Strasznie niepewne i niespodziankowe czasy nam nastały. Nawet w szerszym światowym ujęciu. Tyle że światowe ujęcie w tym momencie akurat mi zwisa i powiewa...
Jakiś czas temu wykupiłam sobie na jeden miesiąc abonament na gazetę, bo była promocja i przez ten miesiąc byłam na bieżąco z wydarzeniami. Dzięki temu odkryłam, jak bardzo mi ta wiedza szkodzi. Czytałam i się przejmowałam losami przypadkowych, zupełnie mi obcych ludzi, martwiłam o przyszłość świata, wkurzałam się na głupotę ludzi, durną politykę i swoją bezsilność na to wszystko. Z jednej strony ciekawiło mnie to wszystko, co się gdzie dzieje, bo z jednej strony dobrze jest wiedzieć, ale z drugiej miało to bardzo negatywny wpływ na moje zdrowie psychiczne, które samo w sobie i tak dobre nie jest, bo lepiej nie oglądać tego całego gówna, lepiej nie wiedzieć wszystkiego ze szczegółami...
Zrozumiałam, że bycie na bieżąco z tym, co się na świecie dzieje jest dla ludzi silnych i zdrowych. Mnie to nie służy. Zmęczeni życiem powinni dla swojego własnego dobra trzymać się na dystans. Co innego, gdyby człowiek miał jakiś większy wpływ na to, co się dzieje, jakby mógł coś zmienić, poprawić, naprawić, czy choćby lekko w inną stronę skierować, ale człowiek jest całkiem bezsilny wobec spraw wielkich. Po co zatem się denerwować, po co o tym myśleć? Lepiej zająć się swoim najbliższym otoczeniem, sobą samym, swoim podwórkiem, rzeczami małymi, czymś, na co można mieć rzeczywisty wpływ, gdzie można coś zdziałać, coś zmienić, poprawić albo przynajmniej coś fajnego, czy pożytecznego dla siebie samego zrobić.
Mogę mieć jakiś wpływ na swoje życie, a także na życie najbliższych i trochę dalszych, a nawet całkiem dalekich, z którymi krzyżują mi się ścieżki.
Mogę na ten przykład podstawić komuś nogę albo podać rekę, dać w zęby albo poczęstować herbatą, mogę komuś coś ukraść albo coś podarować, a w tym wszystkim najważniejsze, że wybór należy do mnie i że go w ogóle mam. Mogę też nic nie robić, bo tak też mi wolno.
Mogłam nie szukać pracy, nie wysilać się, siedzieć i w domu i zdrowieć powoli i z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że to też mogło by być wcale nie takie złe, ale poszłam najpierw do szkoły, a potem do pracy, bo miałam wybór i mogłam coś zrobić, coś zmienić, czegoś spróbować...
Minęło już pół roku, jak rozpoczęłam pracę w świetlicy i mimo piętrzących się trudności, narzekań i wysokich schodów ciągle tam pracuję. Nie wywalili mnie ani sama nie odeszłam. Pracuję. Powoli, w swoim tempie, na specjalnych zasadach, ale pracuję.
Nie dawno zjedliśmy wspólne ekskluzywne śniadanie w pracy, a raczej w pobliskim barze śniadaniowym. Najpierw trochę sprzątałyśmy w lokalach i w szafach. Przewieziono większość sprzętu z mniejszej swietlicy do większej, bowiem koniec czerwca już blisko, a mniejsza świetlica istnieć będzie pod patronatem naszej firmy tylko do wakacji. Wyrzuciłyśmy wiele worów niepotrzebnych już nam rzeczy. W tym sporo było rzeczywistych śmieci pozostałych po różnych zajęciach, "bo kiedyś się jeszcze przydadzą", ale do kosza poszło też wiele setek obrazków do kolorowania, których już nikt nie użyje, bo były np w temacie Mikołaj, Halloween etc, ale też całkiem sporo materiałów, które już się nie przydadzą wciągu tych ostatnich miesięcy, sporo pojemników, dekoracji etc. Zauważyłam, że wywalanie dobrych rzeczy już nie robi na mnie wielkiego wrażenia i bez wahania sama wywalam dobre jeszcze rzeczy do kosza. Jeszcze jakiś czas temu sere mi się krajało, jak kazano mi wyrzucach cokowliek, co było jeszcze zdatne do użytku, szczególnie gdy było w stanie idealnym. Z czasem jednak się przyzwyczaiłam, że teraz ludzie tonami wyrzucają dobre rzeczy i nic sobie z tego nie robią, bo każdy ma pełno w dupie i nikomu niczego nie brakuje...
