19 marca 2016

Co szkoła robi z człowiekiem?

 20 lat temu zdałam maturę i wkroczyłam w okres zwany dorosłością. Zakończyłam okres codziennego latania z tornistrem do szkoły, odrabiania zadań, stresowania się przed sprawdzianami. Jako osoba dorosła cieszyłam się, że wreszcie nie muszę się uczyć rzeczy, na które nie mam ochoty.

nasze krokusy
Na długi okres czasu mogłam zapomnieć o szkole... No, może nie tak całkiem zapomnieć, bo moja praca była ze szkołami związana dosyć i dzięki temu nigdy nie przestałam być na bieżąco. Prowadziłam nawet czasem lekcje, a raz nawet religię do spółki z księdzem haha. Potem nadszedł czas, gdy moje pociechy założyły tornistry na plecy. Wtedy poznałam szkołę od trochę innej strony. Jednak patrzyć z boku a być uczniem to pewna różnica...

Zawsze lubiłam wspominać swoje szkolne czasy, jednak nigdy - w przeciwieństwie do wielu ludzi - nie chciałam tam wracać w roli ucznia. Mimo, że nie miałam nigdy pod górę, a może właśnie dlatego?  Wysłuchiwałam często z uwagą wspomnień szkolnych moich rodziców i babci. Gdy pracowałam w bibliotece, schodziło się tam sporo dzieciaków w wieku różnym i opowiadali, co też danego dnia wykombinowali, czym udało im się wkurzyć nauczycieli albo co też wymyślili nauczyciele, by uatrakcyjnić życie uczniom. Ze strony zaprzyjaźnionych nauczycieli i wykładowców z kolei dowiadywałam się, jak to wygląda z drugiej strony barykady. Często były to historie wesołe, czasem smutne, a zdarzało się, że miałam wątpliwości co do tego, czy szkoła choć w części spełnia swoją rolę wychowawczo-edukacyjną. Dziś słucham chętnie opowieści moich Młodych. Życie szkoły bowiem to fascynująca wielce sprawa i nigdy mnie nie nudzi. Tymczasem przyszło mi spojrzeć na szkołę z jeszcze innej strony, czyli dorosłego w szkolnej ławce...

Gdy człowiek spogląda wstecz, myśli sobie nie raz "och, jaki ja byłem wtedy głupi" i wydaje mu się, że dziś by się tak  nie zachował, bo jest dorosły.. Taa... Serio-serio? 

Mając  naście lat postrzegałam trzydziestolatków jako osoby stare, ale mądre i rozsądne, które wiedzą już wszystko o życiu i zawsze umieją się należycie zachować. Tymczasem dziś  mam prawie 40 i jakoś  nie czuję się  specjalnie mądra, ani rozsądna, ani nawet stara. Dużo zależy od punktu siedzenia :-)

Mówimy czasem dzieciom, by się nie przejmowały jedną słabą oceną, by nie brali sobie do serca opinii kolegów, by nie przeżywali tak bardzo krytycznych uwag nauczyciela. Wmawiamy im, że mają się uczyć dla siebie, nie dla pani czy pana, nie dla rodziców ani dziadków. NO! Dzieci uczą się dla siebie? Tylko i wyłącznie? Ha! I wydaje wam się, że jakbyście dziś poszli do szkoły, to wcale byście się opinią nauczyciela nie przejmowali? Ani tym, że Kaśka czy Wojtek napisali sprawdzian lepiej od was też nie? A to że pani pochwaliła tylko Zośkę, mimo, że ty i sąsiad z ławki dostałyście taką samą ocenę też by was nie ruszyło? To idźcie do szkoły i się przekonajcie, że wam się tylko wydaje, że jakieś głupie oceny czy pochwały nauczyciela wcale znaczenia nie mają.

No dobra, wiem, że pewnie i tak się nie przyznacie do tego za Chiny Ludowe i będziecie udawać, że poszliście do szkoły dla siebie, żeby się czegoś nowego nauczyć, a ta ocena ani was grzeje ani ziębi, mówi wam tylko, nad czym powinniście więcej popracować... 

nasze krokusy
Ja właśnie dochodzę do wniosku, że szkoła coś robi z człowiekiem.

Na początku tego kursu, na którym teraz jestem, dostaliśmy ankietę do wypełnienia. Jednym z pytań było, czy chcemy mieć większy test na koniec, czy nasza wiedza ma być sprawdzana na bieżąco. Wszyscy jak jeden mąż zaznaczyli opcję numer dwa. Dlatego co tydzień mamy minitesty ze słuchania, pisania, czytania ze zrozumieniem, mowy i zadania domowe (nawiasem mówiąc jest to super). Każdy jest dorosły - w mojej grupie są ludzie w wieku 30-40 lat - większość z wyższym wykształceniem, każdy wie, jakie są fakty i na co się zdecydował, każdy uczy się dla siebie i ma tego pełną świadomość, większość chodzi na ten kurs z chęcią i z chęcią rozmawia po niderlandzku. Nie zmienia to jednak faktu, że gdy nasza docentka zaczyna rozdawać kartki, na których u góry jest miejsce na nazwisko i datę, wszyscy jak jeden zaczynają znacząco wzdychać z niechęcią. Powiem szczerze, że dopóki ona nie zwróciła na to uwagi i nie zaczęła się śmiać, że jesteśmy jak dzieci, to nawet sobie tego nie uświadamiałam, tej zbiorowej, wrodzonej, nieopanowanej niechęci do sprawdzianów. I chyba większość tak ma. Po zwróceniu na ten fakt uwagi, teraz wszyscy jak jeden mąż na widok kartek sprawdzianowych i z zadaniem domowym głośno buczą "NIEEEE!"  :-) Grupa jest fantastyczna - same pozytywnie zakręcone świrusy. Co potwierdza moją powyższą teorię odnoście poważnie dorosłych zachowań po trzydziestce.

