Ostatnio nie chciało mi się pisać. Coraz częściej rozważam zakończenie blogowej przygody, bo to choć satysfakcjonujące, przyjemne i pomocne, to jednak bardzo czasochłonne, a czasem dość irytujące.
Dziś jednak postanowiłam znów coś skrobnąć w swoim pamiętniku.
W ostatnim czasie dużo się działo wokół Naszej Najstarszej. Bo to i często tak jest, że jak się nic nie dzieje, to się nie dzieje, a potem nagle wszystko na raz.
Po półtora roku czekania i poznawania kolejnych instytucji i nowych ludzi współpracujących z biurem pracy VDAB Najstarsza ropoczęła w końcu pierwszy staż.
Ludzie z szopy (kto czytał ten wie) załatwili jej staż w dziele zieleni w naszym urzędzie gminy. Otrzymała oczobolnie pomarańczowe ubrania z napisem "student" i z nazwą gminy. Przyniosła do domu cały komplet: koszulki, bluzy, kurtkę, a do tego rękawiczki i buty robocze. Niektóre są używane, inne nowe.
Na początek będzie pracować 2 razy w tygodniu po pół dnia. Potem więcej, ale też niezbyt dużo.
Staż jest niepłatny, bo to jest nauka zawodu w praktyce, ale jakąś tam symboliczną premię ma otrzymywac, za to że jej się chce. Zwracać jej będę też koszty dojazdu. Dojeżdża co prawda rowerem, ale w Belgii dojazdy rowerem są zazwyczaj najbardziej opłacalne, bo chodzi o wspieranie korzystania z rowerów zamiast samochodów - zdrowiej i ekologiczniej.
Pracują tam w 3-, 4-osobowych grupkach. Rano wszyscy spotykają się albo w urzędzie gminy, albo w magazynie, gdzie trzymają te wszystkie swoje kosiarki, dmuchawy, grabie i inne zabawki. Najstarsza ma zatem 5-6 km do roboty i sobie spokojnie rowerkiem kręci. Dalej już jadą autami na miejsce.
Jak na razie Najstarsza jest zadowolona.
Jednego dnia wyrywała chwasty z klombów, drugiego walczyła motyką z trwanikiem, który bez pytania wylazł na ścieżki w parku.
To może być dla niej całkiem dobra praca. Praca na świeżym powietrzu, ciągle w ruchu. Nie trzeba się z nikim przymusowo socjalizować, z nikim rozmawiać. Lider mówi, co trzeba robić i jak, nie trzeba samemu o niczym myśleć, samemu niczego planować. Praca jest może i ciężka, ale niebyt skomplikowana, a jedonocześnie dosyć urozmaicona i raczej przyjemna.... Nic to, pożyjemy zobaczymy. Próba nie strzelba.
Najstarsza opowiada, że mają też gratis napoje. Nie tylko wodę, ale i colę, czy mleko czekoladowe. A jak pracują w parku przy domu spokojnej starości to jeszcze i zupy czy darmowe owoce dostają. Fajnie.
Nie fajnie natomiast jest z jej zdrowiem.
Wyniki skanu kości okazały się bardziej niż niepokojące.
Najpierw poszłyśmy z tym do naszej rodzinnej lekarki, bo następne wizyty w Leuven zaplanowane były dopiero na maj, czerwiec i sierpień. Lekarka powiedziała, że to niestety wygląda na osteoporozę, ale dodała że ona ma doświadczenie z menopauzą i osteoporozą u starych bab, ale na menopauzie u tak młodych dziewczyn się nie zna. Poradziła, byśmy skontaktowali się z Leuven, bo może choć przez telefon coś powiedzą, jakieś leczenie zapodadzą...
Napisałam zatem mejl do działu ginekologii i dołączyłam wyniki skanu kości. Zaraz też dostałam odpwowiedź, że przekazano mejl lekarzom prowadzącym. W poniedziałek zadzwoniła lekarka i powiedziała, że w środę (za dwa dni) mamy wizytę u endokrynologa. Dodała, jakby trochę zirytowana, aby nie panikować, bo u młodych ludzi wyniki trochę inaczej się interpretuje...
A potem przyszłyśmy na tę wizytę i trójka lekarzy po wywiadzie, kilku badaniach (ciśnienie, ważenie, osłuchiwanie) i dłuższej dyskusji za zamkniętymi drzwiami, oznajmiła, że jednak problem jest bardzo poważny. Osteoporoza w wieku 22 lat to nie jest zdecydowanie normalna rzecz ani tym batdziej pożądana... Lekarz Najważniejszy oświadczył, że będą się temu bardzo dokładnie przyglądać, badać na rózne sposoby i spróbują dojść, dlaczego tak się stało, jak się stało.
Na razie ma brać przepisane hormony oraz witaminę D z wapniem.
Następnie pobrano jej wiadro krwi potrzebnej do różnych badań i wyznaczono następne spotkanie za miesiąc.
Wszyscy, z którymi rozmawiałam, mówią, że jesteśmy w dobrych rękach, bo szpital w Leuven to ponoć najlepszy szpital w Belgii i jeden z najlepszych na całym świecie. Koleżanka z pracy powiedziała z uśmiechem, że nawet sułtan Omanu tam się leczył parę lat temu.
Tylko znowu pojawiły się te nie do konca zrozumiałe dla nas pytania: "boisz się?" "martwisz się?" i wszyscy znowu zdają się nie wierzyć w negatywną odpowiedź. A my spoglądamy na siebie i się zastanawiamy, o co im w ogóle chodzi znowu...
Identycznie jak w przypadku mojego raka. Zaczynam się zastanawiać, czy oni wszyscy chcą człowieka celowo zestresować takimi durnymi pytaniami czy co? Bo słysząc trzeci czy piąty raz podobne pytanie, człowiek zaczyna sie faktycznie zastanawiać, czy nie powinien zacząć się bać, panikować, trząść portkami, a może nawet zacząc odkładać na krematorium...
Ja teraz wiem przy tym, że wtedy, gdy takich pytań, wsparcia i konkretnych porad człowiek na prawdę potrzebuję, to nikt nawet na człowieka nie spojrzy, pies z kulawą nogą nawet się nie zainteresuje. Ba, ludzie zdają się żadnego najmniejszego problemu w ogóle nie dostrzegać... I człowiek jest całkiem sam ze wszystkim i sam przeciwko wszystkim. Sam musi sobie radzić, odbijając się od kolejnych ścian i dobijając do kolejnych drzwi, a czasem wręcz żebrząc o odrobinę zainteresowania... Myślę tu głównie o Młodej i jej poważnych problemach zdrowotnych, które większość spacjalistów, na których trafiałyśmy zbywa, lekceważy albo w ogóle nie wierzy w ich istnienie.
Nie twierdzę tu, że mojego raka czy przypadek Najstarszej należy bagatelizować, czy umniejszać, ale przecież takie są fakty i przed tym nie uciekniesz. Po cholerę straszyć ludzi i pompować problem? Ufamy, że skoro lekarze problem rozpoznali, to wiedzą, co trzeba robić i że będą robic tyle, ile się da, i że powiedzą jak trzeba z tym żyć, jak postępować, co robić a czego nie robić. Pożyjemy i zobaczymy.
Kuźwa, póki co to nawet nie wiemy co co chodzi, bo póki co to nikt nam o tym problemie nie opowiedział. Ja nie jestem lekarzem. Ni chuja nie mam pojęcia, co tak na prawdę oznacza, że ktoś ma osteoporozę. Znaczy wiem, co to jest, ale jak to się przekłada faktycznie na codzienne życie, jakie są tego stanu konsekwencje, co to robi tak na prawdę odczuwalnie, to nie wiem, a przeciez sam fakt jako taki to mnie ani grzeje ani ziębi. Że kości się łamią łatwo to już jest no jakiś problem, ale nadal trzeba najpierw się dowiedzieć, jak to tak na prawdę działa i jak łatwo te kości się tak na prawdę łamią i jak sie potem i czy w ogóle w ogóle zrastają? Czy można z tym coś zrobić, czy można to poprawić, jak szybko się to ewentulanie bedzie pogarszać i td itp. To miliony pytań, które musimy zadać następnym razem, by móc ten problem oszacować, a dopiero wtedy ewentualnie można się zacząc niepokoić, bać albo i nie, bo może tylko dostosować życie do okoliczności, jeśli się tylko da i żyć dopóki się da...
