Zapiski różne dni minionych nie dawno
Kura się wykurowała.
Po miesiącu spędzonym na ręczniku w kuchni Riko wróciła na podwórko do koleżanek i kolegów. No, z tymi kolegami to jest problem, bo Chica to młody kogut i tylko mu jedno we łbie. Ino by się seksował, a kury nie koniecznie jego entuzjam podzielają. Bożena mówi o tym głośno... No dobra, może nie mówi, ale bardzo wyraźnie daje do zrozumienia. Gdy kogut się wokół niej zaczyna kręcić, a ta nie ma ochoty na żadne figle-migle, mówi po kurzemu wyraźne nie, co wybrzmiewa takim bardzo głośnym burczącym "KOO!" Takie kurze kurwa. Jeśli zalotnika tak miłość zamroczy, że nie zrozumie po kurzemu, to Bożka wytłumaczy ręcznie nożnie i dzioblnie, czyli najpier zasadzi kogutowi kopa obydwoma kurzymi stopami (wybija się i JEB z obu butów na raz aż się kogut zachwieje), a potem jeszcze z dzioba parę razy poprawi machając barami i wykrzykując przy tym jakieś kurze obelgi. Jak drugiemu kogutowi do łba strzeli, by się mieszać do tego, to i on z dzioba dostanie porządnie i zostanie oburczany stosownie. Potem Bożenka zarzuca czuprynką, wypina klatę i odchodzi z dumą do swoich zajęć (przeważnie do jedzenia i grzebania). Sunny też sama decyduje, czy i kiedy ma ochotę na zaloty. Ona nie zna kung fu, jak jej córka Bożenka, ale zwyczajnie po kurzemu z dzioba potrafi robić użytek i trzymać zalotników na dystans. Znaczy Heńka, bo młody to se może pomarzyć o poważnej dorosłej kurze... Okej, czasem próbuje, ale Heniek ma zawszde na niego oko i ten to dopiero jest mocny w dziobie. Zawsze kończą się takie umizgi pełnym dziobem piór wyrwanych z Chickowej dupy albo łba. Bywało już, że Chica parę tygodni czy miesięcy bez ogona chodził, bo stary mu wszystkie pióra z dupy powyrywał, jak się ten za jego kobitę zabierał. Mody jest jednak uparty i niereformowalny. Ciągle próbuje do starej się podwalać. I ciągle dostaje łomot od starego.
Riko była zawsze ponadto. Nie wiemy, jak to robiła, ale udawało jej się unikać kogutów i nie pozwalała żadnemu na żadne figo-fago z jej udziałem. Riko to taka drobniutka leciutka cichutka kurka, ale z jakiegoś powodu jest ważna i ma (miała przynajmniej do czasu choroby) wyższą pozycję w stadzie nić inne dziewczyny. Zasadniczo zdaje się jednak w dużej mierze być osobnym jednokurowym stadem. CZasem po chamsku się z niej podśmiechujemy, bo jak jakaś drama się zacznie (np któreś jastrzębia wypatrzy na niebie albo kota za płotem) i wszyscy gdaczą to i cichutkie, praktycznie nieme Riko zaczyna też gdakać, tyle że bardzo cichutko i to jest trochę śmiesznawe... Przypomina mi ona taką małą czarną policjantkę z "Akademii Policyjnej" (bodajrze III).
Teraz jednak Riko jest jeszcze trochę słaba i ten diabelski Chika od razu się na nią próbuje rzucać... Jako że nie mamy czasu ani chęci, by ich cały dzień pilnowac, zamykamy Riko w osobnym ogrodzeniu. Tylko jak mam czas, zabieram ją za ogród na robaki i trawę. CZasem idziemy wszyscy i człowieki pilnują Riko oraz wykopują dla niej najsmaczniejsze glizdy (dżdżownice). Czasem zabieramy sobie tylko Rico "na spacer". W niedzielę np czytałam sobie książkę siedząc poza ogródkiem w słońcu (bo w ogrodzie słońca nie było), a kury sobie grzebały i żarły trawę.
Co ciekawe, jak Riko była w kuchni, reszta stadka niemal całe dnie siedziała pod oknem. Teraz siedzą często koło jej wybiegu. Chica przeważnie na drabinie obok wybiegu i patrzy sobie na swoją piękną koleżankę z góry. Próbowałam ją po trochu wypuszczać luzem, ale ona i tak sama maszeruje do swojego wybiegu, bo to mądra kurka jest. Tam ma spokój, tak jak lubi. Dostaje wszystko, co lubi jeść w tym momencie. Suchego ziarna nadal nie je. Nadal nikt nie widział, by piła wodę z miski. Je jabłka (specjalnie bio jej kupujemy), jagody, brokuł, kapustę itp, moczoną podparowaną pszenicę (taką dla ludzi zamyśloną tylko nie ugotowaną), czasem wgólnie moczone ziarna, makaron czy ryż z obiadu, lubi kaszę pszeniczną i jęczmienną, suszone robaki i świeże samodzielnie złapane lub przy pomocy człowieka wykopane z ziemi.
Ostatnie noce spędziła już w kurniku, bo ją tam zanosiliśmy wieczorem. W tym tygodniu jej stan już wydaje prawie że normalny.
(PS. jest sobota, parę dni później od napisania powyższych słów i Rico pije już wodę i je coś z miski z ziarnem. Będą z niej jeszcze kury)
.
![]() |
Rico jako kura domowa ;-) |
Przeczytałam książkę Jo Claesa "Een tragish verhaal" (Tragedia)
Tym razem przeczytałam znowu coś po niderlandzku. Był to kryminał flamandzkiego pisarza poleconego przez aktualną nauczycielkę niderlandzkiego. Zaiste ciekawie chłop pisze i dobrze mi się czytało, a jednak to nie do końca moje klimaty. Chyba ze względu na liczne nawiązania do literatury Sofoklesa i tego typu tentegesy, bo to niekoniecznie moje zainteresowania. Do tego styl tej powieści... Agatę Christie czytałam bardzo dawno temu, ale coś mi tak prześwituje, że to chyba tam detektyw również tłumaczył non stop swój sposób dedukowania, zasady pracy detektywa i całego procesu dochodzenia do takich a nie innych wniosków, co mnie lekko irytuje. Ja wolę widzieć akcję taką jaka jest z boku, po prostu akcję i samemu dochodzić do różnych wniosków po swojemu, a nie żeby mi ktoś opowiadał, jakbym uczestniczyła w tym śledztwie w roli stażysty. Wolę być po prostu gapiem i całej akcji się z boku przyglądać.
Warto było przeczytać, ale są lepsze książki.
Epicki staje się coraz bardziej nastolatkiem ^_^
Niemal każdego dnia Młody relacjonuje przebieg drogi do i ze szkoły. Rano przysyła mi zdjęcia wschodu słońca albo mgły nad torami. Potem wysyła relacje z pociagu przez Whatsappa. Zwykle przerabia na bieżąco emocje i obserwacje. Pisze, jak to nasto, po linijce z takim naszym domowym humorem. Ironicznymm sarkastycznym, czarnym, wisielczymm czasem nawet morderczym. Ja to czytam i czasem w głos się śmieję z różnych codziennych sytuacji. Zawsze oczywiście ślę stosowne odpowiedzi. Kiedyś pisał tak:
nmbs to takie gówno
pisze [w apce] że wagon na rowery z przodu a z tyłu
po co wgl dodali skład pociagu do aplikacji jak mówi fałszywe info
jeszcze debilka sie wpchnęła
przede mnie w miejsce 4osobowe
niech kurwa spłonie(sekundę później) wiadomość usunięta
Rozbawiło mnie okropnie, że się zreflektował, iż nie pisze do kumpla, tylko do starej. Odpisałam oczywiście czym prędzej, że widziałam haha.
Któregoś dnia wrócił do domu uchachany od ucha do ucha, bo jakaś starsza dziewucha podeszła do niego w pociągu, zdjęła swoje słuchawki z uszu i powiedziała "wyglądasz fucking cool". No bo on faktycznie ma zwykle zajebiście coolerską stylówę. Długie pióra, szerokie jeansy typu baggy z wieloma kieszeniami, szeroka koszulka zawsze z jakimś zespołem (bo ma ich całą kolekcję i innych nie zakłada, z wyjątkiem zajęć sportowych). Do tego czarna bluza oversize i (nie)skórzana kurtka oraz plecak z zespołem, no i słuchawki na uszach. Epicki styl.
Byliśmy na wieczorze informacyjnym w nowej szkole.
Oboje z Małżonkiem mamy wrażenia bardziej niż pozytywne. Choć przyznać trzeba, że budynek szkoły jakbym zobaczyła przed obejrzeniem wideo informacyjnego w internecie i przed zapisaniem tam Młodego to chyba bym zwątpiła. Wygląda to bardziej jak jakiś urbex a nie działająca szkoła. To jakiś stary budynek w stanie bardziej niż kiepskim. Popękane, dziurawe płytki, popękane, pokruszone na krawędziach schody, jakieś ściany z płyty pilśniowej czy czegoś w tym stylu, z zewnątrz farba odchodzi... no jak opuszczony stary budynek. Nie remontują, bo mają się w grudniu przeprowadzać do nowego.
Mimo kiepskich warunków atmosfera w tej szkole jest fantastyczna. Nauczyciele (coachy, eksperci) to weseli, entuzjaztyczni, pozytywni ludzie.
Jak wyglądał ten wieczór?
Najpierw my i wszyscy rodzice z drugiego stopnia (3 i 4 klasa) poszliśmy do sali, gdzie coach'ka opowiedziała zwięźle i krótko o szkole, o drobnych zmianach, o nowym budynku. Śmiechu trochę było... ale może od początku...
Gdy wybiła 19-ta i wszyscy rodzice już siedzieli na krzesełkach w sali, przyszła ta kołczka i powiedziała do nas, jak do uczniów, żebyśmy schowali telefony, bo - jak przypomniała z uśmiechem - wiadomo, że od września nie można ich w szkole używać. Chwilę później, gdy pokazywała prezentację o szkole komuś zadzwonił telefon i to jakimś śmiesznym dzwonkiem. Cała sala w śmiech, a pani spojrzawszy z udawaną złością na delikwenta mówi, że na razie nie ma jeszcze kar, ale jak takie sytuacje będą się powtarzać dalej, to trzeba będzie wprowadzić. Wszyscy się śmiali, ale podejrzewam, że ten niefrasobliwy człowiek odtąd już zawsze będzie wyłączał telefon podczas zebrań.
Potem każdy coach zabrał swoją grupę, czyli rodziców dzieci, które są pod jego opieką. Grupa Młodego ma dwie opiekunki. Usiedliśmy na krzesłach w kręgu, tak jak siedzą nasze dzieci na porannych i popołudniowych rozmowach grupowych. Po czym po kolei każdy rodzic opowiadał o sobie i powodach wybrania tej szkoły. Większość dzieciaków, tak samo jak nasz Młody, albo nie odnajdowało się w szkołach systemowych albo nie było usatysfakcjonowanych owym systemem i szukało czegoś innego. W grupie mamy lekarzy, jakichś specy od IT, nauczycieli, specy od rowerów... Czyli różnych ludzi. Tutaj muszę jeszcze powiedzieć o ubiorze, bo mimo że już w Belgii kilkanaście lat mieszkam i jest to dla mnie normalne, to jednak podczas takich różnych imprez zawsze mi się rzuca w oczy ta ogromna różnica pomiędzy ubiorem Polaków za moich czasów w Polsce (bo teraz to nie wiem jak jest) w tego typu okolicznościach a ubiorem Belgów. Belgowie się nie stroją na szkolne zebrania ani na inne imprezy. Mama-lekarka-rodzinna przyszła np w dresach i gumiakach (podejrzewam, że przy okazji sobie spacerowała), druga w jeansach i bluzie jak większość chyba rodziców. Ze dwie kobiety miało jakieś bluzki i buty inne niż sportowe. Tata robiący przy rowerach przyszedł w ubraniu roboczym, pewnie prosto z garażu. Każdy czuje się swobodnie w takich sytuacjach, bez żadnej spiny i pokazu mody czy makijażu (tego to chyba nikt nie miał), co ja bardzo szanuję.
Wyczuliśmy też, że żaden z tych rodziców nie ma kija w dupie ani nie uważa się za lepszego czy ważniejszego. No i że wszyscy traktują swoje dzieci poważnie i zgodnie z podstawową dewizą szkoły pozwalają tym młodym ludziom na autonomię i że nie kontrolują swoich pociech. Kołczka po prezentacji jak działają internetowe narzędzia uczniów do planowania i kontrolowania swojej pracy i postępów zapytała rodziców, ile razy w poprzednich latach zaglądali dzieciom do tego i większość przyznała bez bicia choć z lekkim niepokojem (bo nie wiedzieli chyba czy powinni byli to robić czy nie) że niektórzy raz inni wcale, bo - jak powiedzieli - "przecież jakby coś było nie tak, to chyba się z nami skontaktujecie...". Tak, jeśli uczeń by sobie nie radził, czy inne tam problemu miał, to opiekuni napiszą mejla. Gdy nie piszą nic, znaczy że wszystko przebiega jak należy i uczeń sobie radzi z nauką.
Tak czy owak rodzice nie mają tu, jak jest to w systemowych szkołach, wglądu w postępy swoich dzieci, w wyniki testów, w plan zajęć dziecka ani inne tego typu szkolne sprawy. Jeśli chcą wiedzieć, muszą zapytać o to własne dziecko, a nie nauczycieli czy opiekunów. Młodzież ma być samodzielna i brać odpowiedzialność za swoją edukację.
Zapisałam się na dodatkowy kurs niderlandzkiego.
Dwa przedpołudnia siadam na 3 godziny do laptopa, by połączyć się ze swoją grupą i swoją nauczycielką w celu dokształcania się z pisania po niderlandzku. To jest dla mnie stosunkowo łatwy poziom (przynajmniej na razie), bo jednak używając tego języka na codzień dużo się nauczyłam sama, ale nie jest tak, że się nudzę. Niektóre rzeczy sobie utrwalam, powtarzam, ale uczę się też wiele nowych słów i zwrotów oraz dopracowuję gramatyke, czy pisownię. Bardzo przydatny jest dla mnie ten kurs.
Nauczycielka poinformowała nas w tym tygodniu, że są dostępne dodatkow kursy tematyczne niderlandzkiego, jakby kogo interesowało. Jest np kurs z wymowy, kursy przygotowujące do egzaminów pańswtowych z języka, co ciekawe teraz jest też specjalny kurs dla pracowników świetlicy... Ja zapisałam się jednak na dodatkową gramatykę. Tego będzie kilka popołudniowych lekcji przez kilka tygodni listopada i grudnia.
Sąsiadka podeszła do płota
Nie wiem, co za święto w parafii było, ale sąsiadka, która od dnia osiedlenia się tutaj zaczęła nam działać na nerwy i z którą systematycznie się wyzywałyśmy i się nienawidziliśmy, nagle parę dni temu zobaczywszy mnie w ogrodzie, podeszła do płota i powiedziała, bym i ja podeszła... Już się zaczęłam szykować na kolejne obrzucanie się kurwami, a tu ona rzecze, że jak robotnik skończy ocieplanie ich domu, to oni wszystko posprzatają...
- No dobra, spoko - mówię, bo co mnie to gówno obchodzi. Ja już sram na otoczenie naszego domu, bo przy jego niefrasobliwym właścicielu to wszystko próżny trud, więc wali mnie, czy oni posprzatają po remoncie, czy nie posprzątają i już mam wracać do swoich zajęć, a ta zaczyna mnie przepraszać za swoje kurewskie zachowanie ostatnich lat i mówi, że źle zaczęliśmy naszą znajomość, po czym opowiada pół swojego życia w ramach przeprosin i usprawiedliwienia...
