Zastanawialiście się kiedyś, co by było gdyby Wasze dziecko postanowiło uciec z domu?
Nie zastanawialiście sie, bo uważacie siebie na pewno za dobrych rodziców (jeśli nie za wspaniałych, czy wręcz idealnych), zaś Wasze dzieci są zapewne mądre, grzeczne, dobrze wychowane i nie mają żadnych problemów ani najmniejszych powodów by robić TAKIE rzeczy. Laba? Kłamstwo? Wulgaryzmy? Symulowanie choroby? Papierosy? Alkohol? Ucieczka z domu? Próby samobójcze? Nie. Was to zupełnie niedotyczy.... Prawda?
Nie dawno krążyły po sieci (krążą pewnie nadal) informacje na temat bardzo interesującej zabawy zwanej pod nazwą nie.bie.ski.wie.lo.ryb. Taka internetowa forma podwórkowej zabawy w wyzwania, w której jeden drugiemu zleca przez net różne mniej lub bardziej debilne zadania do wykonania. W podwórkowej zabawie nie jeden jadł robaki albo skakał z dachu, żeby udowodnić kolegom, że nie jest cykorem, że jest zajebisty. Moim zdaniem cykorem nie jest tylko ten, kto jest w stanie przeciwstawić się bandzie idiotów a nie ten kto zniży się do ich poziomu, no ale to moje zdanie. Gównażeria od wiek wieków lubi udowadniać rówieśnikom 'jaki to ze mnie gieroj'. Zresztą nie tylko gównażeria - mało to dorosłych i do tego znanych ludzi wylewało se na łeb lodowatą wodę w Ice Bucket Challenge? To niby miało jakiś szczytny cel, ale każda wymówka jest dobra by zabłysnąć przed innymi i zebrać parę lajków... Ten niebieski ssak rybopodobny to też właśnie taki challenge (tych czelendży krąży w sieci od groma i gdy sobie poguglujecie to skarpetki wam się mogą sfilcować od myślenia na temat granic ludzkiej głupoty) tylko dosyć dziwny, bo nie można się cieszyć z jego ukończenia, no chyba że dna piekła, bo samobójców ponoć do nieba nie wpuszczają (ale jeszcze nie byłam, to nie wiem na pewno).
No ale co mnie najbardziej zastanowiło i zaniepokoiło w informacjach na temat tego (w dużej mierze pewnie nadmuchanego przez dziennikarzy zjawiska)? Ano komentarze. Jacy to ludzie są pewni siebie i swoich dzieci. Jakie to ludzie mają wysokie mniemanie o sobie, no bo "jakim to trzeba być rodzicem, by nie zauważyć, że własne dziecko bierze udział w czymś takim?". No jakim - według was - trzeba być rodzicem? Moim zdaniem jak najbardziej całkiem normalnym, czyli takim, który nie każe się nastolatkowi kąpać przy otwartych drzwiach (żeby przypadkiem czegoś pod prysznicem nie robił), który nie sypia z nastolatkiem (z powodu j/w), który nie czyta pamiętnika nastolatki ani smsów, który nie zagląda co 5 minut do komputera nastolatka, który nie odprowadza nastolatka pod szkołę i nie odbiera spod niej, który nie zabrania spotykać się rówieśnikami i chodzić samodzielnie na zakupy, czy do kina. Normalny zwyczajny rodzic nie prowadza nastolatka za rączkę ani nie kontroluje go na każdym kroku, pozwala dziecku na samodzielność, na popełnianie błędów i pakowanie się od czasu do czasu w kłopoty. Dzieci - MOIM ZDANIEM - nie można trzymać w klatce. Jeśli mają wyrosnąć na ludzi i coś w życiu SAMODZIELNIE osiągnąć, muszą od małego sobie same radzić. My dorośli jesteśmy od tego, by je wspierać, dopingować i czuwać, ale nie kontrolować na każdym kroku i prowadzić na łańcuchu jak głupiego barana, bo dziecko wcale nie musi iść tam gdzie my, ono może przecież samo wybrać sobie drogę. My musimy im pomagać, ale nie wyręczać.... Nie, no w sumie można trzymać dziecko w złotej klacie. Dać mu wszystko - jedzenie, odzienie, prywatnego nauczyciela (lub jeszcze lepiej samemu go uczyć), poświęcić mu każdą sekundę swojego życia, nie pokazać mu nigdy telewizji, telefonu, internetu i innych zagrożeń i zła, nie wypuszczać do niebezpiecznego świata, nawet mu znaleźć właściwe towarzystwo rówieśnicze z innego chowu klatkowego... Tylko co będzie, gdy kiedyś rodziców zabraknie? Kto przyniesie jedzenie? Kto kupi ubranie...? Ale można i tak.... To nie moja sprawa.
Każdy zwykły rodzic stara się wychować dziecko najlepiej jak potrafi, przekazać mu swoją wiedzę i swoje wartości, nauczyć je samodzielności, odpowiedzialności za siebie i innych, dać mu wszystko, co tylko może dać. Każdy rodzic chce i próbuje z całych sił być jak najlepszym rodzicem. Jednak każde dziecko jest inne, każdy człowiek jest inny, każdy żyje w innym otoczeniu, innych okolicznościach, ma inne predyspozyjcje i możliwości, każdy wyznaje inne wartości i kieruje się różnymi zasadami.. Nie ma więc jednej słusznej metody na wychowanie dzieci. Każdy musi opracować swoją własną i chyba większość tych metod jest bardzo dobra, ale żadna nie jest doskonała, bo żaden człowiek (ani dorosły ani dziecko) nie jest doskonały i każdy (tak, ty też, na 100%) popełnia co jakiś czas błędy i robi głupie rzeczy, do których czasem nawet się przed sobą samym wstyd przyznać.