Sorry, ale nie rozumiem ludzi, którzy boją się samych słów. Powiesz, że masz raka i od razu widzisz te szeroko otwarte oczy i politowanie, współczucie w oczach. Jeszcze nie wie, jaki to rak, czy w ogóle złośliwy, czy uleczalny czy śmiertelny, na jakim etapie jestes, jak długo ci zostało a już ci kondolencje składa i pyta, czy na pogrzeb go zaprosisz... Ja muszę mieć o wiele więcej danych. Najstarsza ma dosyć podobnie.
To nie jest zdecydowanie dobra wiadomość, raczej dosyć nieoczekiwana, wręcz szokująca i należy oczekiwać, że przyniesie wiele kłopotów, ale co, bok se wyrwiesz, podkoczysz wyżej dupy, zawrócisz kijem rzekę? Nie! Trzeba żyć dalej i zobaczyć, co się stanie, a potem się tym ewentualnie martwić i z tym walczyć. Bo kto jak nie my.
Nie ukrywam jednak, że czasem mam już tego dość. Co z jednej strony na prostą wyciąniesz, to z drugiej strony się wypierdoli. I tak cały czas.
Dobrze, że wiosna się pojawiła, że słońce dużo świeci i ciepłem powiało, że kwiatów dużo już kwitnie, że liście się zaczynają rozwijać, bo jak pogoda wesoła to i łatwiej dźwigać życiowy bagaż i fajniej kopać się z koniem. W sumie to nawet kamień pod górę jakby lżeć się toczy, kiedy słoneczko przygrzewa a ptaszki śpiewają.
Moim kamieniem jest oczywiście ciągle nie dające za wygraną porakowe zmęczenie. Chodzę jednak uparcie do roboty. Choć miałam już w tym tygodniu zwolnienie lekarskie w razie wu, gdyby pozastrzykowe zmęczenie trzymało dłużej niż weekend. Po niedzieli jednak je wyrzuciłam do kosza i popedałował do świetlicy. A ten tydzień pracowałam praktycznie codziennie. Ba, dwa razy dziennie. Tylko środę miałam wolną od pracy, ale wtedy cały dzień spędziałam w Leuven, bo tę wizytę miałyśmy, a komunikają publiczną to cała wyprawa przecież.
Mam też skierowanie do fizjoterapeuty, ale a razie nie dzwoniłam do naszej kine, bo nie mam czasu ani sił. Masaże i gimnasttki są męczące i powodują zawsze dodatkowe zmęczenie, bo żeby było lepiej, musi być gorzej, jeśli idzie o fizjoterapię. Trochę się zatem tego obawiam. Jednak z drugiej strony mam już dośc tego bólu pod łopatką rozchodzącego się po całych plecach, szyi aż czasem, adje się, do mózgu przy ostrzejszym nagłym ruchu głowy, szczególnie rano... A trwa to już było nie było od dobrych paru miesięcy i nie chce sobie pójść, co jest dosyć irytujące i już mi się trochę znudziło. Moje własne ćwiczenia znalezione w necie coś tam ociupinę może i pomogły, ale nie za bardzo.
W świetlicy coraz mniej ludzi, chcoć dzieci tyle samo. W tym tygodniu jedna koleżanka zgłosiła swoją niezdolnośc do pracy. Na razie ma 2 tygodnie wolnego, ale należy się spodziewać, że też może dłużej zostać w domu. Kolejna pożegnała załogę na zawsze, więc w przyszłym tygodniu będzie nas o dwie mniej. Pojawiają się jacyś wolontariusze i kilku emeytów na flexi-job się zgłosiło, ale oni nie wypełnią do końca wakatów pełnoprawnych pracowników. Kolejna koleżanka zaczęła jednocześnie wykonywać już częściowo pracę dla innej świetlicy, więc nie będzie raczej brać nadgodzin, jak to dotąd bywało. Jednym słowem robi sie trochę cyrk na kółkach. Nie zazdroszę szefowej cotygodniowego planowania dyżurów, bo to zdaje się być zadanie dla mistrza puzzli i to z wielką fantazją. Nasz plan godzin zmienia się nawet kilka razy w tygodniu, bo oczywiście w międzyczasie zawsze coś komuś wypadnie (i musi zbierać ;p). Szefowa jednak zawsze jest uśmiechnięta... Nie, wszystkie koleżanki ciągle się śmieją i ciągle są pozytywnie nastawione do pracy, choc gdy z nimi zagadać, to mają już też wszystkiego po wyżej uszu i są piekielnie zmęczone tą skomplikowaną sytuacją i przygnębione tak niefartownym końcem pracy w tym miejscu.