Po sprzątaniu poszlismy na to śniadanie. Stół był cudnie zastawiony i wybór żarła był ogromny: bułeczki, quiche, słodkie drożdżówki, wędlina, ser, mięso zapiekane w cieście, jogurt w kielichach, świezy sok z pomarańczy, kawa, herbata... Wszystko na koszt firmy. Miło. Tylko że przy stole było nas 5 kobiet i tak jakoś pusto, dziwnie... Gdy zaczynałam na zebraniach było nas 10 albo i więcej. Tyle nas zostało teraz... Dziwnie jest. Wspiera nas w pracy armia wolontariuszy, studentów, dorabiających sobie emerytów. Jest okej, ale jak któraś zachoruje, jest kicha, bo tylko normalny pracownik może otwierać i zamykać świetlicę, podejmować decyzje, skanować dzieci (choć to juz się pozwala innym robić)... Zaprawdę dziwnie jest teraz...
Czy uda mi się do końca lipca dopracować, nie mam fioletowego pojęcia. Tego nie da się w żaden sposób przewidzieć.
Czekam...
Co będzie dalej? Pomysłów wciąż brak. Czekam, bo a nuż coś się zmieni. To równanie ma za dużo niewiadomych.
Jest kwestia mieszkania, którego ciągle szukamy i które będzie ciężko znaleźć, ale jakieś szanse są, a taka zmiana miała by wpływ na wiele rzeczy.
Trzeba cierpliwym być...
Czekamy również na zakończenie roku szkolnego, a przede wszystkim na dzień zapisu na listę oczekujących do wybranej przez Młodego szkoły. Stoi tam, że zapisy zaczynają się punkt 12, więc już przed dwunastą trzeba będzie być gotowym przed kompem, żeby migiem wypełnić formularz i wysłać. Może uda sie w ten sposób zaklepać pierwsze miejsce. Oczywiście zdobycie pierwszego miejsca na liście ciągle nie gwarantuje przyjęcia do szkoły, bo jak pechowo nie zwolni się miejsce w trzeciej klasie to i tak jesteśmy w polu.
Czekamy.
Próbowałam jeszcze zapisać Młodego do tej pobliskiej szkoły "specjalnej" oraz drugiej w Sint-Niklaas, ale niestety musztarda po obiedzie. Zapisy na listę oczekujących zaczęły się w kwietniu, który to czas przespałam, a teraz Młody dostał dopiero odpowiednio 15 i 18 miejsce na liście oczekujących, czyli nie ma szans.
Gdzie te czasy, że zmiana szkoły na wyższych stopniach nie była większym problemem...? Teraz wszędzie jest pełno, w każdej szkole te durne listy oczekujących, wszędzie zapisy online, często już od kwietnia.
I czekanie, czekanie, czekanie...
Póki co Młody wybrał sobie wstępnie kierunek na przyszły rok w swojej szkole, który tak średnio na jeża go obchodzi i do którego mało talentu ma, ale oficjalnie do nowej klasy zapisać musi się do 1 lipca, więc czekamy z tym jeszcze trochę... Do innych okolicznych szkół nie chce się przenosić z przyczyn różnych.
W poniedziałek zaczynają się egzaminy pisemne. Z opadem kopary czytałam mejl ze szkoły, w których dyrektor prosi rodziców o wyłączenie na czas egzaminów programów ochrony rodzicielskiej uniemożliwiających korzystanie m.in. z YT, bo na egzaminach będą musieć obejrzeć jakies wideo. Inaczej nie zdadzą egzaminu...