nasze krokusy
Tak czy owak wielkie z nas dorosłych są chojraki dopóki się nas nie posadzi w szkolnych ławkach. Wtedy od razu coś się w łeb robi i człowiek zaczyna buczeć na widok sprawdzianu i stresować się przy odpowiedzi.
Tu też myślałam, że tylko ja tak mam. Jednak zrobiłam wywiad w środowisku dorosłych uczniów i już wiem, że nie tylko ja. To jest dopiero głupie i z pozoru dziecinne. Na dzień dzisiejszy nie mam żadnych oporów przy rozmowie po niderlandzku. Chętnie gadam z przypadkowymi ludźmi, ze znajomymi, spokojnie idę do lekarza, do urzędu, gadam z kolegami a także z nauczycielką... dopóki jest to rozmowa o dupie maryny czy sprawach formalnych a nie odpowiedź punktowana. Mam pełną świadomość, że to jest śmieszne i niedorzeczne, ale gdy tylko przyuważam, że nauczyciel podchodzi do naszej grupy (nigdy nie odpowiadamy indywidualnie tylko pracujemy w grupach)  i słucha mojej opowieści i notuje uwagi, zaczynam się stresować i zastanawiać nad poprawnością swojej wypowiedzi, dzięki czemu zwykle robię więcej błędów. No chore po prostu. C.H.O.R.E !

Dziś mi też nikt nie wmówi, że oceny nie są ważne. Choć zanim zaczęłam chodzić na kurs, uważałam inaczej. Punkty są ważne i to nie tylko w tym sensie, że trzeba mieć 50%,   by zaliczyć poziom i  pójść dalej.  Nie tylko dlatego, że pokazują nam, z czego kulejemy i nad czym musimy więcej popracować, choć i to jest istotne. Odpowiednio wysokie punkty są ważne dla naszej satysfakcji i zadowolenia. Nauczyciele nie informują publicznie, ile kto dostał i czy wystarczająco, ale jeden do drugiego zaraz zaziera - ma lepiej niż ja, czy gorzej? I dlaczego lepiej....? Dziwne, ale prawdziwe, bo szkoła coś robi z człowiekiem :-)
nasze krokusy

Tymczasem skończyłam poziom 2.2 i zaczynam 2.4. Jakiś nowy śmieszny pomysł, że można wybrać, czy najpierw się zrobi 2.3 czy 2.4, bo ponoć nie ma wielkiej różnicy. Do tego można po tym 2.4 odpuścić sobie 2.3 i pójść od razu na 3.1. Oczywiście pisząc wcześniej egzamin dopuszczający, który - wedle opinii naszej nauczycielki - "dla naszej grupy powinien być zwykłą formalnością". Nie wiem, na ile to mnie dotyczy, jakże miło po raz kolejny usłyszeć, że jest się w zdolnej, utalentowanej grupie. Mówiłam po pierwszych zajęciach w jesieni, że nie wiem, co ja-sprzątaczka robię pośród tych wszystkich magistrów i doktorów władającymi kilkoma językami każdy, no ale teraz dzięki temu dla mnie satysfakcja tym większa, że udaje mi się trzymać podobny poziom. Jako się rzekło, nie jest to bez znaczenia. Choć teoretycznie uczymy się dla siebie, a nie dla punktów, jednak każdy ma coś z narcyza i uwielbia, gdy go chwalą. Co prawda nikt nie woła "jupi!" jak nauczyciel chwali, ale mordy się cieszą po cichu pod nosem pod nosem hehe.






2 komentarze:

  1. Kurcze hahaha dobry post :) Masz racje wiekszosc ludzi starszych nie chce sie przyznac do tego jak piszesz ... Ja sama np chodzac na kurs jezyka francuskiego strasznie patrzylam na ilosc uzyskana punktow z danego testu :D jak mialam malo to sie zamartwialam bylo mi przykro po prostu przezywalam to ze mi poszlo :) Nawet jak jestesmy dorosli mamy po 20 -30- 40 pare lat to kazdy z Nas z osobna zwraca uwage na to co ktos powiedzial na nasz temat ... np jak ktos powie ze jestesmy grube za chude to sie tym przejmujemy bierzemy wszystko do glowy jak male dzieci , to nie minie nawet twardemu mezczyznie ktory bedzie twierdzil ze go nic nie rusza , zadne slowo hahaha :) A wracajac do szkoly ja bardzo lubie sie uczyc i gdybym miala mozliwosc tu i teraz wrocic do szkoly z mila checia wrocilabym :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też się lubię uczyć, jednak tylko tego, na co mam ochotę. W szkole nie lubiłam chemii (choć byłam na biologiczno-chemicznym, fizyki (z wyjątkiem astronomii) ani historii. Lubiłam się uczyć języków obcych (szkoda, ze miałam tylko rosyjski i niemiecki zamiast np angielskiego czy francuskiego). Polska szkoła była i jest ogromnie stresująca, dlatego nie chciałabym tam wracać nigdy. Natomiast dziś myślę o różnych kursach. Poza niderlandzkim chcę się uczyć francuskiego (a potem na starość może włoskiego czy hiszpańskiego, bo mi się podobają. Poza tym jak zdrowie pozwoli mam jeszcze listę innych kursów: szydełkowanie, robienie na drutach, szycie, taniec, gra na skrzypcach, gitarze etc etc. Jak chociaż ze dwa z tego uda się zrealizować to będzie fajnie :-)

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima