego tytułu w sklepie. A wy jakie czasopisma czytaliście za młodego? A dziś co czytacie?






8 komentarzy:

  1. Zacznę od końcowego zapytania, co czy czytacie? Nie będę oryginalna, 1. Wiedza i Życie, 2. Świat Nauki, 3. Delta (polecam Młodemu), 4. Archeologia Żywa, 5. czasopisma z kategorii: szydełkowanie, haft.
    Co się tyczy wyprawki szkolnej, to zależy od decyzji dyrektora i nauczycieli, w jednej szkole wszystkie podręczniki nowe a w innej mogą być używane. A jeśli chodzi o "modę" to niestety jest wyścig markowy i szpaner.
    Jestem ciekawa jakie są kursy/szkolenia oprócz opiekuna na świetlicy? Viola

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzę, że też dosyć przyrodnicze zainteresowania. Fajnie. Co do kursów to tutejsze szkoły dla dorosłych prowadzą najróżniejsze kursy, chyba z każdej dziedziny, tylko każda szkoła ma inną ofertę. Kursy można łączyć z dyplomem szkoły średniej lub robić je - tak jak ja - osobno zwyczajnie poszerzając swoje kwalifikacje lub zmieniając w ogóle kierunek kariery zawodowej. Ogólnie to można rzec, że kierunki kursów dla dorosłych pokrywają się z tymi dostępnymi w zwykłych szkołach średnich, czyli np kucharstwo, fryzjerstwo, krawiectwo, fotografia, ICT, itd itp. Niektóre znaleźć można tylko w dużych miastach, inne prowadzone są (jak ten mój) i we wioskach. Mają też różny okres trwania - od kilku miesięcy do kilku lat (te długie zwykle w modułach, których nie musi się robić jednym ciągiem ani zaczynac od zera, gdy ma się już jakieś umiejetności, które można potwierdzić na teście). Wiele z nich można robić dla fanu, jako hobby (np fotografia, języki), wiele może być opłacanych przez biuro pracy, jeśli jest się zapisanym jako bezrobotny, ale można sobie też samemu płacić i na dowolny kurs chodzić bez zobowiązań, że potem musisz pracować w zawodzie.

      Usuń
  2. Gdzie nie spojrzeć to wszystko jakieś porąbane. Ty tak chętna do pracy z dziećmi, kompetentna, to nie, tylko kłody pod nogi. Jak pisałaś o babach w tych świetlicach, to włos mi się jeżył, podobnie jak o niektórych szkołach. W takim kraju niby wzorcowym, takie podejście do dzieci.Ja wyrosłam w komunie, ale wtedy wszystko było lepsze niż teraz. Może po wojnie ludzie byli po prostu lepsi. Podręczniki były przechodnie, fartuszki były ok, byliśmy równi i życzliwi dla siebie. Przedszkolanki, nauczyciele- mam same dobre wspomnienia.Dokąd my teraz zmierzamy. A te łachy teraz to już skandal. Ale co pozostaje, trzeba się w tym jakoś kręcić.
    Trzymajmy się nie dajmy się ❗

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie chodzi o mnie, tylko o przyszłość dzieci i wnuków. A ta wydaje się mało zachęcająca.

      Usuń
    2. Mieszkając w PL też byłam przekonana, że taka Belgia to wszystko musi mieć lepsze i dobrze funkcjonujące i w pierwszych latach ciągle miałam takie wrażenie, bo w takich miejscach i dziedzinach się kręciliśmy, które to przekonanie zdawały się potwierdzać. Z czasem jednak coraz częściej odkrywałam rzeczy, które tutaj są o wiele gorzej niż w PL zorganizowane albo o wiele gorzej zadbane, a bywa że uważam iż jest tragicznie i że w PL by ludzie w życou czegoś tak źle nie zrobili. Przykłądy rzeczy, które określamy jako tragiczne: stan domow i mieszkań (także u ludzi zamożnych) - to co tu uznawane jest za standrd i normę w PL nawet totalni biedacy by się wstydzili pokazać i na pewno by tak nie mieszkali jak tu niektórzy mieszkają. Szambo wpuszczone do pobliskiego rowu czy strumyka - u nas na wsi "normane". Bydło na pastwiskach - nie rzadko podobna patola albo i gorsza jak w PL jęśli idzie o traktowanie i wygląd (nie jest to standard na szczęcie ale fakt, że jest to tu spotykane już jest szokujący), jakość i stan dróg to nawet szkoda słów... no i tak długo bym mogła wymieniąc jeszcze. Ja ciągle wolę mieszkać tu niż tam, ale miałam błędne przekonanie na temat lepszość krajów zachodnich pod każdym względem... Są rzeczy dużo lepsze niż w pl i dużo gorsze niż w pl.

      Usuń
  3. Ja nie umiem rysować, a według instrukcji okazuje się to nie takie trudne.
    Cały czas wolę papierowe wersje wszystkiego!
    Tak, upływ czasu zauważamy dobitnie, gdy fizyczność zaczyna nas ograniczać, bo głowa niby jeszcze młoda, ale cała reszta...
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak... nawet powiedzenie, że człowiek ma tyle lat, na ile się czuje, działa tylko do pewnego moementu hihi. Co do papierowych wersji to ja dużo rzeczy wolę albo przynajmmiej tak samo cenię w elektronicznej wersji, ale nie wyobrażam sobie całkowitego przejścia na elektronikę, bo - jak to mówią - wszystko dla ludzi, byle znac umiar...

      Usuń
  4. siostra mojej mamy ma nogę numer 34 i całe życie buja sie z dziecięcymi butami bo w tym rozmiarze damskich nie robią. Damskie zaczynają się od 35 więc zapomnij o jakichś na obcasie a sportowe też ciężko kupić bez odblasków i cekinów. Także temat znamy :)

    Czytałam Zbuntowaną komórkę dobra książka. Czytałam jeszcze kilka innych ciekawych też polecam Ci (też tam jest o jedzeniu trochę) Antyrak - D. Servan-Schreiber bardzo mi się ta ksiązka podobała i przydała.

    Co do szkoły to nie wiem nie mam dzieci ale tornistry czy plecaki to się u nas zawsze szybko niszczyły i przecierały bo codziennie używane i tony książek do noszenia wiec tego sie używanego kupić nie dało. Nawet ja pamietam że bywało , że w jednym roku miałam 2 plecaki bo nie wytrzymywały. Ale książki używane chodzą bo widzę jak koleżanki ogłaszają, że odsprzedadzą

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własne ryzyko