Znam swoje dzieci, uczę się ich każdego dnia od dnia poczęcia (ich poczynania w moim brzuchu bardzo wiele mówią o ich zachowaniach dziś) wiem o nich bardzo wiele, słucham, co mają do powiedzenia, obserwuję każdego dnia, zadaję pytania, rozmawiam z nimi o poważnych i mniej poważnych sprawach, staram się przekazać im swoje własne wartości i poprowadzić właściwą ścieżką - jak każdy zwykły rodzic, ale czy jako mama mogę ręczyć głową za swoje dzieci, czy kiedykolwiek mogę mieć stuprocentową pewność, jak zachowa się w danej sytuacji moje dziecko? Nie. Tak samo jak nigdy nie mogę mieć pewności, jak ja sama zachowam się w takiej czy innej nowej, niecodziennej sytuacji. Człowiek jest istotą zagadkową i tajemniczą, do tego zmienną, a dziecko, młody człowieczek, który dopiero życie poznaje i wszystkiego się uczy, kształtuje swój charakter, jest wręcz chodzącą zagadką i niespodzianką, czasem dosyć wybuchową i niebezpieczną zarówno dla siebie jak i innych, szczególnie tych co są najbliżej.
Moje pociechy ciągle mnie zaskakują, ciągle robią mi niespodzianki, z czego nie wszytskie są fajne i miłe. Większości jednak warto doświadczyć, bo one urozmaicają nasze monotonne życie, pozwalają też bardziej docenić i poznać nasze dzieci. Nawet (a może zwłaszcza) te trudne momenty uczą nas czegoś nowego o życiu, o dzieciach i o nas samych. Pozwalają docenić i odkryć na nowo istnienie najbliższych osób, zwracają uwagę na problemy i cementują wzajemne relacje z kochanymi istotami. Dlatego też piszę od czasu do czasu o naszych błędach, wpadkach, pomyłkach i o tym, czego one nas ważnego nauczyły, o czym nam przypomniały. Być może ktoś tu trafi przypadkiem, przeczyta, pomyśli, weźmie do serca i zapamięta jako przestrogę czy też wskazówkę dla siebie samego i swojego żywota.
Gdy coś się dzieje niepokojącego musimy działać razem, czyli być z sobą, poznawać siebie, swoje możliwości i moc naszej małej wspólnoty - naszej rodzinki. Tu na obczyźnie, gdzie nie mamy zbyt wiele osób, na pomoc czy wsparcie których można by liczyć, ze wszystkim musimy sobie radzić sami. Sami w piątkę musimy pokonywać wszelkie trudności i rozwiązywać małe i wielkie problemy. To daje wiele satysfakcji i radości, ale nie zawsze jest łatwo i przyjemnie, czasem trzeba wiele czasu by odkryć, gdzie rura przecieka i że w ogóle przecieka, bo człowiek by się nie spodziewał.... a potem dopiero szukać sposobu na jej naprawienie. Naszym największym 'problemem' jest fakt, że wszyscy pięcioro jesteśmy osobami wielce wrażliwymi, uczuciowymi i empatycznymi. To bardzo utrudnia i komplikuje życie (choć czyni też piękniejszym i niesamowitym), gdy wszystko przeżywa się bardzo intensywnie. Z jednej strony człowiek potrafi się cieszyć byle zachodem słońca czy jednym cieplejszym słowem niczym najdroższym skarbem lub odkryciem, z drugiej każde niefajne zdarzenie, każde przykre słowo przeżywa jak najgorszą katastrofę. Dla własnego dobra jednak lepiej być chyba nieczułym samolubnym skur...nem i mieć wyjebane na wszystko... Nawet powoli próbuję iść w tym kierunku, ale to inna bajka.
Co byście zrobili, gdybyście rano znaleźli w pokoju waszego dziecka list pożegnalny zamiast własnego dziecka?
Pewnie nic...
Bo to was nie dotyczy na 100%.
Wy jesteście wzorowymi rodzicami, więc wasze dzieci nie mają problemów i nigdy nie wpakują się w żadne kłopoty ani nie narobią wam wstydu. W życiu nie pójdą na wagary, nie pobiją się z nikim, nie będą przyklejać gumy pod ławką, nie będą mówić "kurwa", ani szukać w necie tego czego dzieci szukać nie powinny, nie dostaną żadnej uwagi w szkole, nie będą próbować papierosów ani alkoholu na przystanku wieczorami. Taaaak, a ja jestem królową Belgii i dostanę literackką nagrodę Nobla, gdy tylko wydam te herezje w druku...
Tak na codzień jestem jednak zwykłą matką Trójcy Nieświętej, której to matce wydawało się, że w kwestii pomysłów i przygód dzieci własnych już nic zaskoczyć nie może. Jednak znowu się cholera myliłam. Skubańce zawsze coś wymyślą. To była jedna z trudniejszych prób, jakim nas rodziców poddano. (zluzuj majty, Madzia, Młody ma dopiero 5 lat, a dziopy wkraczają w dorosłość - zabawa dopiero się rozkręca).
Znalezienie list pożegnalnego, w którym ktoś informuje pozostałych domowników o odejściu w siną dal, jest niezapomnianym przeżyciem i doświadczeniem życiowym. Nie życzę Wam jednak tego typu ekstremalnych wrażeń, zwłaszcza jeżeli nie należycie do ludzi opanowanych o stalowych nerwach i wielkiej cierpliwości oraz zrozumieniu dla pomysłów młodych ludzi. Ja mam te wszystkie cechy i jestem ponadto trochę obyta w nagłych dziwnych przypadkach dzieci własnych, ale jakiś czas temu rozpoczęłam grę w macierzyństwo na levelu hard, zwanym inaczej: dorastaniem.
Człowiek żyje 40 lat i zaczyna myśleć, że wiele już widział i wiele już przeżył, że już wie jak kiedy się zachowywać i co robić w razie wu.... i w tym momencie dostaje niespodzianie z buta w twarz. Pada na glebę i czuje że umiera z bólu i przerażenia. Nie ma gorszych momentów, gdy wiesz że musisz działać szybko, ale nie wiesz zupełnie co robić, bo każde rozwiązanie wydaje się złe lub bez sensu...
Tym razem problem udało się pokonać w ciągu pół godziny, ale ten epizod dostarczył mi, nam wszystkim, niesamowitych przeżyć i mocnych wrażeń.
Napisała list pożegnalny, spakowała torbę i sobie poszła. Tak zwyczajnie, po prostu, jak gdyby nigdy nic wyszła z domu po cichu. Wyszła żeby nie wracać już nigdy. Nie zastanawiała się nad konsekwencjami. Nie myślała, co będzie jutro, po jutrze, za tydzień, nie myślała, co będzie jeść, gdzie będzie spać....
Ty, jak wpieprzysz się w banię os to nie wyjmujesz mapy, ani dżipiesa by zaplanować najkrótszą trasę ucieczki i znaleźć bezpieczne schronienie, tylko spierdalasz przed siebie na oślep.
Ona też uciekała przed problemami, które otoczyły ją niczym rozwścieczone osy i zaczęły kąsać coraz dotkliwiej, a ona nie wiedziała jak się przed nimi bronić i co robić.
To bardzo dzielna istota. Zawsze chce wszystko robić sama, zawsze chce być dzielna, nie lubi prosić o pomoc. Wszystkie moje dzieci są dzielne, muszą być, bo życie ich nie rozpieszczało za bardzo...
Próbowała samodzielnie wszystkie swoje problemy pokonać. Walczyła i nie dawała poznaki po sobie, że opada z sił, że nie daje już rady. Bo ona nie jest siuśmajtkiem i sama sobie ze wszystkim poradzi. Ona im wszystkim udowodni, że da rady, że jest najlepsza.
Ile może udźwignąć na swoich barkach dziecko?
Trzy nagłe przeprowadzki. Pozostawienie wszystkiego, co się kochało: cztery kąty, własne, łóżko, zabawki, psy, koty, króliki, babcie, dziadek, ciocie, wujki, kuzyni, koleżanki. Tęsknota. Ciągłe Zmiany. Stres. Strach. Obawy.
Obcy kraj, obcy język, dziwne obyczaje, zamachy, dziwni ludzie.
Cztery zmiany szkoły. Nowi koledzy, nowe zasady, nowe zabawy, nowy język którym trzeba się posługiwać na co dzień bardzo dobrze. Drugi nowy język, którego się nie lubi.
Rosnące oczekiwania i wymagania. Im więcej umie, im bardziej się stara, tym większe szkoła ma wymagania. Bezradność.
Dorastanie. Całkowita przemiana - wczoraj chudziutka dziewczynka, dziś kształtna kobieta. Trudno rozpoznać się w lustrze. Do tego trądzik, menstruacja. Niepewność jutra. Strach przed nieznanym.
Szkoła średnia. Liceum. Najgorsza, najhałaśliwsza, najbardziej upierdliwa klasa w szkole. Mnóstwo nauki. Testy, egzaminy, odpowiedzi ustne. Stres. Przemęczenie. Brak zrozumienia. Samotność.
Rodzeństwo. Kłótnie. Zazdrość. Poczucie mniejszej wartości.
Brak uwagi ze strony rodziców... bo praca, bo życie, bo problemy, bo to bo tamto bo siamto owamto... Zawsze coś, gdzieś, po coś, w biegu po ...w sumie niewiadomoco....
Człowiek żyje 40 lat i zaczyna myśleć, że wiele już widział i wiele już przeżył, że już wie jak kiedy się zachowywać i co robić w razie wu.... i w tym momencie dostaje niespodzianie z buta w twarz. Pada na glebę i czuje że umiera z bólu i przerażenia. Nie ma gorszych momentów, gdy wiesz że musisz działać szybko, ale nie wiesz zupełnie co robić, bo każde rozwiązanie wydaje się złe lub bez sensu...
Tym razem problem udało się pokonać w ciągu pół godziny, ale ten epizod dostarczył mi, nam wszystkim, niesamowitych przeżyć i mocnych wrażeń.
Napisała list pożegnalny, spakowała torbę i sobie poszła. Tak zwyczajnie, po prostu, jak gdyby nigdy nic wyszła z domu po cichu. Wyszła żeby nie wracać już nigdy. Nie zastanawiała się nad konsekwencjami. Nie myślała, co będzie jutro, po jutrze, za tydzień, nie myślała, co będzie jeść, gdzie będzie spać....
Ty, jak wpieprzysz się w banię os to nie wyjmujesz mapy, ani dżipiesa by zaplanować najkrótszą trasę ucieczki i znaleźć bezpieczne schronienie, tylko spierdalasz przed siebie na oślep.
Ona też uciekała przed problemami, które otoczyły ją niczym rozwścieczone osy i zaczęły kąsać coraz dotkliwiej, a ona nie wiedziała jak się przed nimi bronić i co robić.
To bardzo dzielna istota. Zawsze chce wszystko robić sama, zawsze chce być dzielna, nie lubi prosić o pomoc. Wszystkie moje dzieci są dzielne, muszą być, bo życie ich nie rozpieszczało za bardzo...
Próbowała samodzielnie wszystkie swoje problemy pokonać. Walczyła i nie dawała poznaki po sobie, że opada z sił, że nie daje już rady. Bo ona nie jest siuśmajtkiem i sama sobie ze wszystkim poradzi. Ona im wszystkim udowodni, że da rady, że jest najlepsza.
Ile może udźwignąć na swoich barkach dziecko?
Trzy nagłe przeprowadzki. Pozostawienie wszystkiego, co się kochało: cztery kąty, własne, łóżko, zabawki, psy, koty, króliki, babcie, dziadek, ciocie, wujki, kuzyni, koleżanki. Tęsknota. Ciągłe Zmiany. Stres. Strach. Obawy.
Obcy kraj, obcy język, dziwne obyczaje, zamachy, dziwni ludzie.
Cztery zmiany szkoły. Nowi koledzy, nowe zasady, nowe zabawy, nowy język którym trzeba się posługiwać na co dzień bardzo dobrze. Drugi nowy język, którego się nie lubi.
Rosnące oczekiwania i wymagania. Im więcej umie, im bardziej się stara, tym większe szkoła ma wymagania. Bezradność.
Dorastanie. Całkowita przemiana - wczoraj chudziutka dziewczynka, dziś kształtna kobieta. Trudno rozpoznać się w lustrze. Do tego trądzik, menstruacja. Niepewność jutra. Strach przed nieznanym.
Szkoła średnia. Liceum. Najgorsza, najhałaśliwsza, najbardziej upierdliwa klasa w szkole. Mnóstwo nauki. Testy, egzaminy, odpowiedzi ustne. Stres. Przemęczenie. Brak zrozumienia. Samotność.
Rodzeństwo. Kłótnie. Zazdrość. Poczucie mniejszej wartości.
To nie jest zwykły Springtrap, to Springtrap namalowany przez Nastocórkę |
Jaką trzeba być matką, by co dnia czuć dumę ze świetnych osiągnięć dziecka, by podziwiać liczne talenty i zdolności, by cieszyć się, że dziecko jest wesołe, pogadane, towarzyskie, zaradne, że tak szybko dorasta i nie pomyśleć nawet, że to wszystko może być dla samego dziecka jednym wielkim niczego nie wartym gównem?
Jaką trzeba być matką, by nie zauważyć, że dziecko zaczęło czuć się nieszczęśliwe i samotne? Jaką trzeba być matką, by zapomnieć, że pozory często mylą?
Jaką trzeba być matką by nie zauważyć cichego wołania o pomoc?
Nie zauważyłam, coś przegapiłam, nie myślałam, nie zastanawiałam się, cieszyłam się tym co jest i gnałam na przód. Trudno jest być mamą nastolatek. Jednak wcale nie łatwiej, może nawet trudniej jest być nastolatką. A już bycie wrażliwą nastolatką na emigracji może być nie do udźwignięcia chwilami....
My rodzice jesteśmy czasem ślepi. Wydaje nam się, że jak dziecko wiecznie się śmieje, dogaduje, hałasuje i dokazuje, to wszystko z nim jest wporząsiu i nie musimy się o nie martwić. Jak do tego ma świetne wyniki w szkole, interesujące hobby, otacza je wianuszek kolegów i koleżanek to już jesteśmy spokojni o nie i nawet przez moment nie pomyślimy, że coś może być nie tak, że to wszystko co oglądamy każdego dnia patrząc na naszą pociechę to tylko ładne opakowanie, które skrywa w swym wnętrzu przerażajace tornado wściekłości, smutku, tęsknoty, bezradności, niepokoju, strachu, samotności, braku wiary w siebie i wielu innych ponurych wiatrów.
Tornado zbiera wszystkie nawet najdrobniejsze okruchy zła i rośnie w siłę. Gdy go nie powstrzymamy i nie rozproszymy ciągle zbierających się czarnych chmur w końcu coś nie wytrzyma i pierdolnie z hukiem, a usuwanie szkód i sprzątanie bałaganu może zająć nawet dobrych kilka lat.
U nas poszło w miarę sprawnie. Nastocórka dziś przyznaje, że to było bardzo głupie i - jak to bywa w takich sytuacjach - nie za bardzo przemyślane. Ja przyznaję, że zlekceważyłam niepokojące sygnały, bo dziecko zdecydowanie nie wyglądało na kogoś kto może mieć takiego megadoła, z którego nie da rady samodzielnie się wydobyć.
Zapytacie być może, co było powodem? Ha, sama bym to chciała wiedzieć. Nic się specjalnego nie wydarzyło, a jednoczeście wydarzyło się bardzo wiele, zbyt wiele jak na jedną młodziutką istotę...
Ile razy człowiek wstaje rano albo i budzi się w nocy i nie wie, co dalej, jak ogarnąć cały ten burdel zwany życiem? Jak często człowiek ma dość wszystkiego? Ile razy miało się ochotę zostawić wszystko i pójść w diabły, gdzie nikt nie będzie od nas niczego chciał. Jedni tylko tak mówią, inni rozważają taką opcję na poważnie.
Ona to zrobiła.
Zostawiła wszystko i sobie poszła. Człowiekowi wydaje się czasem, że od problemów można uciec. Można, ale tylko po to by wpakować się w inne, zwykle jeszcze gorsze....
Człowiek (nie ważne czy ma 10, 20 czy 50 lat) zdesperowany, pozbawiony nadziei, zmęczony ciągłą walką z problemami i spełnianiem oczekiwań innych ludzi nie zastanawia się nad konsekwencjami, po prostu wie, że musi coś zrobić, by nie zwariować, a może zrobić bardzo wiele głupich rzeczy, może wybrać najgorsze wyjście z możliwych.
Co się wydarzyło? Jakie to dziecko może mieć niby problemy? (niejeden debil zapyta na pewno, więc odpowiem w skrócie).
Kilka lat temu zostawiły wszystko, co znały i kochały: babcie, dziadka, ciocię, wujków, psy, koty, króliki, swoje łóżko, swój pokój, zabawki i znane kąty, zakamarki oraz koleżanki. Zamieszkały z mamą u obcego faceta w obcym mieszakniu, obcym mieście, gdzie poszły do nowej szkoły, musiały poznawać nowych kolegów i nowych nauczycieli. Facet był fajny i dobry, ale zabrał im trochę mamę, z którą wcześniej spędzały każdą wolną chwilę i mogły się do niej tulić bez ograniczeń. Potem pojawiła się jeszcze jedna konkurancja w postaci braciszka (kochany i słodki, ale matka miała przez niego mniej czasu dla nich).
Już prawie się zadomowiły, gdy znów przyszło wszystko zostawić. Tym razem wylądowały w ogromnym mieście, wśród dziwnych ludzi mówiących w dziwnym obcym, kompletnie niezrozumiałym języku. Poszły do szkoły, gdzie nie rozumiały ani jednego słowa, nie znały nikogo i z nikim nie mogły się porozumieć, gdzie dzikie niewychowane po ludzku bachory (zwane tam dziećmi) je wyśmiewały i biły. Po tych niemiłych doświadczeniach trafiły w końcu w inne miejsce - spokojne, przyjazne i dobre, ale tak samo obce i niezrozumiałe.
Pierwsze lata upłynęły na poznawaniu języka, zwyczajów, ludzi itd itd.
Potem przyszła kolejna zmiana szkoły i pierwszy krok w dorosłość - skończyły 12 lat, dostały dowód osobisty, musiały same dostać się do szkoły autobusami, rowerami, odnaleźć się wśród nowych kolegów, nowego systemu nauki i szkolnych obowiązków. W nowej szkole jest blisko 2 tysiące rozwrzeszczanych nastolatków z całego świata - jedni są mili i pomocni, inni wprost przeciwnie. Trzeba się nauczyć żyć pośród tej gromady, co nie zawsze jest łatwe szczególnie dla obcych.
Okazuje się że dziewczyny z Polski (które nie tu się wychowały) nie zawsze rozumieją tutejsze zabawy, tutejsze gusta muzyczne, hobby i sposób życia (i vice versa). Młoda mówi, że czasem nie idzie się dogadać, bo oni kompletnie czym innym się interesują niż nastolatki polskie, z którymi ona ma cały czas kontakt przez internet. Tu co innego jest modne, co innego się słucha, co innego ogląda, z czego innego się śmieje.
W międzyczasie rozpoczął się ten bardzo nieprzyjemny i trudny do ogarnięcia proces zwany dorastaniem, kiedy to człowiek nie jest już dzieckiem, ale nie jest jeszcze dorosłym i tak samo się czuje. Mówi, się że cudze dzieci szybko rosną, bo rodzice zwykle nie widzą, jak rosną ich dzieci. Tymczasem ja widziałam, bo Młoda rosła i zmieniała się po prostu w oczach. 2 lata temu nosiła jeszcze rozmiar 140 i buty 36, dziś 164 i 39. Nie wiem, jak wy, ale ja gdy nagle zmieniałam fryzurę (np obcinałam bardzo długie włosy na całkiem krótkie albo farbowałam na jakiś odjechany kolor) przez kilka dni nie mogłam się przyzwyczaić do widoku mojego odbicia w lustrze. Jak zatem musi się czuć dziewczyna patrząc na siebie w lustrze, gdzie zamiast chudziny z wystającymi żebrami widzi zaokrągloną tam gdzie trzeba kobietę? Zmiana jest ogromna. Jak czuje się w klasie, gdzie tylko paru chłopaków jest od niej wyższych i to nie dużo?
Jak czuje się inna dziewczyna, która mimo że starsza, jest drobniejsza od swojej "małej" siostrzyczki? Dorastanie to bardzo niesprawiedliwy, ciężki do zrozumienia i trudny czas.
Żeby na tym jeszcze był koniec, to pal licho. A tu jeszcze ten cholerny trądzik. W czasie, gdy człowiek najbardziej zwraca uwagę na wygląd - chce ładnie wyglądać, chce się podobać - pojawia się to gówno na twarzy i dekolcie. Nie dość, że psuje wygląd to boli. Ledwie jedna wybrała antybiotyk i pożegnała na długi czas to paskudztwo, już drugiej spaskudziło buzię. Zanim medykamenty zaczną działać, potrzeba czasu niestety.
Trądzik to jednak nic przy menstruacji, zwłaszcza takiej, co trwa ponad tydzień i której towarzyszy nieziemski ból. Ze swojej młodości pamiętam, że najgorsza w tym bólu (poza tym, że zwykłe środki dostępne bez recepty nie działały - potem odkryłąm ketonal) była świadomość, że za miesiąc znowu to samo, i za następny też, i kolejne tak samo, systematycznie co miesiąc mdlejesz z bólu i nic nie możesz z tym zrobić. No i ten stan napięcia przedmiesiączkowego - stara baba jak ja czasem nie może ze sobą zdzierżyć w te dni, a co dopiero dziewczynka. Jak tu się cieszyć z dorastania, bycia kobietą? Lekarz rodzinny nic nie poradził, na wizytę u gina trzeba czekać dłuuuuuugo. Czekamy...
Do tego jakieś drobiazgi: testy, sprawdziany, stres, fochy koleżanek, irytujące zachowania kolegów, upierdliwość starych i rodzeństwa, pogoda, zmęczenie....
i BUM!
Pójdę przed siebie. Odejdę. Ucieknę od tych debili wszystkich. Skończę z tym raz na zawsze. Wreszcie przestanę być dla wszystkich ciężarem. I tak wszyscy mają mnie w dupie. Nikt pewnie nawet nie będzie mnie szukał ani po mnie płakał czy tęsknił...
Mieliście kiedyś TAKIEGO doła? Ja i owszem. Zdarzyło się kilka razy być w czarnej dupie skąd jest tylko - jak się wydaje - jedno wyjście: ODEJŚĆ. Na zawsze. Gdzieś. Donikąd. Przedsiebie. Lub. Po prostu Nazawsze.
NIE ŻYCZĘ NIKOMU ANI TAKICH MYŚLI ANI TAKICH DOŚWIADCZEŃ.
Na wszelki wypadek (nawet jeśli ciągle uważacie, że takie rzeczy was nie dotyczą) rozejrzyjcie się teraz wokoło po swoim domu, bo może ktoś z najbliższych woła bezdźwięcznie o pomoc i prosi o wsparcie, czy uwagę. Może trzeba właśnie kogoś bardziej niż zwykle przytulić?
U nas wszystko dobrze się skończyło. Dziecko wróciło do domu. Przytuliliśmy się wszyscy. Popłakaliśmy się wszyscy ze szczęścia, troski, strachu i innych trudnych emocji. A potem gadaliśmy, wyjaśnialiśmy, pytaliśmy, odkręcaliśmy.... mijały godziny, dni, tygodnie...
Nie zastanawiamy się, co by było gdyby, bo to nikomu do szczęścia zwykle potrzebne nie jest. Przeanalizowaliśmy za to dogłębnie 'dlaczego?'. Znaleźliśmy razem mnóstwo odpowiedzi i rozwiązań. Jest już dobrze, ale powinno być i może być jeszcze lepiej, tylko trzeba nad tym popracować jeszcze sporo. Jesteśmy na dobrej drodze i dopóki znowu ktoś się nie zgubi, nie wpadnie do doła lub czarnej dziury, będziemy maszerować dalej przed siebie i walczyć o nasze szczęście. Bo o szczęście ciągle trzeba walczyć, a ono czasem chce od nas uciec... A czasem my chcemy uciec od szczęścia...
Dlaczego o tym opowiadam publicznie? Dlatego, że to ważne wydarzenie i dlatego że nie uważam tego za porażkę czy niepowodzenie ani tym bardziej powód do wstydu. Dla mnie to wbrew pozorom przygoda dobra i potrzebna. Taki solidny kop w dupsko na opamiętanie jest czasem potrzebny. Zrozumiałam ponadto, a raczej utwierdziłam się w przekonaniu, że mam bardzo silne i odważne dzieci. Że wszyscy jesteśmy dzielni i każde może liczyć na drugiego w trudnych sytuacjach. Czasem warto przeżyć trudne chwile, by zauważyć i docenić to co się ma. Mamy siebie, mamy tak wiele...
My rodzice jesteśmy czasem ślepi. Wydaje nam się, że jak dziecko wiecznie się śmieje, dogaduje, hałasuje i dokazuje, to wszystko z nim jest wporząsiu i nie musimy się o nie martwić. Jak do tego ma świetne wyniki w szkole, interesujące hobby, otacza je wianuszek kolegów i koleżanek to już jesteśmy spokojni o nie i nawet przez moment nie pomyślimy, że coś może być nie tak, że to wszystko co oglądamy każdego dnia patrząc na naszą pociechę to tylko ładne opakowanie, które skrywa w swym wnętrzu przerażajace tornado wściekłości, smutku, tęsknoty, bezradności, niepokoju, strachu, samotności, braku wiary w siebie i wielu innych ponurych wiatrów.