No to i ja mówię, że też wszak nie byłam jej dłużna i że też byłam biczą, no i podałyśmy sobie w końcu ręce. Jak długo potrwa pokój to nie wiadomo, bo ja nie ufam jej za grosz, ale biorę jednak pod uwagę, że może wszystko albo choć duża część, o czym opowiedziała, jest prawdą. Wiem sama doskonale, jak to co nas spotyka, może wpływać na to kim się stajemy i jak się zachowujemy wobec innych...
A opowiedziała, że leczyła się z powodu PTSD i ciężkiej depresji, co ma coś wspólnego z zamachami, bo ponoć pracowała na lotnisku wtedy, gdy te zdarzenia miały miejsce, a te leki i choroba sama w sobie miały na nią koszmarny wpływ. Do tego przyznała, że nadużywała alkoholu, który połączony z lekami zwykle daje nieciekawe skutki. Przyznała, że jej odjebywało totalnie czasami i robiła różne niefajne rzeczy, czego żałuje. Teraz jednak, jak opowiadała dalej, była na leczeniu gdzieś za granicą, ma innego lekarza, nie bierze już tyle leków, co przedtem i czuje się lepiej... Powiedziała też, że kiedyś za gówniaka (bodajże w latach 80tych) mieszkała w Polsce przez kilka lat, bo jej ojciec był jakimś dyplomatą i w różnych krajach mieszkali przez całe życie, stąd zna trochę polskich słów. Dalej dowiedziałam się, że znaleźli inny ośrodek bliżej domu dla jej niepełnosprawnej córki i teraz może być ona częściej w domu, że ma też dorosłego syna mieszkającego w innym kraju, że jej matka ma demencję, że mieli pełno problemów z tym domem, który zbyt szybko kupiła nie zastanowiwszy się należycie, że poprzedni robotnicy se chuja ugrali i musiała szukać nowych ludzi do remontu... W kilka minut opowiedziała historię z której by książkę można napisać... Ile z tego jest prawdą, trudno ocenić, bo - jak mawiał Dr House - wszyscy kłamią. Jeśli jednak choćby połowa była jej udziałem, to ma pełne prawo być biczą i świrować od czasu do czasu. Jeśli potrzebuje atencji to może i też dobrze rafiła, bo ja jestem dobra w słuchaniu.
Może faktycznie baba chce zacząć wszystko od nowa i odzyskać swoje życie. Pożyjemy zobaczymy, co z tego wyniknie. Póki co to faktycznie dawno już nie było tam ani policji, ani pogotowia. Coś jest zatem na rzeczy.
Ogólnie uważamy, że jak już ma się podejrzanych czy niebezpiecznych sąsiadów to lepiej być z nimi w zgodzie dla własnego bezpieczeństwa, nawet jak się ich nie za bardzo lubi.
Czasem człowiek nie wie, co drugiego dręczy, z jakimi potworami drugi mierzy się każdego dnia. Czasem człowiek sam przytłoczony swoimi kłopotami nie ma już najmniejszej chęci jeszcze problemami drugiego się martwić. My też pchaliśmy i pchamy swoje ciężkie taczki pełne życiowego gówna i nie lubimy jak nam ktoś w drogę wchodzi. Gdy jest się zjaranym życiem, wystarczy drobiazg, by zaraz skakać sobie do oczu i zacząć się obrzucać gównem.
Jednakże nie ukrywam też, że to wzjamne kurwowanie było czasem dosyć satysfakcjonujące dla mnie. To były ciężkie wszka dla mnie czasy. Choroby, kursy, problemy z pracą... jak zaczynała coś fikać, to wreszcie było się na kim wyżyć. Tyle tylko, że bardziej należało by się to zupełnie innym ludziom, tym którzy o wiele więcej mi zdrowia napsuli niż jakieś głupie odzywki sąsiadki, z którą de facto w żadne relacje wchodzić nie muszę w przeciwnieńswie do ludzi ze szkoły, pracy , czy też chorób z którymi trzeba było się mierzyć i przed którymi nie można uciec.
Takie przeprosiny, przyznanie się do winy i wyciągnięcie ręki na zgodę było miłe. Może przestaniemy żałować, że ratowaliśmy jej życie narażając swoje zdrowie wchodziwszy do palącego się domu...
Mam jednak nadzieję, że nie będziemy zbyt często na siebie wpadać. Ja sie bowiem bardzo cieszę, że druga sąsiadka, która się lubiła spoufalać, opuściła już tę wieś. Nie potrzenuję, by znowu ktoś się chciał nadmiernie socjalizować z nami. Wolę sąsiadów, którzy ograniczają się do pozdrawiania i ewentualnie wymiany uwag na temat pogody przy skrzynce na listy, a nie że jeden z drugim ci wbija na chatę. Bez przesadyzmu.
Siedzenie w domu zaczyna mnie znowu męczyć psychicznie
Na początku było superowo. Cieszyłam się bardzo. Przez miesiąc korzystałam w pełni z dłuższych wakacji, których nie miałam wszak przez całe lata. Dopóki były faktycznie wakacje, było fajowo, luzacko, wesoło, przyjemnie. Teraz jednak wszyscy ludzie powracali do pracy, życie toczy się normalnym torem, a ja kibluję i to mnie martwi i denerwuje.
Gdybym miała pewność, że za ileśtam czasu będę mogła wrócić spokojnie do takiej czy innej pracy i ją wykonywać, to bym się nie martwiła, tylko z czystym sercem beztrosko i z radością korzystała z tych długich chwil luzu. Jednak taka niewiedza, niepewność jest dla mnie najgorsza. Jest koszmarem, który spędza mi sen z powiek i powoduje ból głowy.
Po raz kolejny intensywnie sobie uświadamiam, że zdecydowanie nie jestem typem kury domowej. Mimo że lubię niektóre zajęcia domowe, tak na dłuższą metę uważam to wszystko za cholernie nudne i irytujące. Zupełnie się w tej roli nie odnajduję. Mimo że dosyć lubię sprzątać i prać to wykonywanie tych zajęć w domu absolutnie mnie nie satysfakcjonuje.
Lubię dbać o moją rodzinkę, ale w rozsądnych granicach. Tyle by mieli w miarę co zjeść i nie spali w gnoju, ale nie żeby całe dnie stać przy garach, latać non stop ze ściereczką, dogadzać, poprawiać... co to to nie. Jak dla mnie ugotowane może być raz na tydzień, pranie może poskładane albo i nieposkładane leżeć pół miesiąca w salonie, a kurz to nawet i caly rok. Ja nie mam najmniejszych aspiracji do bycia idealną panią domu, a mam uczucie, że skoro całe dnie w domu spędzam, to powinnam wszystko dopiąć na ostatni guzik, ale tego nie robię, bo mi się nie chce. Toteż mój łeb jest ciągle pełen sprzecznych uczuć, bo z jednej strony czuję, że powinnam bardziej się starać, a z drugiej zwyczajnie mi się nie chce. Zatem czytam sobie np cały dzień książkę albo innymi przyjemnościami się zajmuję, a potem czuję się źle sama ze sobą, że nie przygotowałam obiadu, że na zakupy nie poszłam, a nawet u świnek nie posprzatałam...
Nie, zdecydowanie nie jestem materiałem na kurę domową. Zdecydowanie bardziej wolę chodzić codziennie do pracy i w tylko w pośpiechu, po łebkach gotować, sprzątać, prać. Lubię mieć sensownie wypełniony dzień. Ogarnianie domu nie uważam za zajęcie sensowne ani wartościowe. Poza tym całe dnie to o wiele za dużo czasu na ogarnianie domu. Jak ja mam za dużo czasu, to nie potrafię sobie z tym poradzić i nad tym zapanować, w rezultacie czego niczego nie robię na czas, a często nawet w ogóle, bo mam za duzo czasu.
Ja muszę mieć czasu na styk albo nawet za mało, by dobrze funkcjonować... Gdy o tym piszę, coraz bardziej zastanawiam się, czy oprócz autyzmu nie mam też ADHD, bo to często jedno z drugim jest powiązane, a wiele moich problemów rakiem wyolbrzymionych na to wskazuje. A może menopauza też daje takie objawy...?
Zespół Turnera, co wiem od lekarzy i z niedawno przeczytanej książki, też wszakże daje takie objawy i nie wiadomo czy sam z siebie, czy też jest on powiązany zawsze z autyzmem/adhd...? Więc może menopauza sama w sobie (która związana jest też w pewien sposób z zespołem Turnera, ale i z hormonterapią) też niesie takie upierdliwe efekty...? Mam bowiem wrażenie, że pewnych problemów aż tak intensywnie nie odczuwałam we wcześniejszych latach mojego życia.
Podążanie za swoimi randomowymi myślami biegnącymi we wszystkich możliwych kierunkach podczas pisania czy opowiadania to też jeden z objawów. Czasem to współczuję czytającym te moje wypociny i próbującycm nadążyć za moim specyficznym sposobem myślenia i analizowania rzeczywistościści.
Sprawy nie ułatwia fakt i świadomość tego, że Małżonek lubi mieć wszystko poukładane, czyściutkie, wypicowane jak w muzeum, natomiast moje drugie imię to chaos. Kontrolowany, ale chaos. W takim sensie, że moje otoczenie często przypomina teren po wybuchu bomby, ale ja wiem, gdzie się co znajduje i, co ważniejsze, czuję się w takim otoczeniu wyśmienicie. Lubię mieć wszystko pod ręką i na wierzchu. Lubię gromadzić różne durnostojki i kolorowe pierdolety. Nie lubię, jak ktoś zmienia położenie poszczególnych obiektów bez mojej wiedzy, nawet jak nazywa to sprzątaniem czy porządkowaniem. Nieswojo czuję się natomiast w bardzo uporządkowanych i szpitalnie czystych pomieszczeniach. Jak wogle można tak żyć?
Małżonek też zresztą tego mojego stylu raczej nie lubi. On raczej ma wszystko pod kontrolą, jeśli idzie o własne otoczenie. Byście widzieli Jego samochód. Mucha nie siada komar nie kuca... Albo szafę z ubraniami... Jak spod igły. W domu już sobie dał spokój z próbami ogarniania chaosu, bo niestety jeden porządny kotra 4 chaosy nie ma najmniejszych szans haha. Ale trzeba mu przyznać, że walczył dzielnie przez kilka lat. Bardzo się starał wprowadzić swoje zasady perfekcyjnego pana domu, ale misja jakby nie do końca się powiodła. Na początku ciągle zbierał jakieś paprochy z podłogi, odkładał wszystko na miejsce, a my bałaganiliśmy...
Nigdy Mu z Młodymi nie zapomnimy jak raz do połowy ułożone puzzle na 1000 kawałków ładnie pozbierał co do statniego kawałeczka z podłogi do pudełka zaraz po powrocie z pracy. Śmialiśmy się z tego, ale też wkurw był trochę haha.
Myślę, że i jego wkurw czasem bierze, jak w domu jest taki rozgardiasz. Dlatego od czasu do czasu próbuję nad tym jakoś zapanować. Nie bardzo jednak umiem i czasem robię sobie wyrzuty.
Trudno jest pogodzić różne charaktery, różne osobowości pod jednym dachem. Non stop trzeba iść drugiemu (i trzeciemu, i czwartemu, i piątemu) na jakieś ustępstwa, próbować znaleźć złoty środek pomiędzy swoim ja, a czyimś, próbować sprostać oczekiwaniom innych nie tracąc przy tym siebie.
Irytuje mnie, że sama sobie nie mogę już ufać. Dawniej wystraczyło, że sobie postanowiłam i zaplanowałam, by to wykonać na piatkę w zamierzonym czasie, jeśli tylko nic nie stanęło mi na drodze. Teraz plany kończą się często ...planami. Czasem udaje mi się niektóre postanowienia zrealizować, ale często dosyć naokoło, na odpierdol albo z wielkim opóźnieniem. Nie lubię tego w nowej mnie.
Tak jest np z moimi postanowieniami wrześniowymi dotyczącymi pracowaniu nad ciałem, nad kondycją, siłą... Może nie jest najgorzej, bo czasem poćwiczę pół godzinki, czasem pomaszeruję, czasem poroweruję, ale nie robię tego regularnie ani systematycznie, tak jak sobie zaplanowałam, bo mi się nie chce, bo nie czuję się często mentalnie na siłach albo nie mogę się to zabrać.
Gdy siedzę całe dnie w domu, bardzo ciężko jest mi się zabrać za cokolwiek. Nie widzę też za wiele sensu ani nie czuję się zmotywowana. Często siadam na kanapie pod kocem i zaczynam skrolować instagrama czytając i oglądając kolejne posty, prowadząc dyskucje z randomami na najgłupsze tematy i się irytując. Albo znowu rozwiązuję bez opamiętania jakieś sudoku na telefonie czy gram w pasjansa. Wszystko, by zabić czas, by minął kolejny głupi dzień. Nie chce się chcieć. Nie czuć wiatru w żaglach. Nie ma po co żyć. Od czasu raka wpadam non stop z radosnej euforii w głęboki dół i z powrotem. Zdarza się, że wstaję pełna energii i motywacji, by po dwóch godzinach zawinąć się w koc i do końca dnia gapić się bezrefleksyjnie w telefon lub gadać do kurczaków na podwórku.
Bywa że kilka godzin walczę ze sobą, by wsiąść na rower i pojechać do cholernego sklepu po składniki na obiad. Nie rzadko moja leniwa ponura strona wygrywa i wieczorem płacę po prostu za żarcie na wynos albo dojadamy jakieś resztki z poprzednich dni.
Innymi razy z kolei wsiadam na rower z lekkością i pedałuję do sklepu okrążną drogą, a wracam jeszcze dłuższą, a potem gotuję trzy różne dania, piekę chleb i jeszcze ciasto, w międzyczasie robiąc 5 prań i składając wszystko ładnie do osobnych skrzynek, a nawet roznosząc po pokojach, myjąc okna, sprzatając w szafach i diabli wiedzą co jeszcze...
Dobrze, że na niderlandzki się zapisałam, to przynajmniej 6 godzin w tygodniu zajmuję się systematycznie czymś konstruktywnym, ale też w tym tygdoniu zapomniałam, że w czwartki mam rano lekcje i jak ten debil zapisałam się beztrosko na comiesiączny zastrzyk w przychodni... Mój łeb źle działa i wielu rzeczy nie ogarniam, wiele zapominam, mylę...
No ale udało mi się z tego wybrnąć. Rano poszłam na niderlandzki i powiedziałam, że za godzinę muszę isć na zastrzyk i może uda mi się wrócić na ostatnią godzine do domu. No i tak przejechałam se rowerem dla relaksu 10 kilosów w trakcie lekcji, by ten durny decapeptyl odebrać. Bo mogę. Potem musiałam zadania se sama zrobić, bo wszystko mamy w necie dostępne cały czas.
Wkurzają mnie już te zastrzyki. To takie uciążliwe, że co miesiąc trzeba naginać do przychodni.
W zeszły weekend rowerowałam sobie wzdłuż strumienia w poszukiwaniu młynów wodnych. Został mi jeszcze jeden ostatni kawałek tego strumienia do przejechania, a potem zrobię z tego osobny wpis. Jak się zbiorę oczywiście.
.
Dziś zrobiłam se z kolei dzień matki i wybrałam się do Brukseli, by zobaczyć w końcu to podziemne muzeum. Miasto pod miastem.mZajrzałam też do muzeum instrumentów muzycznych, ale tylko na szybko, by zobaczyć co tam mają, bo chcę się tam na spokojnie z Młodym wybrać.
Maszerując z dworca do muzeum schowałam się przed ulewą do Bershki, co było głupim pomysłem, bo skoro już tam byłam i zobaczyłam, że są fajne rzeczy, to wyszłam ze sklepu uboższa o stówę. Obrazki z tej wycieczki też dodam w osobnym wpisie, bo teraz trzeba iść spać.