Dziwna sytuacja, mówię wam.
W niektóre dni, gdy frekwencja dzieci dopisze, nie zaszkodziło by się rozdwoić a nawet roztroić. A trzeba dodać uczciwie, że ja się tam dosyć opierdzielam, bo przeciez tylko po 10h/tydzień pracuję, czyli połowę tego, co koleżanki. No i ja nie dostaję wszystkich zwykłych obowiązków teraz, a tylko jako pomocnik, można rzec, tam funkcjonuję.
Wczoraj stałyśmy we cztery na podwórku. Gdy zarządzi się obowiązkową zabawę na podwórku, dzieciom nie wolno bawić się w środku, bo nikt nie ma w środku dyżuru, ale co zajrzysz do środka, to jakiś drań a to bawi sie w kuchni, a to pudło z autkami wykopyrtnięte i autka po calej sali, a to jakiś gnojek bez pytania zabrał piłeczke ze szafki i grają sobie w najlepsze w piłkarzyki we dwóch, a to znowu przyłapujesz drania na grzebaniu na biurku wychowaców, gdzie zaglądanie jest surowo zabronione. Najbardzej są wkurzające zabawy w łazienkach. Ulubiony prank gónażerii to wejść do kibla, zamknąc drzwi na klucz i wypełznąć pod drzwiami. Oczywiśćie nikt nie widział, nie słyszał, nie powie...
Kiedyś przyłapałm grupę straszych dziewuch w kiblu przedszkolaków na czadowej zabawie polegającej ja nalewaniu wody z kranu do gumowych jednorazowych rękawiczek... Zdążyły już trzy czyste ręczniki zużyć do ścierania zalenej podłogi. No, ale przynajmniej starały się posprzątać haha.
Najbardziej jednak wkurzające są debilne tłumaczenia, że niby któraś wychowaczyni im pozwoliła coś robić albo jeszcze bardziej irytujące dyskusje, bo gnojkowi jednemu z drugim wydaje się, że ma rację. Nie cierpię kłamiących w żywe oczy i oszukujących ludzi. Nie ważne dziecko to, czy dorosły. Kłamcy, to dla mnie najgorsza kategoria ludzi.
Wczoraj jeden młody przywalił młodej łopatką i nabił jej śliwę na czole, w drugą cisnął kawałem drewna. Kilku kozaków prowadziło wojnę na piasek. Potem mieli piasek we włosach, na i pod ubraniem, w oczach. Inne pyrtaski zbudowały wieże z kamieni i wdrapały sie na zabawową kuchnię.
Jeden giguś próbował się wdrapać na ogrodzenie i przeskoczyć, by pójść po piłkę, zamiast normalnie wyjść bramą, koło której z kluczem dyżurowała koleżanka. Było mnóstwo zderzeń rowerków z hulajnogami i rolkarzami. Była wojna na paletki do badmintona, kopanie się po dupach, popychanie, bitki o zabawki, wykradanie zabawek bez pytania z szopy. Niektórzy płakali za mamą, inni martwili się, że tata coś długo nie przychodzi. A tu jeszcze komuś nieprzygoda się zdarzyła i trzeba było zmieniać majtoszki. Ktoś tam sedes kupą wysmarował, inny ktoś nie spłukał po załawtwieniu sprawy i ktoś jeszcze inny przyszedł naskarżyć i ponarzekac na sztank w kiblu. Nie zliczę, ile nosów ze smarków trzeba było obetrzeć (niech żyje alergia na pyłki), ile butów pomóc zdjąć i założyć (w piaskownicy można sie bawić bez butów).
