Nasze plany weekendowe się udało zrealizować . Tak prawie że z sukcesem. Tylko to „prawie” trochę robi różnicę…
Brugia
W sobotę spakowawszy parasole i książki, popedałowałyśmy z Młodą na dworzec kolejowy, gdzie wskoczyłyśmy do pociągu jadącego bezpośrednio do Brugii. Pociąg jedzie jakieś 2 godziny, więc jest sporo czasu na czytanie. Ja czytałam po niderlandzku, Młoda po angielsku i tak nam droga w literackim świecie przyjemnie minęła.
Brugia przywitała nas deszczem, więc Młoda rozpostarła nad sobą parasolową tęczę, a ja moim parasolem dałam wszystkim do zrozumienia, co myślę na temat pogody. Mamy bowiem parasol z napisem „kut regen”, co znaczy mniej więcej „opiździały deszcz”. O wiele fajniej maszeruje się w deszczu pod zabawnym lub kolorowym parasolem.
Skoro mokro i chłodno było, to najpierw poszłyśmy na gorącą czekoladę do The Old Chocolate House. Ja wybrałam tym razem białą czekoladę z adwokatem, wiśniami i marschmallow, a Młoda bardzo czarną z cynamonem i chili. Taka czekolada kosztuje kilkanaście euro za filiżanę (nie mylić z filiżanką), ale zapewniam was, że jest tego warta. Fajne jest, że dostaje się filiżanę z gorącym mlekiem oraz jakąś miseczkę z pozostałymi składnikami, co widać na poniższym zdjęciu, i samemu się to miesza.
Według rozporządzenia kelnerki najpierw miałam wrzucić do mlek czekoladową kulę i wymieszać porządnie, a dopiero po jej rozpuszczeniu wsypać resztę składników. Młoda mogła włożyć do mleka od razu całą miseczkę (z czekoladową miseczką włącznie). Kelnerka przestrzegła tylko przed rozgryzaniem chili. Młoda, która częściej tam bywała, powiedziała mi, że jak ludzie mówią po angielsku, czyli duże prawdopodobieństwo, że są turystami i nie znają się na belgijskiej czekoladzie, to kelnerzy ostrzegają ich przed zamawianiem gorzkiej czekolady, bo obcokrajowcy często jojczą, że jest dla nich zbyt gorzka… Ja tam lubię tę mocną czekoladę, ale rozumiem, że dla wielu może być faktycznie niejadalna.
Jako że uznałyśmy, że podczas deszczowej chłodnej aury czekolada da nam za mało cukru, zamówiłyśmy też wafle. Ja zwykłe z cukrem pudrem i masłem (moje ukubione), a Młoda skusiła się na banana i orzechy i potem się śmiała sama ze siebie, że ona to oczekiwała kilku plasterków banana a nie całego owocu, ale oceniła deser pozytywnie.
 |
wafle z bananem, bitą śmietaną i orzechami |
 |
wafel z masłem i cukrem |
Potem weszłyśmy do jakiegoś muzeum pooglądać obrazki, bo miałyśmy sporo czasu do pokazu pająka.
Wychodząc z muzeum zauważyłyśmy, że ludzie zadzierają w górę łepetyny, więc poszłyśmy za przykładem i tak przekonałyśmy się, że zapowiadane chodzenie po linie nad miastem od wieży do wieży, to nie był żaden żart. Ziomek nie dość, że po tej linie szedł, to jeszcze się wygłupiał co kawałek i np zwisał sobie na rękach, a to znowu do góry nogami… Bo kto szalonemu zabroni. Później obejrzałam sobie w necie nagranie z drona, czyli jak wyglądało miasto z perspektywy tego szalonego linoskoczka… Panie! Ja tam się wysokości nie boję, ale od patrzenia w ekran mi się w głowie kręciło… Trza mieć jaja! Chłop miał zabezpieczenie niby, ale mimo wszystko… brrr. I szacun wielki.
 |
linoskoczek w Brugii |
 |
linoskoczek |
W końcu poszłyśmy zobaczyć tego pająka, dla którego jechałyśmy tyle kilometrów. Znalazłyśmy go na jakimś placu pełnym ludzi, ale wyglądał na martwego. Nic się tam jeszcze nie działo.