Tornado zbiera wszystkie nawet najdrobniejsze okruchy zła i rośnie w siłę. Gdy go nie powstrzymamy i nie rozproszymy ciągle zbierających się czarnych chmur w końcu coś nie wytrzyma i pierdolnie z hukiem, a usuwanie szkód i sprzątanie bałaganu może zająć nawet dobrych kilka lat.
U nas poszło w miarę sprawnie. Nastocórka dziś przyznaje, że to było bardzo głupie i - jak to bywa w takich sytuacjach - nie za bardzo przemyślane. Ja przyznaję, że zlekceważyłam niepokojące sygnały, bo dziecko zdecydowanie nie wyglądało na kogoś kto może mieć takiego megadoła, z którego nie da rady samodzielnie się wydobyć.
Zapytacie być może, co było powodem? Ha, sama bym to chciała wiedzieć. Nic się specjalnego nie wydarzyło, a jednoczeście wydarzyło się bardzo wiele, zbyt wiele jak na jedną młodziutką istotę...
Ile razy człowiek wstaje rano albo i budzi się w nocy i nie wie, co dalej, jak ogarnąć cały ten burdel zwany życiem? Jak często człowiek ma dość wszystkiego? Ile razy miało się ochotę zostawić wszystko i pójść w diabły, gdzie nikt nie będzie od nas niczego chciał. Jedni tylko tak mówią, inni rozważają taką opcję na poważnie.
Ona to zrobiła.
Zostawiła wszystko i sobie poszła. Człowiekowi wydaje się czasem, że od problemów można uciec. Można, ale tylko po to by wpakować się w inne, zwykle jeszcze gorsze....
Człowiek (nie ważne czy ma 10, 20 czy 50 lat) zdesperowany, pozbawiony nadziei, zmęczony ciągłą walką z problemami i spełnianiem oczekiwań innych ludzi nie zastanawia się nad konsekwencjami, po prostu wie, że musi coś zrobić, by nie zwariować, a może zrobić bardzo wiele głupich rzeczy, może wybrać najgorsze wyjście z możliwych.
Co się wydarzyło? Jakie to dziecko może mieć niby problemy? (niejeden debil zapyta na pewno, więc odpowiem w skrócie).
Kilka lat temu zostawiły wszystko, co znały i kochały: babcie, dziadka, ciocię, wujków, psy, koty, króliki, swoje łóżko, swój pokój, zabawki i znane kąty, zakamarki oraz koleżanki. Zamieszkały z mamą u obcego faceta w obcym mieszakniu, obcym mieście, gdzie poszły do nowej szkoły, musiały poznawać nowych kolegów i nowych nauczycieli. Facet był fajny i dobry, ale zabrał im trochę mamę, z którą wcześniej spędzały każdą wolną chwilę i mogły się do niej tulić bez ograniczeń. Potem pojawiła się jeszcze jedna konkurancja w postaci braciszka (kochany i słodki, ale matka miała przez niego mniej czasu dla nich).
Już prawie się zadomowiły, gdy znów przyszło wszystko zostawić. Tym razem wylądowały w ogromnym mieście, wśród dziwnych ludzi mówiących w dziwnym obcym, kompletnie niezrozumiałym języku. Poszły do szkoły, gdzie nie rozumiały ani jednego słowa, nie znały nikogo i z nikim nie mogły się porozumieć, gdzie dzikie niewychowane po ludzku bachory (zwane tam dziećmi) je wyśmiewały i biły. Po tych niemiłych doświadczeniach trafiły w końcu w inne miejsce - spokojne, przyjazne i dobre, ale tak samo obce i niezrozumiałe.
Pierwsze lata upłynęły na poznawaniu języka, zwyczajów, ludzi itd itd.
Potem przyszła kolejna zmiana szkoły i pierwszy krok w dorosłość - skończyły 12 lat, dostały dowód osobisty, musiały same dostać się do szkoły autobusami, rowerami, odnaleźć się wśród nowych kolegów, nowego systemu nauki i szkolnych obowiązków. W nowej szkole jest blisko 2 tysiące rozwrzeszczanych nastolatków z całego świata - jedni są mili i pomocni, inni wprost przeciwnie. Trzeba się nauczyć żyć pośród tej gromady, co nie zawsze jest łatwe szczególnie dla obcych.
Okazuje się że dziewczyny z Polski (które nie tu się wychowały) nie zawsze rozumieją tutejsze zabawy, tutejsze gusta muzyczne, hobby i sposób życia (i vice versa). Młoda mówi, że czasem nie idzie się dogadać, bo oni kompletnie czym innym się interesują niż nastolatki polskie, z którymi ona ma cały czas kontakt przez internet. Tu co innego jest modne, co innego się słucha, co innego ogląda, z czego innego się śmieje.
W międzyczasie rozpoczął się ten bardzo nieprzyjemny i trudny do ogarnięcia proces zwany dorastaniem, kiedy to człowiek nie jest już dzieckiem, ale nie jest jeszcze dorosłym i tak samo się czuje. Mówi, się że cudze dzieci szybko rosną, bo rodzice zwykle nie widzą, jak rosną ich dzieci. Tymczasem ja widziałam, bo Młoda rosła i zmieniała się po prostu w oczach. 2 lata temu nosiła jeszcze rozmiar 140 i buty 36, dziś 164 i 39. Nie wiem, jak wy, ale ja gdy nagle zmieniałam fryzurę (np obcinałam bardzo długie włosy na całkiem krótkie albo farbowałam na jakiś odjechany kolor) przez kilka dni nie mogłam się przyzwyczaić do widoku mojego odbicia w lustrze. Jak zatem musi się czuć dziewczyna patrząc na siebie w lustrze, gdzie zamiast chudziny z wystającymi żebrami widzi zaokrągloną tam gdzie trzeba kobietę? Zmiana jest ogromna. Jak czuje się w klasie, gdzie tylko paru chłopaków jest od niej wyższych i to nie dużo?
Jak czuje się inna dziewczyna, która mimo że starsza, jest drobniejsza od swojej "małej" siostrzyczki? Dorastanie to bardzo niesprawiedliwy, ciężki do zrozumienia i trudny czas.
Żeby na tym jeszcze był koniec, to pal licho. A tu jeszcze ten cholerny trądzik. W czasie, gdy człowiek najbardziej zwraca uwagę na wygląd - chce ładnie wyglądać, chce się podobać - pojawia się to gówno na twarzy i dekolcie. Nie dość, że psuje wygląd to boli. Ledwie jedna wybrała antybiotyk i pożegnała na długi czas to paskudztwo, już drugiej spaskudziło buzię. Zanim medykamenty zaczną działać, potrzeba czasu niestety.
Trądzik to jednak nic przy menstruacji, zwłaszcza takiej, co trwa ponad tydzień i której towarzyszy nieziemski ból. Ze swojej młodości pamiętam, że najgorsza w tym bólu (poza tym, że zwykłe środki dostępne bez recepty nie działały - potem odkryłąm ketonal) była świadomość, że za miesiąc znowu to samo, i za następny też, i kolejne tak samo, systematycznie co miesiąc mdlejesz z bólu i nic nie możesz z tym zrobić. No i ten stan napięcia przedmiesiączkowego - stara baba jak ja czasem nie może ze sobą zdzierżyć w te dni, a co dopiero dziewczynka. Jak tu się cieszyć z dorastania, bycia kobietą? Lekarz rodzinny nic nie poradził, na wizytę u gina trzeba czekać dłuuuuuugo. Czekamy...
Do tego jakieś drobiazgi: testy, sprawdziany, stres, fochy koleżanek, irytujące zachowania kolegów, upierdliwość starych i rodzeństwa, pogoda, zmęczenie....
i BUM!
Pójdę przed siebie. Odejdę. Ucieknę od tych debili wszystkich. Skończę z tym raz na zawsze. Wreszcie przestanę być dla wszystkich ciężarem. I tak wszyscy mają mnie w dupie. Nikt pewnie nawet nie będzie mnie szukał ani po mnie płakał czy tęsknił...
Mieliście kiedyś TAKIEGO doła? Ja i owszem. Zdarzyło się kilka razy być w czarnej dupie skąd jest tylko - jak się wydaje - jedno wyjście: ODEJŚĆ. Na zawsze. Gdzieś. Donikąd. Przedsiebie. Lub. Po prostu Nazawsze.
NIE ŻYCZĘ NIKOMU ANI TAKICH MYŚLI ANI TAKICH DOŚWIADCZEŃ.
Na wszelki wypadek (nawet jeśli ciągle uważacie, że takie rzeczy was nie dotyczą) rozejrzyjcie się teraz wokoło po swoim domu, bo może ktoś z najbliższych woła bezdźwięcznie o pomoc i prosi o wsparcie, czy uwagę. Może trzeba właśnie kogoś bardziej niż zwykle przytulić?
U nas wszystko dobrze się skończyło. Dziecko wróciło do domu. Przytuliliśmy się wszyscy. Popłakaliśmy się wszyscy ze szczęścia, troski, strachu i innych trudnych emocji. A potem gadaliśmy, wyjaśnialiśmy, pytaliśmy, odkręcaliśmy.... mijały godziny, dni, tygodnie...
Nie zastanawiamy się, co by było gdyby, bo to nikomu do szczęścia zwykle potrzebne nie jest. Przeanalizowaliśmy za to dogłębnie 'dlaczego?'. Znaleźliśmy razem mnóstwo odpowiedzi i rozwiązań. Jest już dobrze, ale powinno być i może być jeszcze lepiej, tylko trzeba nad tym popracować jeszcze sporo. Jesteśmy na dobrej drodze i dopóki znowu ktoś się nie zgubi, nie wpadnie do doła lub czarnej dziury, będziemy maszerować dalej przed siebie i walczyć o nasze szczęście. Bo o szczęście ciągle trzeba walczyć, a ono czasem chce od nas uciec... A czasem my chcemy uciec od szczęścia...
Dlaczego o tym opowiadam publicznie? Dlatego, że to ważne wydarzenie i dlatego że nie uważam tego za porażkę czy niepowodzenie ani tym bardziej powód do wstydu. Dla mnie to wbrew pozorom przygoda dobra i potrzebna. Taki solidny kop w dupsko na opamiętanie jest czasem potrzebny. Zrozumiałam ponadto, a raczej utwierdziłam się w przekonaniu, że mam bardzo silne i odważne dzieci. Że wszyscy jesteśmy dzielni i każde może liczyć na drugiego w trudnych sytuacjach. Czasem warto przeżyć trudne chwile, by zauważyć i docenić to co się ma. Mamy siebie, mamy tak wiele...
Przytulam mocno!
OdpowiedzUsuń