30 marca 2019

Szkoła, praca, życie i nauka francuskiego.

Znowu był szybki tydzień i zakręcony jak dom ślimaka.

Wiosna się zrobiła i klienci zabrali się za remonty. Jak klient rozpirzy pół domu, to raczej nie ma sensu sprzątać. Mówią więc, żebym się nie fatygowała. Pracowanie dla największego biura dienstecheques we Flandrii ma to do siebie, że prawie zawsze uda się im znaleźć dla mnie zastępstwo. I bardzo dobrze, bo zawsze to jakaś odmiana, a i ludzi nowych można poznać. Na początku kariery wśród tańczących z miotłami zawsze miałam strasznego cykora, jak mi kazali do nowych ludzi iść. Teraz to właśnie lubię. W tym tygodniu poznałam niesamowitą parę staruszków. No, nie wiem o nich za dużo, ale to co zaobserwowałam przez te 4 godziny (a jestem doskonałym obserwatorem) bardzo mi się spodobało. Gdy przyszłam do nich, dziadzio był podłączony do jakiejś fikuśnej aparatury (nie wiem, co to robiło, ale to nie ważne). Babunia przydreptała z balkonikiem otworzyć mi drzwi. Na schodach zauważyłam zamocowane to elektryczne krzesełko do wyjeżdżania na górę. Wcześniej widywałam to ustrojstwo tylko w filmach, a tu wielu ludzi je ma w domu i to bynajmniej nie bogatych. 

Babunia podreptała do salonu, gdzie już miała przygotowane wiadro z ciepłą wodą i mydłem (oni na wszystkie produkty mówią mydło). Kazała umyć kanapy skórzane...  Potem pozadawała jeszcze kilka innych standardowych czynności i zarządziła przerwę. Nie chciałam nic innego, więc nalała wody i zaczęła się wypytywać o to skąd jestem, jak długo mieszkam, czy mam dzieci itd itd. Powiedziała że jej stała sprzątaczka też nie mówi jeszcze  dobrze po niderlandzku, ale też jest bardzo miła... Opowiadała też o sobie, że oboje są chorzy, że czeka ją nie długo operacja i że się boi... Dziadzio w tym czasie wstał i suwając stopy milimetr po milimetrze poszedł na spacer z balkonikiem. Przejście przez salon i kuchnię zajęło mu dobrych parę minut....

Co niby jest takiego nadzwyczajnego w tej parze schorowanych staruszków? - spytacie pewnie.... Niesamowita była ich pogoda ducha i emanujący z nich spokój i jakaś wewnętrzna radość, zadowolenie z życia. Obydwoje uśmiechnięci tak zwyczajnie, naturalnie, a nie na pokaz. Ja widzę takie rzeczy bardzo wyraźnie za pomocą mojego trzeciego oka zwanego też superwrażliwością emocjonalną czy empatią. Do siebie cały czas odnosili się z miłością i serdecznością. Uwielbiam odwiedzać takich ludzi, którzy mimo wszystkiego zła które je spotyka, cieszą się tym co mają. 

Mam wielu takich klientów i uwielbiam u nich sprzątać. Ich spokój i radość ładuje mi baterie i daje wiele nadziei na przyszłość. Patrząc na szczęśliwych ludzi w różnym wieku, wiem że można być szczęśliwym do końca swoich dni mimo tych wszystkich przeżyć, operacji, chorób, niedogodności, problemów ze wzrokiem, słuchem, poruszaniem się. Mam nadzieję, że i ja też nigdy nie przestanę cieszyć sie życiem i odnajdować we wszystkim pozytywy i okruchy szczęścia bez względu na wszystko...

Tu nie chodzi o to by wiecznie cieszyć michę, by nigdy nie być smutnym, by nigdy nie zapłakać, nie trzasnąć drzwiami, nie wykrzyczeć złości, czy nie ponarzekać na to czy tamto, bo tak to najwyżej psychopata się może zachowywać. Chodzi o to, by pomimo strachu, bólu, łez i złości potrafić się cieszyć życiem i przyjmować je takim jakie jest. 


No ale u mnie to jest tak, że jestem uzależniona od pogody. Wystarczy przejrzeć posty z okresu jesien-zima, gdy to tak trudno przychodziło mi zkupywstać i iść do przodu. Teraz jest słonecznie, ciepło w miarę i od razu świat jest łatwiejszy...