SERIO?!!!
Aż zapytałam Młodego, czy na prawdę rodzice poinstalowali jego kolegom takie oprogramowanie na szkolnych laptopach?! Wzruszył ramionami i powiedział że tak.
W takich sytuacjach zastanawiam się, czy to rodzice są nadgorliwi, czy też po prostu zwykłe nastolatki faktycznie wymagają aż takiej kontroli...? Już nie wiem, co jest normalne na tym świecie...Na pewno nie ja, skoro takie rzeczy mnie dziwią, a nawet szokują.
Jakiś czas temu dotarło do mnie, że ja mam farta bycia matką jednostek specjalnych i że fakt bycia wyjątkowym rodzicem wyjątkowych (autystycznych, zdolnych) dzieci powoduje, że ja w wielkim stopniu zwyczajnie nie potrafię zrozumieć świata większości rodziców i dzieci. Co u nas się sprawdza z powodzeniem, u innych nie będzie mieć najmniejszego sensu. I na odwrót.
No ale żeby instalować ochornę rodzicielską na SZKOLNYM LAPTOPIE NASTOLATKA?!
Gdyby nie ten mejl w życiu bym nie pomyślała, że ludzie coś takiego robią swoim własnym dzieciom.
A potem pewnie będą się pultać, że dzieci im nic nie mówią, że im nie ufają, że ich uszukują. Kurde, jak by mnie tak starzy kontrolowali to też bym im nic nie mówiła i próbowała wyciulać na każdym kroku. To chyba logiczne. Te ludzie to so...
No ale mniejsza o to. Młody znowu nie uczył się do egzaminów, więc czekamy z lekkim zdenerwowaniem, czy i tym razem mu się uda dobrze je napisać... Z czego wniosek, że panika jaką sieją wszystkie belfry, rodzice i media zrobiła i mnie niezły kipisz we łbie. Niby wiem, że Młody jest mądry, że przez cały rok się nie wysila z nauką, ale otrzymuje dobre punkty, że skoro on się nie boi egzaminów i nawet specjalnie o nich nie myśli, to nie ma powodu do zmartwień, bo on wie, co wie. My nie mamy wygórowanych oczekiwanń. Wystarczy, by zdał do następnej klasy. Tylko tyle i aż tyle.
Jednak jak wszyscy wokół ciągle srają żarem, panikują, zabierają dzieciom telefony, zamykają je w pokojach, nie pozwalają wychodzić z domu i kontrolują 24/7 czy dziecko się przygotowuje do egzaminów; skoro dyrektorzy i wychowacy ślą listy pouczające jak troszczyć się o dziecko w trakcie egzaminów; skoro media robią całe specjalne programy jak radzić sobie ze stresem w czasie egzaminów, co jeść, ile spać, by przetrwać "ten trudny czas", to w końcu człowiek zaczyna od tego małpiego rozumu dostawać. Rodzice spotykając się na ulicy licytują się, czyje dziecko, ile się uczy, jakimi metodami je zmuszają czy dopingują, co im pomaga, a potem w tygodniu egzaminów cali spoceni w pracy chodzą ze zdenerwowania o dziecko, by w końcu minutę po zakończeniu egzaminów dzwonić do dziecka i pytac jak poszło, pocieszać...
Młody się nudzi, bo wszyscy koledzy się uczą i nie ma z nim pograć czy pogadać. Rodzice zabraniają chłopakom gier w czasie egzaminów. Czy ci zastraszeni biedacy, którzy dzień noc kują napiszą lepiej od Młodego? Niektórzy na pewno, ale Młody się nie ściga, bo i po jaką cholerę by miał? Ani on, ani my nie mamy aspiracji do bycia najlepszym uczniem, czy jakimś olimpijczykiem. Nie marzymy o dostaniu się na najlepsze uczelnie w kraju. Celem jest po prostu odrobienie obowiązku szkolnego, zdobycie podstawowej wiedzy i dyplomu szkoły średniej idąc po jaknajmniejszej lini oporu.
No mówię wam, szajba do kwadratu jest tu z tymi egzaminami. Doprawdy czas polskich matur to przy tym pikuś, jeśli idzie o atmosferę. Przy czym matura jest raz i to jest faktyczny egzamin, ludzie piszą wszak na niej z całego materiału jaki przerabiali przez całą szkołę, a te tutejsze tzw egzaminy są 3 razy do roku w każdej z sześciu klas szkoły sredniej i nie są niczym innym jak takim większym sprawdzianem i to zawsze tylko i wyłącznie z ostatniego trymestru. Jednak Flamandowie zrobili z igły widły i całkiem im na dekiel padło, a media tylko podkręcają atmosferę, a biedne dzieciaki cierpią katusze. Nie rozumiem tego fenomenu. Fiu bziu łamane przez fiksum dyrdum i korba kompletna. Tylko dzieci żal.
Na razie Młody zapisał się na kolejny rok gitary w Akademii Muzycznej. W tym tygodniu dał też mały pokaz umiejętności przed kilkoma rodzicami. Występował z grupą dzieci, jako jedyny z grupy dorosłych i grał inne utwory, niż reszta dzieciaków. Słuchając "Panie Janie" i "Stary Donald farmę miał" w wykonaniu reszty dzieci cieszyliśmy się pod nosem, że Młody chodzi do grupy dorosłych. Raczej szybko by zrezygnował z gitary, gdyby kazano mu grać takie żenujące piosenki haha ;-). Jednak wszystkie dzieciaki fajnie sobie radziły jak na pirszorocznych. Tam przy jednym utworze każdy grał co innego, że aż zęby bolały i uśmiechało się samo, ale mimo wszystko podziwiam, bo to ciężka praca, a w jeden rok całkiem sporo się dziatwa nauczyła. Szanuję wielce, że dzieciakom się chce i że wytrwale ćwiczą i z mozołem idą do przodu. Lubię to!
Udało mi się znaleźć dla nas nowego lekarza rodzinnego!
Nie pamiętam, czy o tym pisałam, więc najwyżej się powtórzę, że nasza lekarka poinformowała nas mejlem, iż w listopadzie odchodzi. Będąc na zastrzyku u jej koleżanki zapytałam, co nasza lekarka będzie dalej robić i się dowiedziałam, że rezygnuje na razie z kariery lekarza, by zająć się administracją swojego partnera-okulisty. Bo może. Ale szkoda, bo fajna z niej babka , a teraz nie wiadomo, na kogo trafimy.
Chwilę zajęło mi szukanie. Większość lekarzy w naszym regionie ogłosiło już dawno "patienten-stop" i nie przyjmują nowych pacjentów. Zauważyłam jednak dosyć nową grupową praktykę w naszej gminie i napisałam mejla z pytaniem, czy przyjmą dodatkowe 5 osób pod swoje lekarskie skrzydła i wyjaśniłam powód. Szybko dostałam odpowiedź, że mogą nas przyjąć, bo spełniamy warunki, czyli "mieszkamy w tej gminie i nie mamy lekarza lub wkrótce nie będziemy mieć". Musiałam zadzwonić i umówić nas wszystkich na spotkanie zapoznawczo-wprowadzające. Pierwszy raz się z czymś takim spotykam. Wcześniej po prostu się zapisywaliśmy i szliśmy, gdy była potrzeba. W przyszłym tygodniu wybierzemy się zatem całą rodziną na rozmowę. Ciekawa jestem tego spotkania i ciekawa jestem nowych lekarzy. Zauważyłam że w tej swojej praktyce mają też psychologa i onkologa, a cała drużyna wygląda na zdjęciach jakby wczoraj dopiero studia skończyli. Jednak zdjęcia w internecie często są dawno nieaktualne. Poza tym nie powiem, by mi to przeszkadzało. Przynajmniej nie trzeba się marwtić, że zaraz na emeryturę pójdą. Jedyne, co mnie przeraża odrobinę, to opowiadanie po raz kolejny od nowa o naszych wszystkich skomplikowanych i dziwnych problemach medycznych. Do tego ta moja niepewna zdrowotnie sytuacja... Trochę dziwnie będzie zaraz na początku pójść i narzekać na zmęczenie prosić o dłuższe zwolnienie lekarskie, gdyby tak się okazało, że nie daję rady w trybie wakacyjnym funkcjonować, co jest niby gdybaniem, ale gdybaniem bardzo realistycznym... Będę wtedy znowu musieć całą historię od raka opowiedzieć, co mi się średnio uśmiecha... A jeszcze mniej uśmiecha mi się opowiadanie historii traumy i depresji córki, bo to zawsze trigeruje to cholerne PTSD. Ona to za każdym opowiadaniem, za każdym wspomnieniem od nowa przeżywa cały ten szkolny hejt, bicie, gnębienie i potem to odchorowuje poważnie...