W godzinach szczytu byłyśmy we cztery (potem dwie posżło do domu), czyli około 10 dziecków na łebka. Dziecków, które jak się czasem wydaje, potrafią być w 7 miejsacach na raz i wszędzie coś uknuć diabelskiego. Czasem nie wiadomo, czy ochrzanić je i dać im karę, czy śmiać się razem z nimi. Zdarza się, że wybieram opcję drugą, no bo zabawne są skurczybyki czasem.
Niby pracuje się tylko te 2 czy 3 godziny, ale jest to praca bardzo intensywna i wyczerpująca zarówno fizycznie jak i psychicznie. Jednakże też tyleż samo satysfakcjonująca, fajna, wesoła. Męczy mnie to jak fiks. Wieczorem ledwie co nogi za sobą włóczę, a stopy mnie tak bolą, że się zataczam. Jednak też ciągle bardzo to lubię. Bardzo się stresuję, ale też dobrze się bawię w tej pracy. Są jednak też takie dni, że żałuję, iż poszłam na ten kurs i zgłosiłam się do tej pracy. Dni w których jest na prawdę ciężko i kiedy bardzo intensywnie odczuwam, że to JUŻ nie dla mnie, że to pomyłka i że nigdy nie powinnam nawet zaczynać sie z tym mierzyć. Jednak, gdybym nie zaczęła, to bym przecież tego nie wiedziała. No i przynajmniej coś robię ciekawego, na coś się choć trochę przydaję, poznaję fajnych ludzi (tych małych i tych dużych), uczę sie czegoś nowego, a nie siedzę sama w czterech ścianach całe dnie pierdząc w stołek.
Tylko to dziwne, niepokojące wrażenie, że znajomość języka niderlandzkiego u mnie zanika zamiast się poprawiać. Wydaje mi się czasem, że coraz trudniej przychodzi mi przypominanie sobie słów, jeszcze trudniej budowanie prawidłowych zdań... Nie tylko po niderlandzku, ale po polsku. Tyle że po naszemu jest to o wiele mniej odczuwalne, bo jednak lepiej ten język znam, od małego się nim posługuję, więc i łatwiej obejdę zamknięte drogi używając innych wyrazów czy opowiadając w inny sposób, co chcę powiedzieć. Piszące ten tekst kilka razy próbowałam sobie przypomnieć potrzebne mi w danej chwili słowo i na próbach oraz złości się kończyło. Problem nasila się i bardziej uwidacznia przy większym zmęczeniu. Wydaje mi się, że ostatnimi czasu coraz częściej ktoś z domowników słyszy ode mnie "nie wiem, kurwa, jak to jest po polsku", bo nie mogę sobie przypomnieć potrzebnego słówka po polsku, ale np po niderlandzku albo jeszcze śmieszniej po angielsku mi się przypomni.
W tym miejscu muszę dodać, że zakup elektryka poprawił znacznie sytuację. Mogę codziennie rowerować do pracy i poza pracą, co jest przyjemne, dostarcza mi energii słonecznej, cudnych widoków i sporej dawki ruchu, ale nie jest męczące tak jak zwykłe rowerowanie.
W Leuven będąc po raz kolejny doszłyśmy do wniosku, że to miasto nam się nie podoba. Mimo że wiele fascynujących obiektów w nim znaleźć można i sporo pięknych miejsc zawiera, tak ogólnie coś mówi NIE. Nie podoba mi się tu. Jakieś takie brudne się wydaje i opuszczone. Nie to że śmieci na ulicach leżą, bo jakoś specjalnie nie leżą, ale takie wrażenie mamy (ja i Najstarsza w każdym razie). Nie czuję bluesa po prostu. Póki co moim ulubionym miastem pozostaje Mechelen, dalej jest Brugia, potem Gent. Leuven to chyba dopiero po Antwerpii by się znalazł, choć Antwerpia nie należy do moich ulubionych miast. Za Leuven jednak było by jeszcze np Aalst i Bruksela, więc nie takie ostatnie jeszcze ;-) Moja wioska nie jest miastem, ale była by gdzieś po środku listy chyba…
No ale dobra, skupmy się na pozytywnych aspektach i ładnej, ciekawej stronie Leuven. To że dobry szpital uniwersytecki tam mają, już mówiłam, ale mają też zacny rynek…
Mają też pełno rowerów w wodzie. Od pierwszego wejrzenia mnie to bawi, choć też każe się zastanowić, czy oni tam aby wszystkich w domu mają… czy tylko fiu bziu albo fiksum dyrdum…
A na koniec pochwalę się własnoręcznie skraftowanym chlebem pszenno-żytnim na zakwasie (też samodzielnie uchodowanym) i upieczonym w naczyniu żaroodpornym. Nowo zakupiony koszyczek do wyrastania chleba okazał się nie być kompatybilny z posiadanym naczyniem żaroodpornym, w związku z czym próba umieszczenia ciasta w za małym, ale nagrzanym niemal do czerwoności naczyniu okazała się byc przedsięwzięciem karkołomnym i chleb się trochę potentegował. Nie miało to jednak wpływu ani na cudny zapach podczas pieczenia, ani na fantastyczny smak domowego chleba, przy którym to gówno ze sklepu, które litościwie ludzie zwią chlebem, może się schować.
Zwykly prosty chleb na drożdżach, który często piekę, też jest smaczny. Ten wymagał całego dnia certolenia, ale efekt był tego wart. Przepis wzięłam ze strony https://aniagotuje.pl/ Nota bene często z tej strony korzystamy z Małżonkiem, bo dziewczyna ma bardzo dobre przepisy i zawsze wszystko ze szczegółami ale prosto wyjaśnia. Polecam.
Mąkę pszenną miałam z najbliższego supermarketu, żytnią z internetowego sklepu https://www.denotenshop.be/, koszyczek do wyrastania, sitko do mąki, torebki papierowe i wiele innych rzeczy do pieczenia (oraz zwierząt) biorę z Aveve (stacjonarnie i online)… Wiem, że nikt nie pytał, ale może ktoś takiego info potrzebował nawet o tym nie wiedząc hehe.
![]() |
… się potentegował… |
A jeszcze ptaszki i ośmiornicę zrobiłam z włóczki choć nie umiem ani na drutach robić, ani szydełkować ;-)
faktycznie zaskakująca jest osteoporoza w tym wieku. Osteopenia (czyli faza przed) jest częsta ale sama już osteo to ciekawy przypadek. Z tego co ja wiem to niestety przy osteoporozie sypią się mocno zęby (rozpadają), kości się łatwo łamią czyli np. potkniesz się i już może z tego być złamanie i właśnie kiepsko się zrastają. Można mieć gips tygodniami a sie nie zrośnie. U nas na osteoporozę podają albo ten nasz rakowy kwas zoledronowy albo są jakieś tabletki raz na kwartał sie je łyka. U Was pewnie co innego mają. Ale osteopenia może się jeszcze na lekach cofnąć natomiiast osteoporoza to już nie tak łatwo. No i jeszcze np. w osteoporozie się wykrzywiają kończyny od noszenia ciężaru. Przykładowo starsze osoby mają często nogi szeroko w kolanach jakby siedzieli na beczce (takie skojarzenie) to też są efekty mocnej osteoporozy.
OdpowiedzUsuńNasza lekarka też mówiła o wzmacniaczu kości i pigułach, ale to jest leczenie starszych ludzi, u których osteoporoza jest czymś mniej lub bardziej normalnym i naturalną koleją rzeczy. Tak samo jak rak, którego też ponoć wszycy dostaną, jeśli będą tylko wystarczająco długo żyć. Natomiast osteoporoza i menopauza w tak młodym wieku nie jest normalna i najprawdopodobniej jest efektem czegoś innego, nie wykluczone że jeszcze gorszego. Lekarz nawet już podał przykładowo nazwę jakieś schorzenia, którego nazwy nie zrozumiałam, a na które może potencjalnie wskazywać wygląd Córki (drobna budowa ciała, kształt twarzy, szyi...?) - mówili o tym między sobą zaciągając tamtejszym dialektem więc nie wiele zrozumiałyśmy; poza tym powiedzieli, że następnym razem po wykonaniu badań krwi będą wiedzieć więcej i wtedy opowiedzą wszystko. Dlatego nie wybiegamy przed szereg, nie szukamy informacji o potencjalnych zagrożeniach, bo najsampierw trzeba się dowiedzieć, z czym tak na prawdę mamy tu do czynienia. Może to być choroba genetyczna, autoimmunologiczna i diabli wiedzą co jeszcze... A wted może się okazać, że osteoporoza to najmniejsze zmartwienie... No ale to już gdybanie. Poczekamy na wyniki badać i opinię lekarzy.
UsuńBardzo słusznie 👍🏻
UsuńAle ty zdolna dziewczyna jesteś. Na drutach i szydełku też byś się pewnie szybko nauczyła.
OdpowiedzUsuńPróbowałam za młodego i szycia, i szydełkowania, i robienia na drutach. Moja Matka i Babcia miały w tym wszystkim czarny pas i robiły cuda: ubrania, kapelusze, dekoracje... Same projektowały i wykonywały. Matka nawet na wesela i sylwestry projektowała koleżankom ubrania, a i moje lalki miały szydełkowe cudne ubranka, a kapelusze robione przez Babcię budziły podziw wszędzie. Mój Brat nauczył sie szydełkowania i nawet jakieś podstawki pod szklanki se zrobił dla hecy. Mnie się nigdy nie udało nauczyć szyć, ani szydełkować. Nienawidziłam tego typu zajęć z całego serca. Kiedyś jak Nasza Najstarsza (krawcowa z zawodu) szyła nam zasłony, zapytałam jej jak długo ćwiczyła w szkole, by tak prosto szyć, a ona odrzekła, że od zawsze to umiała. Tak że ten... Ja wiem, jak działa maszyna do szycia i czasem jej używam, ale nie umiem szyć prosto nawet przez 10 cm haha, więc jak potrzebuję czegoś, to Córkę proszę. Choć ona tez nie lubi szycia, mimo że umie :-) Za młodego jednak wolałam bawić się komputerami, czy nawet wiertarką niż szydełkiem. Umiałam przeinstalować cały system w komputerze i wiele innych problemów z kompem rozwiązać, ale przyszycie guzika było już nie lada wyzwaniem :-) Teraz myślałam, by nauczyć się szydełkować, bo podobają mi się maskotki szydełkowe i nawet raz miałam zapisać się na kurs prowadzony przez mamę klasowego kolegi Młodego, ale jakoś coś wtedy innego wypadło i nie poszłam... Szydełko mnie teraz interesuje, ale nie wiem, czy mam wystarczająco cierpliwości do tego i czy moje skostniałe przez leki stawy podołają, ale jak skończę z robotą to może zapiszę się na kurs.
UsuńChlebuś bardzo apetyczny!
OdpowiedzUsuńDziwią mnie te rowery w wodzie, czyżby nie opłacało się naprawiać zepsutych?
jeszcze przed odejściem na emeryturę obserwowałam lżejsze podejście do obowiązków młodych pracowników, ale może to i dobrze, bo pracodawcy lubią wykorzystywać zbyt zaangażowanych pracowników.
Doinformowanie pacjenta przez lekarzy, to u nas najmniejszy problem, byle tylko móc dostać się na wizytę, bo to coraz trudniejsze...
Widuje żurawie, bociana jeszcze nie widziałam.
Te rowery to raczej wynik głupich żartów niż pozbywania się niepotrzebnych rowerów. W Belgii nie ma czegoś takiego jak niepotrzebny rower, bo nawet klamoty są tu wystawiane za słone pieniądze jako "rowery stacjowe" (takie których nie żal na stacji zostawić - tu kradną na grandę - , a jeszcze jadą). Leuven to miasto studenckie, a to jest moja interpretacja - prawdy nie znam.
UsuńU nas też już coraz trudniej dostać sie do specjalisty, bo ludzi przywywa w przyspieszonym tempie a lekarzy nie, ale jeszcze nie jest tak źle jak to słyszę z Polski.
Az przejrzalam Pub Med, jak sie okazuje w cale nie tak malo punlikacji. (Osteoporosis And teenager).
OdpowiedzUsuńOsteoporosis AND ( young adults or teenager) ostanie 5 lat. Bazy medyczne filtruja do wieku. Pub Med jest szerszy, Medline ma mniej zasobow.
OdpowiedzUsuń