Dwa lata temu posumowując w grudniu kolejny rok mojego życia, pomyślałam, a nawet napisałam tu na blogu, że tamten rok był wyjątkowo dobry, że nasze życie na obczyźnie wreszcie się ustabilizowało. Cieszyłam się, że było nam dane, ale też miałam przeczucia, że teraz (znaczy od wtedy) już będzie tylko gorzej... I tak było w rzeczywistości. Ot taka samospełniejąca się zła przepowiednia... Wiedźmy to potrafią....
Z każdym miesiącem w naszym życiu przybywało nowych problemów... zdrowie się zaczęło sypać - zarówno fizyczne jak psychiczne, problemy w szkołach się nasiliły, zaczęły się problemy w pracy oraz problemy finansowe... Wszystko ze sobą powiązane i jedno od drugiego zależne. Co jedno próbujesz poprawić, to pięć innych się jeszcze bardziej pogarsza. Żedbyś się dwoił i troił - nie dasz rady wszystkiemu zaradzić na raz, nie dasz rady tego naprawić.
Z każdym miesiącem w naszym życiu przybywało nowych problemów... zdrowie się zaczęło sypać - zarówno fizyczne jak psychiczne, problemy w szkołach się nasiliły, zaczęły się problemy w pracy oraz problemy finansowe... Wszystko ze sobą powiązane i jedno od drugiego zależne. Co jedno próbujesz poprawić, to pięć innych się jeszcze bardziej pogarsza. Żedbyś się dwoił i troił - nie dasz rady wszystkiemu zaradzić na raz, nie dasz rady tego naprawić.
Koszmar.
Z każdym miesiącem było gorzej i gorzej. Powoli wszystko zaczęło nas przerastać. Pogubiliśmy się w tym wszystkim całkowicie. Co gorsza pogubiliśmy też siebie wzajemnie.
Mieliśmy z małżonkiem drobne problemy ze zdrowiem, przez co nasza praca była trudniejsza niż w normalnych warunkach. To jednak nic.
W firmie męża coś poszło nie tak i nagle zaczęło brakować roboty, co spowodowało mnóstwo stresu i zmiejszyło nasze wcale nie jakieś przecież ogromne dochody. Zmiana pracy to znowu sporo nerwów i tygodniowe wypłaty, które spowodowały ogromne trudności, wręcz uniemożliwiły płacenie na czas wszystkich faktur. Problemy finansowe to zawsze stres. To jednak ciągle nic.
W firmie męża coś poszło nie tak i nagle zaczęło brakować roboty, co spowodowało mnóstwo stresu i zmiejszyło nasze wcale nie jakieś przecież ogromne dochody. Zmiana pracy to znowu sporo nerwów i tygodniowe wypłaty, które spowodowały ogromne trudności, wręcz uniemożliwiły płacenie na czas wszystkich faktur. Problemy finansowe to zawsze stres. To jednak ciągle nic.
Nie jest też najgorsze to, że zgodnie z niepisaną regułą zawsze jest tak, że gdy brakuje pieniędzy to wtedy najbardziej są potrzebne i że leczenie dzieci pochłonęło sporo pieniedzy, których nie mieliśmy.
Nawet depresja - mimo, że jest jedną z najgorszch chorób, jakie się mogą człowiekowi przytrafić, a szczególnie dziecku - też wcale nie jest najgorszą rzeczą, jaka nam się w ciągu ostatnich dwóch lat przydarzyła.
To wszystko nawet każde z osobna jest paskudne, okropne, straszne i złe, i nawet każde z osobna może człowieka powalić na glebę. W komplecie stanowi to wszystko mieszaninę wyjątkowo toksyczną. Mieszaninę, która może spowodować, że nagle zaczyna się myśleć z czułością o śmierci, bo tak właśnie było w moim przypadku... Tak, taki drobny epizodzik depresyjki... To jednak wcale nie jest najgorsze.
Najgorsze jest to, że się pogubiliśmy. Zgubiliśmy siebie samych i siebie nawzajem.
Mieszkaliśmy razem, jedliśmy razem, wszystko robiliśmy razem, a jednak odeszliśmy wszyscy od siebie bardzo, bardzo daleko.
Popełniłam (będę mówić o sobie, bo tylko za siebie odpowiadam) zupełnie nieświadomie ogromny błąd. Otóż jakoś tak mi się słuszne wydawało, że dla dobra dzieci muszę poświęcić wszystko ze sobą włącznie. Że muszę zrezygnować z siebie. Być może, a raczej wielce prawdopodobnie postanowiłam gdzieś tam w głębi swojego jestestwa ukarać w ten sposób siebie za wszystko zło jakie wyrządziłam mniej lub bardziej niechcący, za każdy błąd jaki popełniłam jako matka, jako człowiek.
Gdy problemy zaczęły się walic na nas z każdej strony i gdy przestało być możliwe rozwiązywanie je jeden po drugim, bo było ich zbyt wiele, coś we mnie pękło, coś się załamało. Myślenie logiczne przestało działać. Zgubiłam samą siebie. W jakimiś momencie najwyraźniej mój otępiały i zmęczony mózg doszedł do wniosku, że muszę wybierać pomiędzy dziećmi a partnerem, pomiedzy dziećmi a sobą, pomiedzy dziećmi a wszechświatem... Wszystko, dosłownie wszystko się pokałapućkało, poplątało i pomieszało. Nie widziałam początku ani końca, nie widziałam nadziei... To było okropne i straszne... Nie wiedziałam jak mam dalej żyć. Choć starałam się robić wszystko jak najlepiej, to nijak nie szło.
I wtedy nadeszły wakacje i mój Mąż zabrał Młodego i pojechali do Polski. Wtedy wszystko się zmieniło. Znaczy nie że od razu. Co to to nie. Ba, obawiam się, że gdyby nie On i nasz stary małżeński zwyczaj wakacyjny to dziś być może mieszkalibyśmy osobno i planowalibyśmy rozwód... Bo tak, był taki moment, że ta właśnie opcja z przyczyn różnych wydawała nam się najlepszym na dane okoliczności rozwiazaniem naszych problemów....
I bynajmniej nie dlatego, że się pokłóciliśmy, bo jakoś nie przypominam sobie by coś takiego zadarzyło się przez 9 lat wspólnego życia.
I bynajmniej nie dlatego, że przestaliśmy się sobie podobać, czy że skończyły nam się tematy do dyskusji czy inne tam typowe powody rozwodowe. Nic z tych rzeczy. Ciągle byliśmy i ciągle jesteśmy partnerami wręcz idealnymi, choć żadne z nas ideałem absolutnie nie jest. Po prostu zwyczajnie oboje jesteśmy wrażliwi i oboje nie chcieliśmy zranić tej drugiej osoby... Czyli chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zwykle...
Po raz kolejny się okazało, robienie czegokolwiek DLA DOBRA innych to największe zło, jakie można dla nich zrobić.
No ale na szczęście nasza małżeńska tradycja wakacyjna przewiduje pisanie listów, a dokładnie mejli. To nam pomogło. To Nas uratowało.
I dobrze, że to On zaczął i że zaczął od najgłupszego tematu, od jakiego można zacząć list do żony. Nie powiemm wam od jakiego, bo to nie wasz interes. Powiem tylko, że się wkurwiłam i że w tym wkurwie napisałam wszystko, dosłownie wszystko, co mi leżało na wątrobie, a to bynajmniej nie było ani fajne, ani czułe, ani miłe... Było za to wyjątkowo szczere i prawdziwe. A jak już wyłożyłam kawę na ławę (czego za Chiny Ludowe nie zrobiła bym gdybym nie straciła panowania nad sobą i gdybym uważała na to co mówię), wtedy mogliśmy zacząć o tym wszystkim rozmawiać. Mogliśmy porozkładać wszystko na czynniki pierwsze i dokonać głębokiej psychoanalizy, a potem wykombinować, jak to wszystko naprawić.
Potem to już łatwizna. Wystarczyło zacząć te nasze odjechane, ale skuteczne pomysły wprowadzać w życie i cieszyć się efektami.
Teraz jest wszystko, jak należy. Nie, że nasze problemy nagle zniknęły. Bynajmniej. Mają się całkiem dobrze, a i kilka nowych jeszcze przybyło, ale ten najważniejszy i najgorszy przestał istnieć w ciągu zaledwie kilku dni. Wystarczyło siąść na dupie w spokoju, zastanowić się nad wszystkim poważnie i zacząć rozmawiać z właściwą osobą we właściwy sposób.
Teraz znowu jesteśmy na właściwym torze i znowu jesteśmy razem a nie tylko obok siebie.
A razem możemy wszystko.
C.D.N.
Nawet depresja - mimo, że jest jedną z najgorszch chorób, jakie się mogą człowiekowi przytrafić, a szczególnie dziecku - też wcale nie jest najgorszą rzeczą, jaka nam się w ciągu ostatnich dwóch lat przydarzyła.
To wszystko nawet każde z osobna jest paskudne, okropne, straszne i złe, i nawet każde z osobna może człowieka powalić na glebę. W komplecie stanowi to wszystko mieszaninę wyjątkowo toksyczną. Mieszaninę, która może spowodować, że nagle zaczyna się myśleć z czułością o śmierci, bo tak właśnie było w moim przypadku... Tak, taki drobny epizodzik depresyjki... To jednak wcale nie jest najgorsze.
Najgorsze jest to, że się pogubiliśmy. Zgubiliśmy siebie samych i siebie nawzajem.
Mieszkaliśmy razem, jedliśmy razem, wszystko robiliśmy razem, a jednak odeszliśmy wszyscy od siebie bardzo, bardzo daleko.
Popełniłam (będę mówić o sobie, bo tylko za siebie odpowiadam) zupełnie nieświadomie ogromny błąd. Otóż jakoś tak mi się słuszne wydawało, że dla dobra dzieci muszę poświęcić wszystko ze sobą włącznie. Że muszę zrezygnować z siebie. Być może, a raczej wielce prawdopodobnie postanowiłam gdzieś tam w głębi swojego jestestwa ukarać w ten sposób siebie za wszystko zło jakie wyrządziłam mniej lub bardziej niechcący, za każdy błąd jaki popełniłam jako matka, jako człowiek.
Gdy problemy zaczęły się walic na nas z każdej strony i gdy przestało być możliwe rozwiązywanie je jeden po drugim, bo było ich zbyt wiele, coś we mnie pękło, coś się załamało. Myślenie logiczne przestało działać. Zgubiłam samą siebie. W jakimiś momencie najwyraźniej mój otępiały i zmęczony mózg doszedł do wniosku, że muszę wybierać pomiędzy dziećmi a partnerem, pomiedzy dziećmi a sobą, pomiedzy dziećmi a wszechświatem... Wszystko, dosłownie wszystko się pokałapućkało, poplątało i pomieszało. Nie widziałam początku ani końca, nie widziałam nadziei... To było okropne i straszne... Nie wiedziałam jak mam dalej żyć. Choć starałam się robić wszystko jak najlepiej, to nijak nie szło.
I wtedy nadeszły wakacje i mój Mąż zabrał Młodego i pojechali do Polski. Wtedy wszystko się zmieniło. Znaczy nie że od razu. Co to to nie. Ba, obawiam się, że gdyby nie On i nasz stary małżeński zwyczaj wakacyjny to dziś być może mieszkalibyśmy osobno i planowalibyśmy rozwód... Bo tak, był taki moment, że ta właśnie opcja z przyczyn różnych wydawała nam się najlepszym na dane okoliczności rozwiazaniem naszych problemów....
I bynajmniej nie dlatego, że się pokłóciliśmy, bo jakoś nie przypominam sobie by coś takiego zadarzyło się przez 9 lat wspólnego życia.
I bynajmniej nie dlatego, że przestaliśmy się sobie podobać, czy że skończyły nam się tematy do dyskusji czy inne tam typowe powody rozwodowe. Nic z tych rzeczy. Ciągle byliśmy i ciągle jesteśmy partnerami wręcz idealnymi, choć żadne z nas ideałem absolutnie nie jest. Po prostu zwyczajnie oboje jesteśmy wrażliwi i oboje nie chcieliśmy zranić tej drugiej osoby... Czyli chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zwykle...
Po raz kolejny się okazało, robienie czegokolwiek DLA DOBRA innych to największe zło, jakie można dla nich zrobić.
No ale na szczęście nasza małżeńska tradycja wakacyjna przewiduje pisanie listów, a dokładnie mejli. To nam pomogło. To Nas uratowało.
I dobrze, że to On zaczął i że zaczął od najgłupszego tematu, od jakiego można zacząć list do żony. Nie powiemm wam od jakiego, bo to nie wasz interes. Powiem tylko, że się wkurwiłam i że w tym wkurwie napisałam wszystko, dosłownie wszystko, co mi leżało na wątrobie, a to bynajmniej nie było ani fajne, ani czułe, ani miłe... Było za to wyjątkowo szczere i prawdziwe. A jak już wyłożyłam kawę na ławę (czego za Chiny Ludowe nie zrobiła bym gdybym nie straciła panowania nad sobą i gdybym uważała na to co mówię), wtedy mogliśmy zacząć o tym wszystkim rozmawiać. Mogliśmy porozkładać wszystko na czynniki pierwsze i dokonać głębokiej psychoanalizy, a potem wykombinować, jak to wszystko naprawić.
Potem to już łatwizna. Wystarczyło zacząć te nasze odjechane, ale skuteczne pomysły wprowadzać w życie i cieszyć się efektami.
Teraz jest wszystko, jak należy. Nie, że nasze problemy nagle zniknęły. Bynajmniej. Mają się całkiem dobrze, a i kilka nowych jeszcze przybyło, ale ten najważniejszy i najgorszy przestał istnieć w ciągu zaledwie kilku dni. Wystarczyło siąść na dupie w spokoju, zastanowić się nad wszystkim poważnie i zacząć rozmawiać z właściwą osobą we właściwy sposób.
Teraz znowu jesteśmy na właściwym torze i znowu jesteśmy razem a nie tylko obok siebie.
A razem możemy wszystko.
C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własne ryzyko