Ważne jednak, że udało się w ogóle lekarza znaleźć, bo tego się na prawdę obawiałam. Poza tym myślę, że lokalizacja może być nawet lepsza, mimo że ze 2 kilometry dalej, bo do tamtej wsi przynajmniej autobus jeździ i w razie czego młodzi mogą sobie sami autobusem pojechać. Natomiast do aktualnego lekarza tylko rowerem albo autem można się było dostać, bo tam nic nie jeździ z publicznej komunikacji. Gdy jesteś zdrowy te 3 kilometry żadna odległość, ale już z gorączką czy bolącą nogą to czasem niezłe wyzwanie, szczególnie gdy leje, wieje, czy skwar. Może więc znowu wyjdzie na plus?
Wybraliśmy się też w końcu do naszej psycholożki, o co Młody już kilka miesięcy się dopominał. Poprzednim razem bowiem bardzo mu pomogła z wzięciem niedobrych emocji pod buta. Teraz problem jest trochę podobny, choć też i całkiem inny... Młody jest bardzo zmotywowany, by walczyć ze swoimi słabościami i wziąć za łeb swoje problemy i stać się lepszym nastolatkiem.
Na pierwszej wizycie byłam razem z Młodym, dalej już sam będzie sobie terminy ustalał i sam ganiał, bo mamy blisko. Teraz dzieci i młodzież 10 wizyt na rok ma u wielu psychologów totalnie za darmo (koszty pokrywa fundusz zdrowia). Standardowa wizyta u psychologa to w Belgii około 70€ za 45 minut. Od niedawna jednak u niektórych psychologów można korzystać z tanich wizyt (11€) dla dorosłych i darmowych wizyt dla dzieci i młodzieży. Ja byłabym skłonna i te 7 dych płacić, bo psycholog naprawdę pomaga uporać się z wieloma problemami i przyśpiesza znalezienie właściwej drogi dla siebie. Oczywiście nie każdy takiej pomocy potrzebuje. Nie każdy jest też autystyczny, nie każdy wysoko wrażliwy i nie każdy musi funkcjonować każdego dnia w świecie przeciętniaków samemu będąc ponadprzeciętnie inteligentnym...
Nie długo znowu jedziemy do szpitala uniwersyteckiego w Leuven na wizytę w dziale genetyki. Ciekawam, czy coś nowego będą mieli do powiedzenie na temat zdrowia Najstarszej, czy tylko potwierdzą i powtórzą, co już wiemy...
Prawie o tej wizycie zapomniałam i w ogóle ubzdurało mi się, że została ona anulowana, ale Najstarsza poddała to w wątpliwość i sprawdziła w aplikacji szpitalnej i tam pokazało, że wizyta jest. Dla pewności zadzwoniłam jeszcze do szpitala i faktycznie. Czym prędzej poprosilam szefową, by nie dawała mi tego dnia poranego dyżuru, a najlepiej to cały dzień wolny, bo wizyta niby stoi zaplanowana przed 10u, ale kto wie, jak pójdzie z przesiadkami w drodze powrotnej i czy pociągi będą na czas, no i ile opóźnienia będzie mieć wizyta. Wiadomo z doświadczenia, że nawet godzinny obsuw może być... Wolałabym nie żyć cały dzień w niepokoju, czy uda mi się na 15.30 dotrzeć do świetlicy. Do tego Najstarsza ma po południu spotkanie z "laską od zdrowia i samopoczucia" z biura pracy, co nie wiem czemu ma służyć, ale lepiej nie odwoływać spotkań w nieskończoność, co już dwa razy się zdarzyło, bo Najstarsza była na stażu i zapomniała o spotkaniach. Inna kwestia to to dlaczego laska nie została poinformowana przez kolegę z rzekomej drużyny, że Najstarsza chodzi na staż i nie dostosowuje terminów wizyt do tej sytuacji. Co to za drużyna, która sabotuje zadania kolegi?
Pociąg niby jest bezpośredni z Leuven do Dendermonde, więc raczej sobie poradzi z dotarciem na miejsce, ale w takich sytuacjach ogólnie dobrze, jak ktoś ci towarzyszy...
Mamy upały! W piątek było ponad 30 stopni i wilgotność powietrza grubo ponad 70%, co stwarza środowsiko ciężkie do życia. Ciężko się oddycha, szybko się człowiek męczy, a słońce praży jak na patelni. Dzieci z trudem maszerowały te kilkaset metrów ze szkoły do świetlicy, a prawie same przedszkolaki żeśmy mieli, gdyż starszaki pojechały na jakiś obóz... W tamtych szkolach mają "leśną szkołę", "morską szkołę", "zamkową szkołę" (nocują w zamkach) albo "farmerską" (nocowanie w farmie dla dzieci). Trochę inaczej to wygląda niż w podstawówce, do której Trójca chodziła. U nas były obozy sportowe, które trwały po 5 dni i jechało sie na nie we dwie klasy razem: piąta i szósta - jeden rok w Brugii, raz w Blankenberge (i tak jest od lat). Tam każda klasa jedzie osobno do innego miejsca na 2 do 3 dni. Gwoli przypomnienia i informacji dodam, że tutaj wszystkie wycieczki i obozy szkolne są elementem nauki i są obowiązkowe dla wszystkich uczniów, a zwolnić z nich może tylko lekarz. Część kosztów za obóz zwraca często Fundusz Zdrowia, czasem trochę sponsoruje tez Rada Rodziców, jeśli jest przy forsie. Noclegi zwykle są w specjalnych ośrodkach i ceny nie są zbyt wygórowane. Wszystko wliczone jest jak i pozostałe szkolne wydatki w faktury szkolne.
CIEKAWOSTKI OSTATNICH DNI
Będąc u lekarza, wypatrzyłam na tablicy z kartkami nowonarodzonych dzieci (tutejszy zwyczaj) bardzo interesującą kartkę i bardzo interesujące imię dziewczynki... Podoba mi się bardzo, ale jakoś tam mi się wydaje, że w PL by to nie przeszło...
Co do kartek, to już kiedyś było o tym, ale przypomnę. Gdy komuś urodzi się dziecko, zawsze zamawia specjalne kartki, na których widnieje imię bobasa, jego waga, wzrost, dzień i godzina urodzin, dalej są też zwykle imiona i nazwiska rodzicow (małżonkowie nie zmieniają nazwiska po ślubie), ew. chrzestnych, rodzeństwa etc.
Często jest też podane, czy i kiedy można przyjść z wizytą i adres strony z listą ewentualnych prezentów czy kontem pampersowym. Do tego domy się dekoruje na zewnątrz albo boćka z imieniem pod domem ustawia, choć może być też samo imię na oknie, albo tylko czy chłopiec czy dzidewczynka....
![]() |
siedze se w kominie |
![]() |
automat z truskawkami |
![]() |
jakaś osa |
![]() |
automat z jajkami |
![]() |
sad gruszkowy |
![]() |
cieplarnie z truskawkami |
Cięgle polujemy na owady z aparatem i aplikacją ObsIdentify. ZAbawa nigdy sie nie nudzi.
![]() |
zachód słońca zaobserwowany podczas szukanie owadów |
![]() |
biedronka w budowie |