Wszystko kwitnie, pachnie, owady latają, ptaki ćwierkolą i wiją gniazda. Jeżu, mamy w ogródku sikorkę, znaczy ich jest liczba mnoga, ale jedna co rano siada na werandzie i drze dziób jak opętana. Ciemno jeszcze jest, gdy schodzimy na śniadanie, a tu już pitu-pitu-pitu, jakby kto blachę brzeszczotem piłował. Nie wiem, czy ona ma tam jakieś nagłośnienie, wzmacniacze czy co.... Bo jakoś nie wydaje mi się by taki mały pierdzioszek mógł wydawać takie głośne dźwięki. Młoda aż czasem krzyknie w stronę okna "HOU JE MOND!" (czyli "stul dziób"). No bo to normalnie nie idzie zdzierżyć... człowiek chce pogadać, a tu pitu-pitu i pitu-pitu. Co prawda wolę o niebo piosenki miłosne sikorki niż piosenki miłosne kotów o 3 nad ranem. O, te głupieloki to dopiero dają koncerty aż się prześcieradło filcuje... Ech!

Tak czy owak w taki czas pracuje się i żyje o wiele lepiej. Nawet jak w środę wyciągnęłam w pośpiechu rower z kanciapy i zmarkowałam, że ma kapcia to tylko się uśmiałam. Zesadziłam Młodego z bagażnika (bo to był dzień pt: trza się śpieszyć-matka zawiezie-będzie szybciej) i nawróciłam po zwykły rower... Jakby tak padało i wiało, to klęłabym na czym świat stoi. A tak to se popedałowałam zacnie te 10 km bez wspomagania. A że zachrzan niesamowity, to do dziś mechanik nie wie, że mój rower ma naprawić. Jutro napiszę emalię, to może w przyszłym tygodniu przyjadą i zrobią. Że co? Że czego se sama kapcia nie zrobię, że to nie trudne...? Nie zrobię se, bo naprawy wszelakie mam gratis od pracodawcy, a jak mechanik przyjeżdża zmienić dętkę to rzutem na taśmę robi kompletny przegląd, podociąga hamulce, naoliwi, wymieni też lampę która niedomaga , a nawet silnik jeśli uzna za stosowne. On ma na tym biznes, ja za to nie płacę a mam zrobione - oboje korzystamy a biuro płaci :-) Cycuś glancuś!

Jednak przy takich niedomaganiach rowerowych mogę sie przekonać, że mając tylko zwykły rower za Chiny Ludowe nie była bym wstanie pracować na cały etat mając klientów w takich odległościach jak mam. Już w środę moje mięśnie ud miały jakieś sapy, jak dojechałam na miejsce do klienta, to zaczęły odmawiać posłuszeństwa. To jest zajebiste czasem - nagle mięśnie przestają działać, luzują się i można się wywalić na pysk. Choć wolę to, niż skurcz, po którym nie może się chodzić trzy dni. Być może znowu za mało wody piję, choć niby staram się pamiętać pić i pić czy mi sie chce czy nie. No ale czasem człowiek zagnany, śpieszy się i łatwo przegapić porę pojenia... A zużycie wody jest ogromne przy fitnessie 9 godzin dziennie codziennie. Taka tam Lewandowska czy inne gwiazdeczki telewizyjne mogą nam - tańczącym z miotłami - co najwyżej buty wiązać... i to wątpię czy sięgają :-)


No ale dobra... teraz wam powiem, jak normalna inaczej znajduje motywację do nauki języka... Bom właśnie znalazła... hihi

Zapisałam się na ten francuski bez specjalnego przekonania, głównie z myślą o Najstarszej.

Owszem podoba mi się ten język, chcę się go nauczyć choć trochę, chcę rozumieć, co Frankofony (których tu coraz więcej i więcej) mówią i co piszą na FB, chcę jeździć do Brukseli, Walonii i Francji i tam się dogadywać po francusku, bo inaczej patrzą na ciebie jakbyś im ojca naleśnikiem zabiła i są niemili... To jednak mało by się chciało chcieć...

Nie chce mi się wieczorem wychodzić z domu. Jeżu, ja zwykle chodzę spać o 21, a bywa że i o 19tej. Tymczasem kurs kończy się o 22. Uuuuuuu. Nie chce mi się uczyć. Ten język jest na razie dla mnie bardzo trudny. To też szósty język, jakiego się uczę w moim życiu.

Po nauczeniu się ojczystego, 7 lat uczyłąm się rosyjskiego, kilka lat korespondowałam nawet z rówieśniczkami z dawnego Zwiądzku Radzieckiego. Ten język był łatwy do nauczenia, a ja bardzo chętnie się go uczyłam i cieszyło mnie, że umiem. Dziś umiem czytać i trochę rozumiem, jak koleżanki gadają, ale mówić mi ciężko bo przez ponad 20 lat wyparowało (mam w planach powtórzyć sobie z internetem ale nie wiem kiedy).

Następnie był angielski. Jak tata kupił Atari to siłą rzeczy trzeba było choć trochę słów w tym języku przyswoić. Uczyłam się z bratem w domu z książek i kaset (takie coś co moje dzieci tylko w internecie widziały). W domu nikt nie znał tego języka i nikt nam nie mógł pomóc w jego nauce, ale coś tam się naumieliśmy. Dziś rozumiem jak ludzie mówią po angielsku i rozumiem pisany tekst. Nie umiem nic powiedzieć.

Trzy lata uczyłam się też niemieckiego w liceum i chyba dobrze opanowałam podstawy. Dziś rozumiem trochę jak próbuję coś czytać  w necie, ale niewiele. Umknęło.
Po angielskim i niemieckim nauka niderlandzkiego przyszła stosunkowo łatwo i dziś nieźle gadam, czytam i piszę. Do perfekcji brakuje dużo (o wiele za dużo jak na mój gust), ale daję rady wszędzie. Już nasz dialekt nawet ogarniam coraz bardziej, a dialekty flamandzkie do niderlandzkiego mają się tak jak śląski do polskiego - niby ten sam język a ni diabła nie rozumisz, z tym że tu na każdej wsi inny dialekt... 

Jednak francuski.... jeżyczku najkolczaściejszy! Ten język jest zupełnie inny, niż te które znam, pokręcony na maksa. No a ja stara dupa jestem i do tego wpadam na te lekcje z biegu, prosto po robocie i pół godziny zajmuje mi zrozumienie gdzie jestem i po co tam tak w ogóle przyszłam... To nie jest bułka z masłem. O nie nie.

Do tego mam w grupie dwie "diwy". Wspominałam już o nich - mama z córką. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to diwy, ale od pierwszego spojrzenia ich nie lubię (moje trzecie oko, czyli przeczucie,  nigdy się nie myli, co do ludzi. NIGDY!). Nic mi nie zrobiły, ale ich nie cierpię. Zawsze siedzę za nimi mniej lub bardziej z tyłu i mimowolnie obserwuję. Kurde, nie da się nie zauważyć ani pomylić z czymś innym, kiedy ktoś na każdym kroku każdym gestem i słowem pokazuje, że ma się za bógwieco i czuje się ważniejszym i lepszym. Z obserwacji świata wiem, że im większy idiota, tym większe mniemamnie o sobie, ale nie zmienia to faktu, że mnie to wkurza. 

Kurs z domniemania (i opisu) miał być przeznaczony dla kompletnie zielonych, którzy nigdy przenigdy nie mieli do czynienia z językiem francuskim. Dlatego nazywa się on 1.1.1 kurs dla kompletnych nieogarów. Dla nas bomba. Tymczasem się okazuje, że większość grupy mówi po francusku i to - wydaje mi się  - całkiem dobrze. Być może kali jeść, kali pić, ale spokojnie o wszystko pytają sie po francusku i luzacko odpowiadają na pytania, no i co najważniejsze - wszystko rozumieją. Tymczasem ja, moja córka i dziewczyna z Ukrainy (która nie dawno przyjechała do Be i uczy się jednocześniej niderlandzkiego i francuskiego) nie rozumiemy ani połowy, co baba gada. Było by to okej, gdyby i reszta nie rozumiała albo przynajmniej na każdym kroku nie udowadniała, że my jesteśmy debile i nieogary, a nauczycielka jeszcze to wspiera polecając zawsze jednej z diw przetłumaczyć na niderlandzki dla konkretnej osoby. A te się mało nie zesrają ze szczęścia. Wierzcie mi lub nie, ale popisują się i to się zwyczajnie rzuca w oczy - jak jakieś przygłupawe dzieci z przedszkola a nie dorosłe kobity. Córcia ma ponad 20 lat a mamusia pod pięćdziesiątkę. Do tego proste fakty: obie są rodowitymi Belgijkami, z czego wniosek, że obie musiały mieć francuski obowiązkowo w szkole od piątej klasy do końca szkoły średniej, co daje jakieś 8-9 lat nauki języka. Ja się zastanawiam, co one zatem robią na kursie dla całkowicie początkujących? Przyszły sie popisywać? CHORE!!! Mało tego, odnoszę często wrażenie, że nauczycielka prowadzi lekcje właśnie dla nich dwóch - popierdala z materiałem i nie patrzy czy wszyscy nadążają. A nie nadążają, bo jak wyszła na przerwę (a diwy za nią) to wywiązała sie dyskusja na ten temat i całe reszta grupy stwierdziła, że coś tu jest nie tak, ale postanowiono poczekać na właściwego nauczyciela, bo ta pani jest tylko na zastępstwie i jeszcze tylko jedna lekcją z nią...

Najstarsza po ostatnim teście, powiedziała że więcej nie idzie, bo to jest za trudne i ona nic nie rozumie. Aż się dziecko rozpłakało... Ale pójdzie jeszcze sprawdzić jak będzie z tą drugą nauczycielką... Ja też jestem ciekawa, bo to się serio odechciewa wszystkiego... Jakby nie patrzeć nie zapłaciłam tych 200€ po to, byśmy chodziły posiedzieć jak na tureckim kazaniu i by oglądać popisy dwóch zmanieryzowanych belgijskich pizduniek, które by wyżej srały niż dupę mają. Najlepsze jest to, że nie mamy żadnych książek, nie ma też smartschool-a i jak człowiek nie idzie, to zostaje w czarnej dupie, bo nie wie, co było na lekcji. Kicha.

Jednak na ostatniej lekcji diwy przegieły i postanowiłam, że ja nie tylko nie zrezygnuje z kursu, ale w czerwcu będę mieć lepsze wyniki niż te pizdy dwie razem wzięte, które mi działają na nerwy w każdej sekundzie lekcji, a nawet - co widać po tym wpisie - poza lekcjami. Bo to nie może być tak, żeby coś tak irytującego było odemnie lepsze w czymkolwiek. Ja jezdem najlebrza we fżysdkim. 

Ostatnio tłumaczyły mi mówiąc do mnie w taki sposób, jakbym była jednocześnie głuchoniema, ślepa i niedorozwinięta, że za tydzień lekcje nie są w środę tylko we wtorek (bo przeco wiadomo polska sprzątaczka która nie mówi perfekcyjnie NAWET po niderlandzku, musi być bardzo ale to bardzo głupia), tam chuj, że tę informację znają wszycy od początku kursu. Mówię jednak w miarę spokojnie, że "wiem, ale raczej nie przyjdę, bo mam zebranie rady rodzciów", a mamusia przewracajac oczami powiedziała do córki (oczywiście ja ciagle byłam głuchoniema, ślepa i niedorozwinięta) że to strasznie dziwne jest, że taka ja i rada rodziców... i w ogóle... One są normalnie jak Godlewskie, tylko tamte mają rybie pyski a te rybie oczy. Głupota i egoizm  jednak na mniej więcej na tym samym poziomie. No i te na razie nie śpiewają ani nie pokazują cycków. Tego bym już nie zdzierżyła. 

Tak serio to nie wiem, czy dotrwam do końca tego kursu. Straszna kicha. Zobaczę jak będą wyglądać lekcje z inną babą (żeby było śmieszniej HISZPANKĄ!). Mamy z Najstarszą też pomysł, że ja będę sama chodzić na kurs i potem raz lub dwa razy w tygodniu będziemy się razem uczyć w domu na podstawie tego, czego ja się nauczę na danej lekcji, bo skoro lekcje mają być dla niej stresem, to serio nie ma sensu się męczyć. Mnie to tam w biedronki czy się nauczę czy nie. Tylko tych dwóch stówek żal...

W tym tygodniu zaś idę  poczytać belgijskim pierwszakom po polsku. Znowu będzie kupa śmiechu, bo klasa Młodego to przewariaty są. Tej drugiej pierwszej nie znam za dobrze, ale chyba też fajne łobuziory. Może Młodej się będzie chciało iść ze mną, to jeszcze fajniej będzie. Pod koniec tygodnia akurat już będzie po egzaminach, a potem 2 tygodnie ferii wielkanocnych iiihaaaa!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima