Jest piątek 19 grudnia. W Belgii mamy dziś 27 stopni ciepła i słońce grzeje na pełnej petardzie. Fajnie tak jeszcze we wrześniu se w ogrodzie posiedzieć na leżaku, ale jednocześnie pogoda taka wrześniowi nie bardzo przystoi i nie ma najlepszego wplywu na samopoczucie. Spać się chce i na nic poza tym siły nie ma.
Rano porowerowałam do sklepu, ale takem się tym zmachała, jakbym conajmniej ze 100 kilometrów pokonała, a nie zaledwie osiem i to elektrykiem. I tak, na pogodę zawsze trzeba se ponarzekać, co by się nie działo...
Padało ostatnio trochę, a nawet lało. Nie było to jednak jakoś specjalnie uciążliwe jak dotąd. Młodego nawet jeszcze nie zdążyło porządnie zlać, jak na tym swoim rowerku jeździ. Tam raz go chyba gdzies lepiej dopadło. Zwykle jednak udawało mu się wstrzeliwać pomiędzy deszcz. Siedzi w szkole, to leje jak z cebra. Wychodzi - sucho. Jedzie pociągiem - ulewa. Wysiada - tęcza na niebie. Farciarz ci to jakich mało.
Chodzi już do tej swojej nowej szkoły trzy tygodnie, a ciągle zadowolony się zdaje. Wracając do domu, wykrzykuje, że super dziś było w szkole! A to chemię pierwszy raz miał i się zachwycił, a to fizyka była fajna i ciekawa, a do tego uznał ją za łatwą, bo to co mieli na fizyce teraz, on w pierwszej klasie już miał w poprzedniej szkole... Ogólnie uważa, że ten kierunek jest na razie bardzo łatwy, przez co szkoła wydaje mu się trochę podejrzana. Chłop przeszedł z klasy inżynierów do liceum humanistycznego i ma za łatwo. Gada z kolegami z byłej klasy i oni biadolą, że mają od peirwszych dni pełno nauki. Nawet na granie nie znajdują za wiele czasu, bo tyle zadań mają i non stop się uczą, a Młody tym czasem ciągle za wiele zadań nie ma. Mówię mu, by się nie martwił, bo z czasem na pewno nauki i zadań mu przybędzie. Uważam, że szkoła ze względu na swój specyficzny styl na pewno daje dzieciakom luz na początku, by się w system wdrożyli. Choc może być też tak jak w PL za moich czasów było, że profil humanistyczny był sporo łatwiejszy niż biol-chem, czy mat-fiz i że może się okazać, że dla niego faktycznie będzie za łatwo.
Bez względu na to, ile ma nauki, to na nudę tak na prawdę narzekać nie ma jak, bo ma całkiem gęsto dni zaplanowane teraz. Co zresztą przewidywałam, tylko Młody nie chciał w to wierzyć. Uczęszczanie do szkoły oddalonej o ponad 30 km od domu to nie to samo, co nauka we własnej gminie. Jednak narzekać nie ma co. Pamiętam, że martwiłam się, że będzie musiał strasznie wcześno wstawać, a tymczasem on wychodzi z domu dopiero o 7.30 więc wstaje o 6.30, czyli tak jak poprzednimi laty. A i powroty też nie są jakoś specjalnie późne, bo parę minut po 17 już dociera do domu na swoim rowerku. W normalne dni to bajka, tyle że dwa razy w tygodniu musi jeszcze gonić do akademii muzycznej. Nawet poszłam w tym tygodniu razem z nim by zapytać się nauczycielki, czy lekcja "grupowe muzykowanie" jest obowiązkowa, bo ona konczy się o 21, a godzinę przed tą lekcją jest lekcja nut, która zaczyna się przed 19. Niestety (albo stety) jest obowiązkowa i nie można z tego zrezygnować. Innego dnia ma jeszcze godzinę girary, a w tym tygodniu przed gitarą miał jeszcze wizytę u psychologa, o której zapomniał. Ja akurat coś słabo sie czułam i zaległam na kanapie i właśnie udało mi się zasnąć, gdy zadzwonił telefon , a na ekranie wyświetliło sie imię psycholożki... Młody był tuż obok i usłyszawszy głos psycholożki złapał się za głowę. Czym prędzej pobiegł po gitarę i popedałował na wizytę. Na szczęście psychologa mamy nieopodal i za 5 minut już siedział zapewne na kozetce,a gitara tuż obok, bo nie zdążył by wrócić do domu, tylko od razu po wizycie popedałował do akademii.
Obawiamy się, że może go to szybko przeciążyć, ale kto wie, może akurat się chłopak po prostu wyrobi i wzmocni przez taki napięty program tygodnia. Z gitary nie ma póki co zamiaru rezygnować, bo bardzo to lubi. Musi tylko popracować nad logistyką i planowaniem, by jakoś z głową to wszystko sobie organizować i wystarczająco czasu na odpoczynek sobie fundować.
O tym jak ogólnie szkoła działa, opowiedziałam w poprzednim wpisie, bo tyle wiem. Każdego dnia wysłuchuję też relacji na temat nowo poznanych kolegów i koleżanek oraz tego, co fajnego było na lekcji i co zabawnego tudzież irytującego sie wydarzyło w szkole, w pociągu i na mieście.
Odpuścił już składanie roweru przed wsiadaniem do pociągu, bo non stop łańcuszek mu spada i potem musiał się męczyć i brudzić przy zakładaniu. Cos felerny jest ten rower, ale jak to mówią - tanie mięso to psy jedzą... Składa go zatem tylko częściowo i próbuje wsiadać do wagonów rowerowych. Konduktor nigdy nie robi problemu. Wszak nigdzie nie stoi że rower musi być złożony. Piszą tylko, że na składak nie potrzeba biletu, a nie że musi być poskładany całkowicie haha.
Młody wkurza się, że ludzie siadają w wagonie rowerowym, choć w normalnych wagonach są wolne miejsca i potem nie ma gdzie wejść z rowerem. Faktycznie, moim zdaniem, to jakoś powinno być odgórnie zarządzone, że wagon rowerowy jest dla ludzi z rowerami i wózkami czy na wózkach inwalidzkich, a nie że każdy może se tam miejsca zajmować... No ale to moja prywatna opinia.
Nie dawno było zaćmienie Księżyca. Wybrałam się z Młodym na pobliską górkę, by tam w spokoju móc zjawisko obserwować. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zastaliśmy tam kupę ludziów. Niektórzy mieli krzesła, inni jakieś koce… A my mieliśmy za to dobrą lornetkę, nienajgorszy aparat i dużo cierpliwości. były chmury i przez godzinę nic nie było widać, a wtedy wiele osób sobie poszło. My trwaliśmy na posterunku z zadartymi głowami i w końcu się doczekaliśmy. Łysy się pojawił.
![]() |
ktoś ukradł Księżyc 🌑 |
![]() |
niby w cieniu, ale go widać |
Kontunuuję naukę niderlandzkiego
W tym tygodniu zaczęłam kolejny poziom niderlandzkiego. B2 część pisemna. Mowę odrobiłam jakoś 2 lata temu, czy coś koło tego. Lekcje ma przez internet 2 razy w tygodniu po trzy godziny przed południem. Po każdej godzinie jest 10 minut przerwy. Mamy fajną nauczycielkę, a i grupa też zdaje się być interesująca. Ten ma jakieś wystawy swoich zdjęć we Francji, drugi działa w świcie muzycznym... Na tych kursach często nietuzinkowe osobistości się poznaje, a nawet jak to jacyś zwykli zjadacze chleba w zwykłych zawodach pracujący, to znowu z jakichś dalekich krajów pochodzą i dziwnymi językami się na codzień posługują. Nie mamy podręczników. Rozmawiamy przez Zooma. Korzystamy ze strony Moodle, gdzie znajdujemy zadania, i wklepujemy żądane teksty lub uploadujemy wykonane zadania. Jako tablica służą nam Dokumenty Google, gdzie możemy pisać wszyscy jednocześnie i każdy z osobna, a nauczycielka może od razu poprawiać. Korzystamy też z internetowego pakietu Office od Microsoftu, którego abonament wliczony jest w cenę kursu. Po dwóch lekcjach już wiem, że sporo nowych rzeczy się nauczę, a wiele innych powtórzę, przypomnę i utrwalę. Bardzo odpowiada mi sposób prowadzenia lekcji i podejście nauczycielki oraz zaangażowanie innych kursantów. Widzę już też różnicę pomiędzy kursem wieczornym a porannym. Ja zdecydowanie nie jestem nocnym człowiekiem i wieczorne kursy to dla mnie była męczarnia. Byłam zmęczona i senna, w ogóle nie mogłam się skoncentrować, a poza tym wieczorem to wszyscy w domu hałasują, łażą, grzebią za jedzeniem, gadają.... Rano natomiast jest cisza i spokój w domu, a ja czuję się jeszcze żeśko, no i mój mózg działa w miarę normalnie przed południem. Mogę myśleć a nawet to i owo zapamiętywać. Cieszę się, że w ostatniej chwili zdecydowałam się na ten kurs. Pora uporządkować moją znajomość niderlandzkiego i poprawić, bo - jak to ktoś nie dawno na instagramie trafnie określił - okropnie niedbale się tego języka nauczyłam. Bo to tak jest, że na początku człowiek chce po prostu jak najszybciej być w stanie sie dogadać z ludźmi. Ma w dupie gramatykę, poprawną wymowę, czy jakiś akcent. Byle zrozumieć, co inni mówią i samemu powiedzieć, co się ma do powiedzenia. Byle się wysłowić u lekarza i w sklepie, byle się z sąsiadem porozumieć i w urzedach formalności pozałatwiać. Nie ważne jak, byle gadać. Dopiero po paru latach przychodzi refleksja, że człowiek mieszka tu już tyle i niby wszędzie z każdym się dodgada, czy mejla napisze, ale mówi i pisze jak pierwszy lepszy wsiowy głupek robiąc pełno błędów, przekręcając słowa, źle akcentując i fatalnie wymawiając głoski. Mało kto człowieka traktuje poważnie, jak słyszy kaleczenie języka zamiast normalnej wymowy. Wielu Belgów niestety ocenia kompetencje, wiedzę i inteligencję człowieka na podstawie jego znajomości tutejszego języka. Zaobserwowałam, że nawet jak ludzie mówią biegle w 3 czy 4 innych językach, nawet jak mają dyplomy szkół wyższych, ale ich niderlandzki kuleje, to niektórzy Belgowie traktują takiego, jak kompletnego idiotę i niedorozwoja, jak gorszą kategorię. Są mili, przyjaźni, tolerancyjni i w ogóle do rany przyłóż, tyle że patrzą z wyższością i traktują na każdym kroku jak ludzika o małym rozumku. Najbardziej mnie irytuje mówienie przez rozmówcę bardzo powoli, bardzo głośno, z otwieraniem szeroko buzi, niemal drukowanymi literami z dokładnym akcentowaniem każdej sylaby, jakby człowiek głuchy był i głupi. Szanuję wolne mówienie czystym niderlandzkim zamiast lokalnej gwary, ale kurde bez przesady. No ale mniejsza o to. Tylko niektórzy mają takie dziwne zwyczaje.
