Kiedyś ktoś mi powiedział, że jak mi sie wydaje, iż nie mam czasu, to powinnam sobie znaleźć dodatkowe zajęcie, a bardzo szybko się przekonam, że jednak mam więcej czasu niż mi się wydaje. Ta metoda faktycznie działa i staram się z niej korzystać, ile się da. Jednak wszystko ma swoje granice i w końcu przychodzi taki moment, że już się nie da więcej wcisnąć w czasoprzestrzeń a jak się uda coś wcisnąć, to coś innego wypadnie. No, jak to mówią, wyżej dupy nie podskoczysz, ale można próbować...
Nie publikuję ostatno zbyt wiele, bo nie mam czasu. Od czasu do czasu spisuję nowe przemyślenia, by przy czasie je dopracować i opublikować, ale ...nie mam czasu.
czasem dobrze się zatrzymać i popatrzeć wkoło |
Pracuję około 30 godzin w tygodniu (no wiem, mówiłam już pewnie ze 100 razy). 30 godzin to dużo godzin jak się przy tym dojeżdża rowerem po 10 km, ma własny dom, męża, troje dziecków w tym dwie nastolatki z 2 tysiącami problemów oraz na dokładkę królika i trochę własnych zajęć dodatkowych. Jest na prawdę co robić i nad czym myśleć. To kosztuje dużo energii, czasu i nerwów...
Zrezygnowałam z wolontariatu w bibliotece bo wyżej dupy... Może kiedyś tam wrócę, bo to zajęcie relaksujące i przyjemne. Może kiedyś..
Nie dawno postanowiłam zmienić biuro i właśnie jestem w trakcie. Nagle stwierdziłam, że mam dość Start People, bo po pierwsze zamknęli kantor w najbliższej okolicy (do którego miałam i tak 12 km z domu i ponad 20 km od klienta piątkowego) i który był czynny tylko w piątki, po drugie za często zdarza im sie zapominac o przysłaniu formularzy do wypełnienia (ileż razy można się dopominać), po trzecie płacą raz tak raz srak, nigdy nie wiem, kiedy dostanę jakieś pieniądze, po czwarte w innych biurach są różne dodatki, a w SP tylko łysa wypłata (no dodatek za przejazdy to nie dodatek). W nowym biurze dostanę dodatkowo do wypłaty ubezpieczenie szpitalne i dentystyczne oraz ELEKTRYCZNY ROWER. To ostatnie baaaardzo mi się podoba, zwłaszcza, że tego roweru mogę używać bez ograniczeń (zgodnie z regulaminem) także w prywatnych wycieczkach, w weekendy itp, a naprawy w razie wu opłaca firma.
Jak się zmienia biuro? Sprawa niby prosta ale i dość skomplikowana zarazem.
Ja zaczęłam od znalezienia nowego biura (jak chyba większość ludzi robi). Tych biur jest wszędzie od groma i ciężko tak na pierwszy rzut oka zgadnąć, które jest dobre a w którym jeszcze gorzej będzie. Doszłam do wniosku, że najlepszą wiedzę w tej kwestii będą mieć tubylcy, bo tylko oni tak na prawdę znają wszystkie opinie i plotki z okolicy :-) Tak się składa, że Młody ma w klasie koleżankę, której mama pracuje w branży, więc zapytałam ją gdzie i dlaczego warto właśnie to biuro wybrać. Nawet mnie umówiła ze swoją szefową i zawiozła na miejsce. W większości biur przyprowadzanie nowych koleżanek zwykle jest opłacalne (premia), ale ta znajoma - jak większość rodziców kolegów moich dzieci - jest bardzo sympatyczna, pomocna i przyjacielska.... Jak czytam opinie rodaków na temat Belgów (jacy to oni niedobrzy) to sobie myślę, że w jakimś dziwnym miejscu mieszkamy, bo "nasi" Belgowie są w większości po prostu serdeczni, mili, pomocni i weseli... (ponuraki i niemili też się zdarzają oczywiście i wiem, że czasem jedna łyżka dziegciu może spieprzyć cały ten miód, kiedy się samemu nie jest optymistą z dystansem do siebie i świata). No ale szczegół.
Gdy babka zobaczyła moją umowę (tygodniowa ...na czas nieokreślony), stwierdziła, że musi się zapytać prawnika, jak takie dziwo należy rozwiązać. Ostateczie jednak okazało się, że mnie obowiązuje 6tygodniowy okres wypowiedzenia. Jedna z moich klientek zadzwoniła do mojego przyszłego biura i kazała im (tak, to właściwe określenie) przysłać mi gotowe wypowiedzenie do podpisania i wysłania do SP, bo tak przecież będzie mi łatwiej niż samemu pisać po obcemu. Co też migiem uczynili. Bo klientów to ja też mam udanych - troszczą się o swoją sprzątaczkę :-)
Największy kłopot w zmianie biura polega - moim zdaniem - na tym, że każdy klient musi też wypowiedzieć umowę z poprzednim biurem i to musi być zsynchronizowane w czasie z moim 6tygodniowym wypowiedzeniem (czas wypowiedzenia zależny jest od różnych czynników). Klienta obowiązuje zawsze 4tygodniowy okres wypowiedzenia. Oczywiście nie każdy klient musi chcieć zmieniać biuro, niektórzy zapewne wolą zmienić pomoc domową, ale zostać z ulubionym biurem. Moi klienci zdeklarowali że idą ze mną... No zobaczymy... Każdego z osobna należało poinformować, że zmieniam biuro i że jak życzy sobie, bym u niego nadal pracowała, to on też musi zmienić biuro. Trochę młyn i zamieszanie, bo nie jestem pewna, czy wszyscy o tym pamiętają, a nie będę się jak głupia co tydzień pytać każdego. Niektóre babcie z kolei nie bardzo ogarniają o co w ogóle chodzi, zwłaszcza te które mówią dialektem i których w związku z powyższym rozumiem (z wzajemnością) tak średnio na jeża, bo dopiero jestem w trakcie przysfajania dialektu, a niestety nie ma szkoły uczącej "godać po tutyjszymu". Komplikowanie sobie i innym życia to moja specjalność... Przekonam się niedługo co z tego mojego pomysłu wyniknęło i jak się jeżdzi tym elektrycznym rowerem.
Największy kłopot w zmianie biura polega - moim zdaniem - na tym, że każdy klient musi też wypowiedzieć umowę z poprzednim biurem i to musi być zsynchronizowane w czasie z moim 6tygodniowym wypowiedzeniem (czas wypowiedzenia zależny jest od różnych czynników). Klienta obowiązuje zawsze 4tygodniowy okres wypowiedzenia. Oczywiście nie każdy klient musi chcieć zmieniać biuro, niektórzy zapewne wolą zmienić pomoc domową, ale zostać z ulubionym biurem. Moi klienci zdeklarowali że idą ze mną... No zobaczymy... Każdego z osobna należało poinformować, że zmieniam biuro i że jak życzy sobie, bym u niego nadal pracowała, to on też musi zmienić biuro. Trochę młyn i zamieszanie, bo nie jestem pewna, czy wszyscy o tym pamiętają, a nie będę się jak głupia co tydzień pytać każdego. Niektóre babcie z kolei nie bardzo ogarniają o co w ogóle chodzi, zwłaszcza te które mówią dialektem i których w związku z powyższym rozumiem (z wzajemnością) tak średnio na jeża, bo dopiero jestem w trakcie przysfajania dialektu, a niestety nie ma szkoły uczącej "godać po tutyjszymu". Komplikowanie sobie i innym życia to moja specjalność... Przekonam się niedługo co z tego mojego pomysłu wyniknęło i jak się jeżdzi tym elektrycznym rowerem.
Wszyscy mówią mi, że powinnam mieć prawo jazdy, bo dziś bez tego nie można żyć i w sumie prawie udało się im mnie przekonać.... Przypomnę jednak, że w tym tygodniu skończyłam 40 (słownie: czterdzieści) lat i ciagle żyję, a nawet dość dobrze się mam, z czego wnioskuję, że jednak bez umiejętności kierowania samochodem żyć się daje. Co więcej ma to sporo zalet. Dzięki zapieprzaniu wszędzie na rowerze mimo jakże zacnego wieku ciągle mam zgrabny zadek, świetną kondycję, końskie zdrowie i jestem opalona (w ogóle fajna jestem, piękna, mądra, skromna i tak dalej, ale to już z rowerowaniem nie ma nic wspólnego - taka się po prostu urodziłam).
No ale w sumie co mi szkodzi sprawdzić, jak wygląda w Belgii uzyskiwanie uprawnień do poruszania się po drogach samochodami? Dowiedziałam się na przykład, że w tym dziwnym kraju nie trzeba chodzić na kurs teorii. MOŻNA, ale nie jest to obowiązkowe. Jak ktoś uznaje, że zna przepisy drogowe itd, to idzie do punktu egzaminacyjnego i mówi, że chce zdawać egzamin teoretyczny na prawo jazdy, płaci te kilkanaście euro i zdaje. Uda się, to można zapisywać się na kurs praktyczny, który też jest ciekawy, ale o tym innym razem... Jak się nie uda zdać 2 razy pod rząd, wtedy dopiero obowiązkowo trzeba zaliczyć kurs teorii i próbować dalej. Dziwne, ale to Belgia właśnie.
Ja zapisałam się jednak na kurs teorii, za który zapłaciłam 125€, bo nawet jeśli znałabym tutejsze prawo drogowe (wcale nie jest takie samo jak w Polsce, dużo jest inniejszych rzeczy, takich tam drobiazgów na których się mozna wyłożyć na egzaminie jak złoto a i na drodze też - w PL chodziłam kiedyś na kurs prawa jazdy i egzamin nawet za 1 razem zdałam, a takiej sklerozy jeszcze nie mam, by zapomnieć przez 10 lat) to jest przecież od cholery nowego słownictwa, którego się muszę nauczyć, żeby mieć jakiekolwiek szanse na zdanie egzaminu teoretycznego po niderlandzku. Wybrałam sobie nawet świetny moment - 1 czerwca właśnie zmieniły się zasady... No dobra, tego kursu było 3 dni (2 soboty i 1 wtorkowy wieczór po kilka godzin). Nauczyłam się trochę nowych wyrazów, dowiedziałam sie kilka ciekawostek drogowych, ale to cały pikuś w sumie. Teraz próbuję w domu przyswoić słownictwo i materiał, który tu jest na egzaminie, a pytania w testach z książki, internetu i apkach na telefon są dosyć dziwne. W każdym razie nie ograniczają się one zdecydowanie do krzyżówek i znaków, czy innych tam podstawowych rzeczy drogowych, niektóre to rzekłabym dosyć odjechane są. Ostatnio trafiłam na takie: "Masz zamiar zwiedzać z grupą 15 znajomych Antwerpię i Mechelen. Jaki środek transportu najlepiej wybrać? A. Auto B. Pociąg C.Rower". Nie pytajcie mnie, czy na egzaminie są serio tego typu pytania, ale skoro jest 50 pytań, to różne głupoty można tam wcisnąć. Na każdą odpowiedź jest 15 sekund, czyli szału nie ma, zwłaszcza jak mnie czasem przeczytanie i ZROZUMIENIE pytania (w sensie językowym) więcej czasu zajmuje, o załapaniu sensu (są pytania podchwytliwe tak samo jak w PL) już nie mówię. Na dzień dzisiejszy udaje mi się udzielić jakieś 30 prawidłowych odpowiedzi na 50 (z czego niektóre po czasie), gdy do zaliczenia egzaminu potrzeba minimum 41/50. Z czego wynika, że jeszcze trochę trzeba poćwiczyć, żeby mieć choćby małą szansę. Kiedyś pewnie spróbuję zdać - egzamin wszak niedrogi jest. Póki co cieszę się, ze zdobytej wiedzy, bo jednak są detale, których w PL nie znałam. Taki przykład fietsstraat, czyli droga rowerowa. Nie chodzi tu bynajmniej o ścieżkę rowerową. Droga rowerowa to zwykła droga, po której auta i motory mogą jeździć, ale z prędkością max 30km/h, przy czym rowerzyści są na tej drodze królami - mogą jeździć w obie strony, kierowcom aut nie wolno ich wyprzedzać i zawsze mają przed autami pierwszeństwo. Taka droga jest np w Mechelen, jest przy niej nasz ulubiony polski sklep "Sami Swoi". Jak tam bywaliśmy, nie wiedziałam o co chodzi z tą drogą, że tyle tam rowerów wszelakiej maści a rowerzyści jeżdżą, jak im się podoba i nikt na nich nie trąbi. Teraz już wiem.
No ale w sumie co mi szkodzi sprawdzić, jak wygląda w Belgii uzyskiwanie uprawnień do poruszania się po drogach samochodami? Dowiedziałam się na przykład, że w tym dziwnym kraju nie trzeba chodzić na kurs teorii. MOŻNA, ale nie jest to obowiązkowe. Jak ktoś uznaje, że zna przepisy drogowe itd, to idzie do punktu egzaminacyjnego i mówi, że chce zdawać egzamin teoretyczny na prawo jazdy, płaci te kilkanaście euro i zdaje. Uda się, to można zapisywać się na kurs praktyczny, który też jest ciekawy, ale o tym innym razem... Jak się nie uda zdać 2 razy pod rząd, wtedy dopiero obowiązkowo trzeba zaliczyć kurs teorii i próbować dalej. Dziwne, ale to Belgia właśnie.
Ja zapisałam się jednak na kurs teorii, za który zapłaciłam 125€, bo nawet jeśli znałabym tutejsze prawo drogowe (wcale nie jest takie samo jak w Polsce, dużo jest inniejszych rzeczy, takich tam drobiazgów na których się mozna wyłożyć na egzaminie jak złoto a i na drodze też - w PL chodziłam kiedyś na kurs prawa jazdy i egzamin nawet za 1 razem zdałam, a takiej sklerozy jeszcze nie mam, by zapomnieć przez 10 lat) to jest przecież od cholery nowego słownictwa, którego się muszę nauczyć, żeby mieć jakiekolwiek szanse na zdanie egzaminu teoretycznego po niderlandzku. Wybrałam sobie nawet świetny moment - 1 czerwca właśnie zmieniły się zasady... No dobra, tego kursu było 3 dni (2 soboty i 1 wtorkowy wieczór po kilka godzin). Nauczyłam się trochę nowych wyrazów, dowiedziałam sie kilka ciekawostek drogowych, ale to cały pikuś w sumie. Teraz próbuję w domu przyswoić słownictwo i materiał, który tu jest na egzaminie, a pytania w testach z książki, internetu i apkach na telefon są dosyć dziwne. W każdym razie nie ograniczają się one zdecydowanie do krzyżówek i znaków, czy innych tam podstawowych rzeczy drogowych, niektóre to rzekłabym dosyć odjechane są. Ostatnio trafiłam na takie: "Masz zamiar zwiedzać z grupą 15 znajomych Antwerpię i Mechelen. Jaki środek transportu najlepiej wybrać? A. Auto B. Pociąg C.Rower". Nie pytajcie mnie, czy na egzaminie są serio tego typu pytania, ale skoro jest 50 pytań, to różne głupoty można tam wcisnąć. Na każdą odpowiedź jest 15 sekund, czyli szału nie ma, zwłaszcza jak mnie czasem przeczytanie i ZROZUMIENIE pytania (w sensie językowym) więcej czasu zajmuje, o załapaniu sensu (są pytania podchwytliwe tak samo jak w PL) już nie mówię. Na dzień dzisiejszy udaje mi się udzielić jakieś 30 prawidłowych odpowiedzi na 50 (z czego niektóre po czasie), gdy do zaliczenia egzaminu potrzeba minimum 41/50. Z czego wynika, że jeszcze trochę trzeba poćwiczyć, żeby mieć choćby małą szansę. Kiedyś pewnie spróbuję zdać - egzamin wszak niedrogi jest. Póki co cieszę się, ze zdobytej wiedzy, bo jednak są detale, których w PL nie znałam. Taki przykład fietsstraat, czyli droga rowerowa. Nie chodzi tu bynajmniej o ścieżkę rowerową. Droga rowerowa to zwykła droga, po której auta i motory mogą jeździć, ale z prędkością max 30km/h, przy czym rowerzyści są na tej drodze królami - mogą jeździć w obie strony, kierowcom aut nie wolno ich wyprzedzać i zawsze mają przed autami pierwszeństwo. Taka droga jest np w Mechelen, jest przy niej nasz ulubiony polski sklep "Sami Swoi". Jak tam bywaliśmy, nie wiedziałam o co chodzi z tą drogą, że tyle tam rowerów wszelakiej maści a rowerzyści jeżdżą, jak im się podoba i nikt na nich nie trąbi. Teraz już wiem.
Tak właśnie wesoło i ciekawie mijają mi dni ostatnio, a mój mąż tymczasem zapiernicza jak dziki osioł w robocie, a po powrocie do domu od razu wdrapuje się na strych i zabiera się za piłowanie różnych desek, wiercenie, wkręcanie, silikonowanie, malowanie. Jako się rzekło, postanowiliśy poszerzyć powierzchnię mieszkalną domu i przeprowadzić jedno dziecko (sorry, jedną młodą kobietę) na strych. Z rozważań teoretycznych wyszło, że to się da zrobić tanio i szybko, bo tylko tu parę desek przybić, tam rzucić farbę, a tam coś poprawić... Zrobi się raz dwa... miesiące? Mąż wnosi tam te deski, listewki, dokupuje silikony, wkręty, farby, a ja się zastanawiam, ile tam się jeszcze zmieści? Nie, no okej już prawie skończone. Jak dobrze pójdzie, to jutro będzie wielka przeprowadzka i podział majątku wspólnego dziewcząt. Małżonek odwalił kawał dobrej roboty. Mówił, że kompletnie nie zna się na stolarce, a okazuje się, że własnymi rękami bez żadnej pomocy (pardon, Młody cały czas mu towarzyszył i pomagał) stworzył pokój jak marzenie. Teraz się zastanawia, czy samemu się tam nie przenieść... gdyby tylko nie te wszystkie schody - komu by się chciało tak wysoko codziennie wspinać?
przyszły pokój |
tata z synem przy pracy |
ostatnie pociągnięcia pędzla |
Czekamy tylko na lampę... Kurde, zamówiłam na vidaxl.be łóżko dla Najstarszej oraz 2 lampy, a także przy okazji gofrownico-opiekaczo-grill i teraz se czekam i czekam, i czekam... Już nawet śmietanę w sprayu do gofrów kupiłam (wyrzuciałm starą gofrownicę, bo oblazła z farby i teraz żyjemy na bezgofrzu - tragedia, jak to w Belgii nie jeść gofra raz w tygodniu - kupne to nie to). Muszą tam niezły burdel mieć, Łóżko przyjechało z kurierem za 2 dni (tak jak było napisane na stronie) a druga paczka umarł w butach - ostatniego maja minęło 10 dni. Napisałam mejla to otrzymałam przeprosiny i obietnicę "ponownego" wysłania w ciągu 4 dni roboczych, we wtorek będzie ten czwarty dzień, bo jutro jest święto. W środę będę dzwonić i pisać pozdrowienia na fb i stronie sklepu z opiniami. Opinie w necie chyba są skuteczniejsze niż jakiekolwiek mejle czy telefony, ale może akurat mnie zaskoczą i pojutrze przyjedzie kurier... Dobrze, że łóżko przysłali :-)
Młode też mają swój udział w organizowaniu mi czasu. Pomysły - jak wiecie - dzieciom nigdy się nie kończą, dzieci mają też zwyczaj pakować się w różne kłopoty. Poczynania moich dzieci mogą przyprawić o zawał serca. A to zgubią się w nocy na obcej wsi, a to wrócą z policją do domu, a to do psychiatry je wysyłają, bo nie robią tego co wszyscy (o tym będzie osobny wpis) a to łamią palce na długiej przerwie, a to wywalają się na rowerach i ktoś obcy dzwoni, że udzielił im pierwszej pomocy, a to znowu uciekają z domu (o tym też będzie osobny wpis - już jest prawie gotowy, prawie). Poza extremalnymi przygodami jednak na co dzień mają zwykle codzienne problemy, które jednak wymagają zawsze trochę uwagi z naszej strony i poświęcenia choćby kilku minut - a to trzeba przekonywać, że szkoła jest fajna, a to trzeba szkołe przekonywać, że z dzieckiem jest wszystko w porządku i/lub że każdy ma chwile słabości i lenistwa, a to trzeba dziecko przekonywać, że jak się czasem coś w głowie nie mieści to lepiej jest mieć to w dupie, a to trzeba tłumaczyć, dlaczego mycie, sprzątanie i temu podobne niedorzeczne zachowania są jednak mimo wszystko człowiekowi potrzebne do szczęścia, a to trzeba liczyć do stu, zanim się zaproponuje zjedzenie kanapki zamiast tego pysznego obiadu, nad którego przyrządzeniem spędziło się 3 godziny, a nad którym ktoś inny kręci nosem, a to znowu wspólne czytanie - ja czytam Młodemu wieczorami, a Młoda czyta dla mnie na głos po niderlandzku (taki przypadkowy fajny pomysł nam się ostatnio urodził i został). To ostatnie to w sumie nie problemy żadne, a przyjemności, które jednakowoż też gdzieś w harmonogramioe dnia upchać koniecznie trzeba.
Nie samą robotą i kłopotami człowiek żyje. W życiu ważne jest też wspólne spędzanie czasu z najbliższymi - czytanie, przytulanie, całusy, wycieczki, zwykłe pogaduchy i poważne rozmowy. Czasem zdarza się tak utonąć w obowiązkach i problemach, że zapomina się o tym co jest równie ważne albo i ważniejsze, o bliskości, o cieple domowego ogniska, a które trzeba dbać odpowiednio i pielęgnować, by nie zgasło ani nie sfajczyło niczego. Bo wystarczy chwila nieuwagi...
Czasem życie mnie przerasta, czasem mam dość wszystkiego, a czasem mam wrażenie, że próbuję podkoczyć wyżej niż mam dupę, a czasem czuję się zwyczajnie kurewsko zmęczona tymi wszystkimi nawarstwiającymi się problemami i nic mi się nie chce, nawet oddychać i spać. W takich chwilach w domu panuje ciężka atmosfera, bo złość, smutek, przygnębienie, niepokój, strach, nerwowość bardzo szybko się udzielają innym. Te emocje rozchodzą się po domu szybciej niż smród bąka-cichacza i tak samo zanieczyszczają atmosferę. Mama jest w domu tą osobą, do której wszysycy walą z najróżniejszymi problemami i wszelakimi pytaniami. Mama powinna wszystko wiedzieć, gdzie co leży, gdzie kto się znajduje, po co tam poszedł i kiedy wróci, kto ma co zadane i na kiedy, mama powinna być zawsze czujna, cierpliwa, troskliwa, wesoła, pomocna, odpowiedzialna, mama powinna pamiętać o wszystkich i o wszystkim.
Czasem sobie myślę, że żeby być dobrą mamą (i żoną) powinnam przede wszystkim na tym się skupić, nie chodzić na żadne kursy, nie zapisywać się do żadnych organizacji, nie pisać żadnego debilnego bloga, nie korzystać z fejsbuka czy innego gówna, nie czytać żadnych książek, bo marnuję cenny czas na te głupoty zamiast zajmować się tym, czym powinnam, czyli być porządną matką i żoną. Jednak czasem muszę się odstresować, zresetować, wyłączyć i zapomnieć o całym tym gównianym świecie choć na chwilę, by nie zwariować od myślenia, kombinowania, martwienia się o wszystkich i wszystko, o dziś, o jutro...
Na szczęście gorsze dni zdarzają się tylko od czasu do czasu, poza tym nadal jakimś cudem udaje mi się zachować optymizm i poczucie humoru, bo problemów nie brakuje nigdy - jak nie urok to sraczka, co z jednym się człowiek upora, to pojawi się 5 innych i tak bez końca. Też tak macie? Ja czasem na prawdę wymiękkam.
Wszyscy tak mamy - ja, mój mąż, dzieci (te duże) - czasem chcielibyśmy uciec przed światem, schować się tak by nas nikt nigdy nie znalazł, by nikt od nas nic więcej nie chciał, nie prosił o nic i nic nie wymagał, bo już więcej nie udźwigniemy na swoich barkach. Czasem wydaje się nam, że nikt nas nie rozumie, nikt nas nie kocha, nikomu tak na prawdę na nas nie zależy, każdy tylko od nas czegoś chce i oczekuje, a tu żeby człowiek stanął na rzęsach to tym oczekiwaniom nie sprosta.
Z drugiej strony człowiek chce być dla najbliższych oparciem, wsparciem, pomocą, szczęściem, słońcem, przewodnikiem, opiekunem, ciepłem, przyjacielem, chce czuć się potrzebny i doceniany, a tu często brakuje nam na to sił i zamiast wysłuchać, przytulić, pomóc to drzemy ryj, zajmujemy sie sobą samym albo przechodzimy obok niezauważywszy, że coś jest nie tak, że ktoś nas potrzebuje albo że ktoś coś dla nas zrobił...
Trudno jest być mamą, trudno jest być żoną, trudno jest być przyjacielem, trudno być dobrym człowiekiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własne ryzyko