Punktualnie co do minuty zaczęło się przedstawienie. Najpierw podjechała w górę winda z orkiestrą, która zaczęła brzdąkać jakąś ponurą melodię. Potem wystartował stojący tam wysoki dźwig, który wyniósł grupę ludzi na jakiejś belce wysoko do góry nad pająka, co obie z Młodą przewidziałyśmy, ale dalsza część nas zaskoczyła, bo oczekiwałyśmy, że oni po prostu zjadą szybko na linach, a oni zjeżdżali powoli tak jakby pajęczą siecią byli omotani tworząc fascynujący spektakl… W końcu powskakiwali na swoje miejsca, chwycili za wihajstry i pająk ożył. Zaczął wymachiwać mechanicznymi odnóżami, sunąć powoli do przodu i pluć wodą w widownię. Skomplikowany to mechanizm i warto było zobaczyć takie kilkutonowe ogromne ustrojstwo na żywo.
Wszystkie te atrakcje zadziały się z okazji otwarcia nowej galerii sztuki BRUSK. W samej galerii ponoć też interesująca wystawa okołopająkowa była, ale kilkunasto- czy -dziesięciometrowa kolejka przed obiektem nas zniechęciła do odwiedzin w tym przybytku. Poszłyśmy natomiast na pizzę, a potem na dworzec. W planach była wszak wizyta w zoo na następny dzień zaplanowana, a dla mnie to jednak wszystko ciągle spore obciążenie.
 |
zdechły pająk |
Dzień był udany i wycieczka bardzo ciekawa. Niestety wszystko dosyć niefortunnie się skończyło…
Wysiadłyśmy u nas na dworcu i maszerowałyśmy w stronę naszych rowerów, a wtedy dyspraksja Młodej się aktywowała i ta mimo laski, z którą się nie rozstaje, doznała bliskiego kontaktu trzeciego stopnia z chodnikiem spadając z durnego schodka, który nie wiadomo co za idiota na podjeździe dla wózków umieścił i po jaką cholerę, bo sensu w tym nie ma najmniejszego, a każdy się tylko potyka (a wózkowi muszą skręcać zamiast na worost se pojechać).
Długo nie mogła się pozbierać, bo kostka kiedyś skręcona, znowu pierdyknęła i nawet od razu spuchła, a z kolana drugiej nogi krew płynęła raźnym strumyczkiem po nodze na ziemię…
Zadzwoniłam po Małżonka mówiąc, by brał koguta na dach i przyjeżdżał w te pędy zabierając ze sobą jakiegoś kierownika roweru, bo ja dwoma rowerami nie wrócę. Ten był akurat na swoim codziennym spacerze jakieś 4 kilosy od domu, ale czym prędzej wyruszył raźnym krokiem w drogę powrotną i odpalił Opla. Ja w tym czasie obskoczyłam do pobliskiego sklepu zdążając na styk przed zamknięciem i kupiłam spray odkażający, jakieś gazy, lepce takie rzeczy i zaopatrzyłam wstępnie dziurawe kolano.
Pairi Daiza
W niedzielę z kolei wyruszyłam w towarzystwie Młodego, bo Młoda wyłączyła się z wycieczek na jakiś czas, w stronę Brugelette / Cambron-Casteau, gdzie mieści się Pairi Daiza. Z okazji dnia bez samochodu nasza kolej zafundowała nam bilety do wszędzie i z powrotem za 8€, więcej przejazd kosztował nas tylko 16€. Po drodze mieliśmy 3 przesiadki. W Halle kiblowaliśmy 40 minut, bo tyle trzeba było czekać do kolejnego pociągu. Wynudziliśmy się tam, bo tam nic nie ma. Nawet dworzec był zamknięty i na peronie trzeba było siedzieć. Dobrze, że nie padało za bardzo, bo nawet zadaszenia tam nie było… W końcu jednak dotarliśmy do zoo.
Dawno już tam nie byliśmy i zapomnieliśmy, jakie to piękne i ciekawe miejsce.
Uważane jest ono za najpiękniejszy ogród zoologiczny na świecie. Zbudowano je wokół ruin dawnego opactwa cystersów łącząc te ruiny z wymyślnymi fikuśnymi budowlami. Zoo jest ciągle rozbudowywane, bo znajduje się ono na zadupiu totalnym, gdzie miejsca dość. Aktualnie zajmuje już około 70 hektarów. Mieszka w nim około 7500 zwierzaków kilkuset różnych gatunków. Zwierzęta mają ogromne wybiegi pełne drzew, krzaków, sztucznych skał, strumyków i stawów. Czasem nawet trudno te zwierzaki dostrzec przez te wszystkie chaszcze, skały i budowle, bo jak nie chcą być oglądane, to się chowają. Mają tam bardzo dobre warunki jak na zoo.
Fundacja Pairi Daiza zajmuje się ochroną przyrody i ratowaniem zagrożonych zwierząt. Prowadzą ponad 20 różnych projektów. Posadzili np 11 tysięcy drzew na Borneo, by poprawić warunki życia orangutanów. Wypuścili w Brazylii 20 ar, które wymarły już tam ponad 20 lat temu. Pielęgnują i leczą różne zwierzęta, a potem oddają je naturze. Prowadzą różne badania itd itp.
Wokół zoo pomyka kolejka ciągnięta przez zabytkowy POLSKI parowozik PKP. Za przejażdżkę trzeba dodatkowo zapłacić coś kolo 6€ od osoby. Same bilety kosztują 43€ od 12lat, a do 12 lat 37€.
Pairi Daiza.
Przez kilka godzin, jakie tam spędziliśmy, udało nam się może z połowę tego zoo zobaczyć na spokojnie. Zamierzamy wrócić tam jeszcze w tym roku, by dokończyć odwiedzanie zwierząt.
Z fajniejszych chwil wymienię karmienie słonia i obserwowanie poczynań małego, nie dawno urodzonego słoniątka Siama
 |
słonik z rodziną |
 |
patrzcie, jakie to maleństwo przy dorosłych słoniach |
 |
słoniarnia i sloniowy wybieg |
 |
karmienie słonia |
Wstrzeliliśmy się tez idealnie choć nieplanowanie na karmienie pingwinów. Tak miło się patrzy, jak podchodzą do opiekuna i biorą żarełko, a po zjedzeniu wskakują jeden za drugim do wody i pływają jak szalone. Jeden zobaczył przez szybę jak smarkałam noc i myślał chyba, że chusteczka to coś do jedzenia, bo wpatrywał się we mnie jak sroka w gnat. Zimno tam jednak u tych kolesi. Z góry cały czas sypią się kawałki lodu tworzone przez jakąś zmyślną zamrażarkę. Dobrze, że to nie był gorący dzień i mieliśmy na sobie kurteczki...
 |
lodowaty wybieg pingwinów |
Kapibarom też małe się nie dawno urodziło i Młody stwierdził, a potem kilkoro innych nastolatków wkoło nas, że to maleństwo to po prostu świnka morska, bo nie wiele większe się zdaje. Kapibary to kuzyni świnek i dosyć podobnie wyglądają, tyle że dorosłe kapibary są dosyć wielkie.
 |
baby kapibara |
 |
ten kotek był zły i chciał zjeść ludzi |
 |
lwica |
Małą pandę mogliśmy sfotografować, bo mieliśmy aparat umiejący w wielkie powiększenie. Gołym okiem widać było tylko dwie pomarańczowe kulki wysoko na drzewie.
Mają tam w podziemiach też człowiecze mumie sprzed 2000 lat.
 |
kózka w korycie |
 |
koza angora |
 |
piękny mosteczek |
 |
zabytkowy mostek |
 |
wejście do zoo |
Zoo ma też dział stworzeń wymarłych jak dinki czy mamuty. Są to dosyć realistyczne animatroniki, które się poruszają i wydają dźwięki. Fajne dla dzieci, ale i Młody zaśmiewał się z tych fejkowych stworzeń i cos tam z nimi dyskutował.
 |
dinozaury animatroniki |
Na terenie ogrodu mieści się też działający browar i można sobie tam piwerko De cambron kupić.
 |
widok na budynek akwarium |
Wy mówicie wafle, my gofry, dawno nie jadłam, ale wolę bez dodatków.
OdpowiedzUsuńLinoskoczek, to odważny człek, od samego patrzenia można mieć ciarki!