Gdy kura choruje
Od początku września choruje nam Riko, nasza kurka-pieszczoszka. Nie mam pojęcia, co jej właściwie dolega. Któregoś dnia zaczęła do mnie biec, jak to zwykle ona, z rozłożonymi skzydełkami i po półtora metra nagle się zatrzymała i łebek opadł jej na ziemię. Myśleliśmy, że przydzwoniła w drabinę łepetyną i ją przyćmiło, położyliśmy ją przeto na leżaku, by odpoczywała i dochodziła do siebie. Na wieczór zabraliśmy ją do domu do pudełka, ale niestety rano, ani też następne rano się nie poleprzało. Wprost przeciwnie. Umówiłam więc wizytę u weta znającego się na kurach. Najlepszego chyba w ogóle weta w okolicy. Pracuje on bowiem w pobliskim schronisku dla ptaków i dzikich zwierząt, więc ma doświadczenie w leczeniu najdziwniejszych zwierząt. W internecie ludzie wystawili mu masę pozytywnych opinii dotyczących leczenia ich kur, kaczek i innego zwierza.
Lekarz obejrzał kurzą kupę pod mikroskopem i orzekł, że to nie jest problem z wolem, co myśmy podejrzewały z Młodą, tylko jakaś infekcja bakteryjna. Najprawdopodobiej coli, co nie jest niczym niezwyczajnym u kur, bo one byle co potrafią zeżreć. Dał antybiotyk, który mieliśmy podawać jej przez 5 dni. Powiedział, że kura jest bardzo chora i że może nie przeżyć tej choroby. Wet zlecił karmienie kury moczoną kukurydzą i pszenicą. Powiedział, że metody babci, czyli karmienie chorej kury gotowanym jajkiem, jaką to poradę wyczytaliśmy w necie (i jaką znałam z dawnych czasów) to niezbyt mądry pomysł. Jajka są dobre dla pisklaków, a dorosłe kury jedzą ziarno. I tym należy ją też karmić w chorobie... Zastosowaliśmy się do porady i przeszliśmy na ziarno. Trudne to jest tak po jednym ziarnku pszenicy wciskać kurze do gardła. Kukurydzy one nie są zwyczajne jeść. Znaczy jedzą, ale zmieloną na mniejsze kawałki, bo taką karmę im kupujemy. To małe kurki, a nie zwykłe kryśki, co to prawie że pierogi w całości przełykają... Karmienie kury jest uciążliwe, choć łatwe do przeprowadzenia... No, przynajmniej dopóki jet ona bardzo chora i słaba, bo jak się slina zrobi, to trzeba walczyć jak z demonem, by choć troche wola napchać i napoić. Nie chce współpracować.
Mamy już drugą połowę września i Riko ciągle żyje. Może swciąż łabo, bo słabo, ale żyje...
Po kilku dniach zaczęło się ociupinę jej polepszać, ale potem znowu się pogorszyło. Pojawił się wyciek z jednej strony nosa i zaczęło jej cuchnąć z dzioba jak z wylęgarni troli. Znowu osłabła. Zadzwoniłam do weta i tym razem trafiliśmy na panią, bo oni tam we dwoje pracują... Pani dała kolejne 2 lekarstwa. W miedzyczasie zdążyłam już zakupić dla Naszej Riko kurze witaminy, kurze elektrolity i olejek oregano. Lekarka powiedziała, że wszystko możemy jej po trochu dawać na zmiany... Łatwiej pomyśleć, niż zrealizować...
Riko zamieszkała w kuchni pod oknem z widokiem na ogród, przez które widzi i słyszy swoje koleżanki i kolegów. Oni całe dnie przy tym oknie stoją teraz i jej towarzyszą. No dobra, Bożena to ona przez szybę widzi te wszystkie smakołyki i rarytasy, które jej koleżanka dostaje i ona widzi jak to wszystko tam leży i się marnuje, a ona by to to bam-bam-bam na raz dwa trzy wsunęła co do okruszka, bo Bożena jest zawsze głodna i zje wszystko, co dobre. Czasem, gdy dzrwi stoją otwaorem, Bożena zagląda do środka, ale koguty jej zakazują wchodzić, więc nie wchodzi. Tylko od rana przez to okno patrzy i szyję wyciąga, i próbuje dziobać przez szybę i nie rozumie, czemu się to nie udaje...
Za dnia Riko siedzi na ręczniku, a na noc wkłądamy ją do kartonowego pudełka wraz z ręcznikiem i przykrywamy innym ręcznikiem. Rano znów wyjmujemy na ręcznik. Na początku tylko leżała jak zdechła i ledwo łeb podnosiła. Potem zaczęła trochę siedzieć i wstawać. Teraz już łazi. Nawet upiękrzać się próbowała i jogę robiła (wyciąganie skrzydeł i nóg). Parę dni temu zaczęła przyglądać się znowu ziarnom i pisakowi, a nawet przegarnęła je dziobem, ale sama ich nie je. Nie pije też sama.
Przedwczoraj zaczęła samodzielnie jeść suszone robaki i kawałki jagody oraz drobno pokrojone jabłko. Jest zatem lekka poprawa. Ziarna jednak nie je nadal, a ja nie jestem najlepszym opiekunem zwierząt i o wiele za rzadko ją karmię i poję - tak mi się wydaje - bo mi cierpliwości i sił brakuje często. Rano zwykle ją karmię i wieczorem przed zapakowaniem do pudła również, ale to raczej za mało. Czasem udaje mi się nie zapomnieć nakarmić jej też w południe. Poić też chyba częściej powinnam, ale tak prawdę mówiąc to nie wiem. Wetka nie potrafiła odpowiedzieć na moje pytania, jak często, ile razy dziennie powinno się karmić kurę ani ile gram pokarmu powinna taka kura otrzymać w ciągu dnia. Ona tego nie wiedziała. Nikt kuźwa nie wie, ile kura powinna jeść. Próbuję tak na logikę to brać. Obserwuję zdrowe kury i one jedzą ziarno jakoś 3 razy dziennie. Wodę też nie częściej piją, jeśli nie ma upału. Po parę znurzeń dzioba. No chyba, że ktoś rozleje wodę z węża czy wiadra to wtedy woda z brudną kurzą stopą to rarytas jakich mało i wrzyscy piją. Tyle że zdrowe kury to one cały dzień grzebią i łapią robaczki. Te nasze specjalne kury nie przepadają za resztkami z obiadu jak zwykłe kury kryśki. Tam zjedzą jakiś budyń, ciastko, czasem ociupinkę makaronu, ale ogólnie to one bardziej dziki tryb żywienia preferują, czyli to co się przed dzioba napatoczy i nie zdąży uciec. Obdziubują też nasiona trawy i temu podobne rzeczy.
Riko karmię teraz namoczonymi ziarenkami pszenicy. Po jednym do dzioba. Ziarnko po ziarnku. Do tego kukurydza niesolona z puszki. Też po jednym ziarnku. Niektóre przekrawam na połowę, by łatwiej jej było połknąć. Czasem kilka ziaren słonecznika. Próbowałam też z karmą granulowaną i nawet biologiczną kupiłam, która nie śmierdzi po namoczeniu (ta zwykła tania śmierdzi zmoczona jak gówno, dlatego nie dajemy jej naszym kurom; jaja tez potem śmierdzą), ale ona nienawidzi tego, pluje tym, odkłada na plecki, jak tylko da rady i sprężynuje bardziej niż przy czymkolwiek innym. Jak się ją trzyma, to mocno wybija sie nogami, gdy coś jej nie smakuje albo ma już dość karmienia. Odwraca też głowę mocno do tyłu. Ogólnie nie chce w ogóle współpracowac. Pakowanie jej jedzenia do dzioba jest dla niej najwyraźniej nieprzyjemnym doświadczeniem. Dziś, jak zobaczyła, że układamy na podłodze akcesoria i zbieramy się z Młodą do siadania przy niej, wstała i raźno pomaszerowała na drugi koniec kuchni. To mądra kura jest. Bardzo mądra. Mamy nadzieję, że te 200€, które już wydaliśmy na jej leczenie, nie pójdzie na marne i w końcu wyzdrowieje i będzie nadal radować nas swoją puszystością i darzyć przyjaźnią. Lubimy tę naszą kurkę.
Wczoraj i dziś całe popołudnia spędziła na podwórku zamknięta w specjalnym ogrodzeniu, bo inaczej debilne koguty by jej spokoju nie dały, a i Bożena mogła by być niemiła dla koleżanki, bo kury już takie są. Coś tam sobie dziobała, leżała, poprawiała się. Na wieczór poszłyśmy razem szukać robaków w gnijących liściach i coś tam sobie wciągnęła. Ciekawe to jest, że je owoce, je robaki martwe i żywe, ale ziarna nie chce sama wciągać... Nie rozumiem. W internecie nie ma żadnych sensownych informacji na temat opieki nad chorymi kurami. Już szczególnie po polsku. Po niderlandzku trochę lepiej, ale też szału nie ma. Trzeba działać na wyczucie...
![]() |
kurze witaminki |
Czytanie dobrze mi idzie ostatnio
Odkąd siedzę w domu, mam wielką chęć na czytanie książek. Nadrabiam więc czytelnicze zaległości ostatnich lat. Irytujące jest to, że ci pisarze ciągle piszą i piszą, bo jak człowiek na chwilę odpuści sobie lektury, to potem nie idzie w ogóle tego nadrobić, a tu by jezszcze chciało się od czasu do czasu tę czy inną książkę sobie powtórzyć. Ostatnio kupiłam sobie pierwszą część Muminków, bo tak bardzo mnie naszło na przypomnenie sobie tej bajki. Nie dawno przeczytałam też Bajki Robotów Lema. Innymi książkami z odległej przeszłości, po które chciałabym sięgnąć ponownie są m.in. Ania z Zielonego Wzgórza, Podróż do wnętrza Ziemi i Potop oraz pewnie jeszcze parę innych. Póki co jednak mam dużo nowych rzeczy do czytania, a lista życzeń jest jeszcze bardzo długa.
W ostatnich dniach przeczytałam książkę o Zespole Turnera (o tym chcę napisac osobny post),
Przeczytałam też niemal jednym tchem "Brukselę" Grażyny Plebanek, którą polecam każdemu, kto lubi literackie zwiedzanie miejsc. Ja czytając wędrowałam razem z autorką po znanych mi z rzeczywistych wycieczek miejscach w Brukseli. Mogłam spojrzeć na nie z innej strony i poznać wiele ciekawych historii, których nie znałam albo uzupełnić swoją wiedzę. Do wielu innych muszę się dopiero udać, bo jeszcze nigdy nie byłam albo byłam, ale nie zwróciłam uwagi. Grażyna nie chodzi głównymi ścieżkami turystycznymi, a raczej mało uczęszczanymi drogami, a nawet włazi tam, gdzie nie powinna.
Kolejną godną polecania książką jest "Jak rozbiłam szkło" Tulii Topy, która ukazała się parę dni temu. Od razu kupiłam sobie ebooka i w dwa dni pochłonęłam. Tulię poznałam przypadkiem, gdy Instagram podpowiedział mi jej profil i zostałam u niej na dłużej wysłuchując każdej jej rolki z wielkim zainteresowaniem. Akurat szykowała się do wydania książki... Tulia wychowała się wśród Świadków Jehowy, ale w koncu udało jej się "rozbić szkło" i odejść z tej sekty. O tym właśnie opowiada na swoim profilu i w swojej książce, a i z telewizji też ją pewnie już wszyscy znacie. Książkę polecam bardzo.
Teraz zaczęłam książkę poleconą przez nauczycielkę niderlandzkiego na pierwszej lekcji. Gdy powiedziałam, że jestem fanem Pietera Aspe, ona od razu podrzuciła mi pisarza Jo Claesa, który tak jak Aspe pisze kryminały, których akcja toczy się w Belgii, tyle że o ile u Aspe głównie jest to Brugia, tak u Claesa śledzwta dotyczą Leuven. Nauczycielka dodała, że w książkach sporo jest historii i że czyta sie róœnie dobrze jak Aspe. No to ja od razu do kringwinkla pojechałam poszperać i przyfarciło mi się - była jedna książka tego autora za 2€, więc przygarnęłam, a wraz z nią 2 inne, które też ciekawie się zapowiadają. W tym pobliskim sklepie z rzeczami używanimi, jak już nie raz mówiłam, akurat jest bardzo dużo ładnych książek. Dużo rozumiem przez jakieś 10 regałów pełnych prawie nowych książek. Najnowszych tam może nie znajdzie, ale trafiają się czasem i z poprzedniego roku czy sprzed dwóch. Bardzo często jest kompletny Zmierzch, Milenium, całe kolekcje Agaty Christie, Ludluma, Kinga, Palmera, Danielle Steel, Santy Montefiore i pierdylirad innych mniej lub bardziej znanych autorów. Za co bardziej popularne pozycje trzeba ponad 4 € wybulić, ale często są promocje dzienne i wtedy są książki za połowę stałej ceny. Wiele książek kosztuje zaledwie jednego eurasa czy dwa. Przeczytasz i możesz oddać znowu do kringwinkel, by se kolejny kupił.
Dziś upiekłam placek ze śliwkami, a na obiad skonstruowałam cykorię z łososiem pod sosem serowym i ziemniaki. Obie rzeczy pierwszy raz robiłam i obie się udały. W przeciwieństwie do bajgli, na które zmarnowałam porcję zakwasu i cały mój dzień, by wyrzucić je do kosza po upieczeniu. To była pierwsza i ostatnia próba. Strasznie z tym dużo zachodu. Pozostanę przy pieczeniu chleba. To mi dobrze wychodzi.
![]() |
ciasto ze śliwkami i bezą |
![]() |
cykoria z łososiem i serem plus ziemniaczki |
![]() |
mój chlebuś na zakwasie |
Kiedyś wracając ze sklepu przez park poszłam z Młodym na huśtawki. Czasem tak robię, bo uwielbiam się kołysać. Z tego się chyba nie wyrasta, ale pewnie nie każdy lubi…
![]() |
lubię huśtawki |
Pora kończyć ten wpis, bo noc mnie zastała i spać się zaczyna chcieć, a na resztę weekendu mamy plany szalone. Na niedzielę zaplanowaliśmy Pairi Daizę, najpiękniejsze zoo w Europie, jeśli nie na świecie. NMBS (belgijski odpowiednik PKP) poinformowało, że z okazji Dnia Bez Samochodu bilety w niedzielę będą po 8 euro do wszędzie i spowrotem (na terenie Belgii) to trzeba ten fakt wykorzystać, a już od dawna się wybieramy do tego zoo i nie możemy sie wybrać...
Jutro mamy z Młodą jechać do Brugii zobaczyć kilkunastometrowego pająka-animatronika, o którym Młoda wczoraj w gazecie internetowej przeczytała i mi podesłała, a ja stwierdziłam, że chcę to widzieć. Jak nie będzie lało od rana to pewnie się wybierzemy.
![]() |
Migotka |
![]() |
Bobka |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
✍️ Skomentuj, jeśli masz ochotę, ale pamiętaj, że ten blog to moje miejsce w sieci, mój pamiętnik o moim życiu i zbiór prywatnych reflekcji na tematy różne i że ja tu ustalam zasady. Jeśli nie podoba ci się to, co tu widzisz, idź lepiej dalej...